Wulkan pod pierzynką: wizytówka Owernii zimą
Oprócz licznych zaskakujących drobiazgów, które przykuwały moją uwagę i o których pisałam tutaj i tutaj, jest jeszcze jeden element krajobrazu, który stale wprawia mnie w zachwyt. I nie jest to bynajmniej drobiazg, zważywszy na fakt, że liczy 1464 m n.p.m. Mam na myśli majestatyczny Puy-de-Dôme, widoczny z prawie każdego punktu miasta. Kiedy zatęsknię za tym obrazem, wystarczy, że ostrożnie wychylę się przez okno mojego pokoju i spojrzę w prawo. I już – wulkan w całej okazałości. No, może w tym momencie akurat nie w całej, bo kiedy piszę te słowa, szczyt spowija mleczno-popielata mgła, spod której kłębów tu i ówdzie przebija warstwa śniegu (w połowie maja!).
Mogłabym teraz tonem weterana górskich wędrówek powiedzieć, że biała pokrywa na Puy-de-Dôme to dla mnie nic nowego, bo pierwszy raz zdobywałam ów szczyt właśnie zimą. Ha!, czyż nie brzmi to profesjonalnie? Ale powstrzymam się od koloryzowania – w rzeczywistości w styczniu byłam tam raz i bynajmniej nie była to zima stulecia.
Nie mniej jednak – uzurpuję sobie prawo do oprowadzenia Was po tej górze w jej zimowej odsłonie. Wersja letnia jest na tyle różna, że zasługuje na osobny wpis i takowego w przyszłości możecie się spodziewać.
Jak dotrzeć na wulkan zimą?
Dystans między Clermont-Ferrand a podnóżem Puy-de-Dôme liczy ponad 10 kilometrów (może nawet 15?). Zimą nie ma stałego transportu zorganizowanego przez miasto – w lecie, owszem, można na takowy liczyć. Jest za to „transport na żądanie”, który trzeba zamówić (o ile dobrze pamiętam) co najmniej dzień wcześniej, na przykład telefonicznie. Bez wątpienia najwygodniejszym sposobem jest jednak pojechanie tam własnym samochodem. Parking u stóp góry jest rozległy i bezpłatny.
Nie jestem zmotoryzowana, a do zamówienia transportu nie mam odwagi: rozmawiać po francusku przez telefon??? O nie, wciąż jeszcze brak mi takiego hartu ducha! Wobec powyższego – długo musiałabym czekać na możliwość dogłębnego poznania wizytówki Clermont-Ferrand (tak, ów wulkan jest bardzo ważny dla tego regionu, nawet departament bierze od niego swoją nazwę; francuski departament to mniej więcej odpowiednik naszego swojskiego powiatu).
Ale los mi sprzyjał i wędrówkę na Puy-de-Dôme udało się uskutecznić wcześniej: Élodie, moja współlokatorka, a zarazem gospodyni, skorzystała z wolnej niedzieli na zorganizowanie krajoznawczego wypadu. Dzięki temu już tydzień od przyjazdu do Clermont, spoglądałam na miasteczko z wierzchołka góry.
Czy podejście jest trudne?
Zdecydowanie nie należę do grona wytrawnych górołazów. Do niewytrawnych – też nie należę, szczerze powiedziawszy… Dlatego będąc u stóp wulkanu czułam pewien niepokój oraz daleko idące onieśmielenie, które potęgowała świadomość, że Élodie oraz towarzysząca nam trójka jej znajomych, kilka razy w tygodniu chodzą na ściankę wspinaczkową tudzież oddają się innym sportom.
Spoglądałam zatem na ośnieżony szczyt i czułam się jak taka ciepła klucha, która przecież żadną miarą nie może się nigdzie wspiąć, bo jej predyspozycje i bezlitosna grawitacja nie pozwalają. Niedowierzając, szłam noga za nogą i okazało się, że wcale nie jest tak trudno. Zwłaszcza pierwsza część trasy okazała się igraszką – z parkingu aż do początku Le sentier des muletiers czyli Szlaku mulników.
Później jest trudniej, ale tylko trochę. Podejście robi się bardziej strome, a szlak – choć szeroki – to również kręty. Śnieg rzecz jansa nie pomagał: ścieżka była oblodzona i ciągle się na niej ślizgałam, ale zaciskałam zęby i myślałam, że stoczenie się po zboczu byłoby żenujące i zawstydzające, toteż nie mogę pozwolić sobie na takową ekstrawagancję. Tego typu panikarskie wizje nie kolidowały na szczęście z podziwianiem krajobrazu. A było nad czym się zachwycać.
Szczyt
W słoneczny dzień, przy przejrzystym powietrzu, widok z Puy-de-Dôme jest oszałamiający – szczególnie kiedy ma się okazję zobaczyć to wszystko po raz pierwszy. Ciemne bryły mniejszych i większych wulkanów, kontrastujące z warstwą oślepiająco białego śniegu. Clermont-Ferrand, majaczące w oddali, z maciupeńką, ledwo zauważalną figurką czarnej katedry. Kolorowe paralotnie, bo zima bynajmniej nie odstrasza miłośników owego popularnego tutaj sportu. Perspektywa zaspokoiłaby estetyczne wymogi nawet wybrednego obserwatora (a co dopiero moje!): intensywny błękit, lśniąca biel, plamy ciemnej zieleni (czy może wręcz czerni) i rozsiane na tym tle kolorowe ciapki. Słowem - pięknie. I jeszcze ta satysfakcja – wgramoliłam się tu o własnych siłach, nikt nie musiał mnie wnosić!
Którędy do domu?
Dostatecznie upoiwszy się widokami, ruszyliśmy wszyscy w drogę powrotną. Wybraliśmy jednak inną ścieżkę – Le sentier des chèvres, Szlak kozi, co budziło we mnie róznego rodzaju autoironiczne refleksje, bo po zdobyciu Puy-de-Dôme co prawda już mniej czułam się kluchą, wciąż jeszcze jednak daleko było mi do rączej kozicy. Ta trasa też była oblodzona, więc szło się dość trudno, mimo że po drewnianych schodach, z poręczą z grubego sznura.
Szczęściem, zakwasy nie dokuczały mi zbytnio po tej wyprawie!
Reasumując – jeżeli nie macie stosownego obuwia, to raczej bądźcie ostrożni z wędrówką na ten wulkan zimą. Latem jednak mogą wystarczyć zwykłe trampki z grubszą podeszwą (nie, nie rekomenduję tego rozwiązania, ale jeśli nie będziecie mieli innego wyjścia...). Podejście nie jest zbyt trudne i nawet "niedzielny" turysta sobie poradzi. Szlaki są dobrze oznaczone, nie ma ryzyka, że się zgubicie. W ogóle, nawet gdyby działo się coś złego, to na pewno znajdzie się ktoś, kto Was uratuje, bo Puy-de-Dôme, jako wizytówka Owernii, jest chyba najczęściej uczęszczanym szczytem w okolicy.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (2 komentarzy)
Sarah Rzepka 6 lat temu
Podoba mi się ten tytuł!
Gami Ladlar 6 lat temu
Dziękuję! :)