Kilka pierwszych dni

Tak więc dzisiaj jest niedziela, 27 stycznia, co oznacza, że przeżyłem mój pierwszy weekend w Alicante. Wraz z Lewisem i Petem jestem tutaj dopiero do pięciu dni, było to jednak pięć szalonych dni, pełnych imprez, nowych znajomości i kilku problemów językowych.

Jako że pierwszy tydzień był naprawdę szalony, zdecydowałem się podzielić tę opowieść na dzień pierwszy i resztę tygodnia, ale od dzisiaj będę starał się dodawać wpisy co tydzień.

Źródło

Day 1 - Doświadczenie kulturowe

Oscar Mike

Moja podróż do Alicante rozpoczęła się 23 stycznia o 5. 45 rano. Wygrzebałem się z łóżka, jeszcze zanim włączono ogrzewanie, w pokoju panowała lodowata temperatura. Zerknąłem przez okno tylko po to, żeby dowiedzieć się, że w nocy znowu padał śnieg. Nie ucieszyło mnie to. Odwołany lot byłby kolejnym zmartwieniem na liście problemów, których doświadczyłem przez ostatnie trzy miesiące, w związku z przeprowadzką do Hiszpanii. Z nerwów nie miałem ochoty na śniadanie (wiem, w moim przypadku to bardzo niespotykane), tata, który dobrowolnie zgłosił się na taksówkarza, zawiózł mnie na lotnisko, gdzie na szczęście okazało się, że w Glasgow nie padało i lot odbędzie się planowo.

Po bezproblemowym nadaniu mojego, nieco zbyt ciężkiego bagażu i zaznajomieniu taty ze smakiem frappuccino ze Starbucksu, przyszedł czas na kontrolę bezpieczeństwa i oczekiwanie na lot. Wchodząc na pokład samolotu, zostałem powitany przez obsługę w sposób do jakiego już przywykłem- "Jesteś kumplem George'a! "

George Barron od trzech lat jest moim przyjacielem. Przez ten czas, dzięki naszej kapeli "The Senses" przeżyliśmy wspólnie wiele przygód. Zeszłego lata George awansował z przyjaciela na zbawcę, gdyż załatwił mi zniżkę na loty liniami EasyJet, co pozwoliło mi regularnie i za niewielkie pieniądze przylatywać do domu z Bedford, gdzie spędzałem lato. Lot do Alicante niczym się nie różnił, George załatwił nam świetną zniżkę.

Być rozpoznanym przez obsługę było przyjemne, ale mieli przygotowaną dla nas inną małą niespodziankę. Gdy pojawił się wózek z przekąskami zapytano mnie, czy jestem kumplem George'a. Potwierdziłem i zamówiłem mrożoną herbatę. Stewardesa zapytała, czy nie wolałbym piwa, jako że była dopiero 10 rano, odmówiłem (wiem, bardzo niespotykane). Stewardesa poinformowała mnie, że nie muszę się ograniczać, bo George stawia. Okazało się, że George nie uprzedzając mnie o niczym, załatwił nam darmowe jedzenie i napoje. Z czego bardzo chętnie skorzystaliśmy. Zdrowie George'a!

Alicante

Przy mrożonej herbacie i kilku piwach lot minął całkiem szybko. Po lądowaniu, bez żadnych problemów odebraliśmy nasze bagaże i złapaliśmy taksówkę. Problem był taki, że dotarliśmy do Alicante o 2 popołudniu, a z właścicielem naszego mieszkania mieliśmy się spotkać dopiero o 5. Mieliśmy więc sporo czasu do zabicia, ale targaliśmy ze sobą walizki, do których spakowaliśmy całe nasze dobytki. Przez zupełny przypadek natknęliśmy się na Taj Mahal, małą rodzinną restaurację, prawdopodobnie jedyny lokal w całym mieście, który nie był zamknięty na czas sjesty w godzinach 2-5. Stwierdziliśmy, że równie dobrze możemy zacząć od doświadczania nowych kultur, więc zamówiliśmy curry.

Tak więc po kilku Cobrach i jagnięcej jalfrezi, ruszyliśmy w stronę mieszkania. Uniwersytet w Alicante wziął na siebie zorganizowanie naszego zakwaterowania, co oszczędziło nam mnóstwo zachodu z szukaniem mieszkania. O 5 zjawiliśmy się dokładnie pod adresem, który przekazała nam uczelnia. Nie mieliśmy pojęcia ile będzie wynosił czynsz i rachunki, czy będą jakieś dodatkowe opłaty, ani czy będziemy mieli jakiś współlokatorów. Na boga, może będziemy musieli dzielić pokój!

5. 10 ani śladu właściciel mieszkania.

5. 20 wciąż ani śladu właściciela

5. 30 ten gnojek pewnie o nas zapomniał!

5. 31 "Lewis, masz jego numer. Zadzwoń. "

Nie wiem co było zabawniejsze. Mina Lewis'a, próbującego zrozumieć co rodowity Hiszpan mu mówi, po hiszpańsku oczywiście. Czy Lewis próbujący wyjaśnić mu bardzo powoli, gdzie jesteśmy.

Jak się okazało byliśmy w złym miejscu. Nie tylko pod złym numerem, ale w złej części miasta. Nie zmartwiło mnie to, ponieważ po spędzeniu 30 minut na ulicy Tato, nie byłem specjalnie zachwycony ani tym jak wygląda, ani tym jak pachnie.

Załadowaliśmy się znowu do taksówki i ruszyliśmy pod właściwy adres, na ulicę Portugal. Dotarliśmy na miejsce koło 6 i zostaliśmy przywitani przez Juana, który zgodnie z tym jak Lewis nas już poinformował, posługiwał się po angielsku w bardzo ograniczonym stopniu. Ulica Portugal, już sama w sobie była zdecydowaną poprawą w stosunku do ulicy Tato. Nie dość, że położona znacznie bliżej centrum, to jeszcze tylko 200 metrów od wybrzeża. Bez problemu wyobraziłem sobie mieszkanie tutaj. Nie wiedzieliśmy jeszcze tylko, jak będzie wyglądało nasze mieszkanie.

Ja i walizki ruszyliśmy windą w górę, a Juan z Petem i Lewis'em schodami do mieszkania o numerze 1F. Jechałem windą tylko na pierwsze piętro, ale wydawało mi się, że trwa to wieczność. Nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć mieszkanie. Jak na złość winda była najwolniejszym urządzeniem, w jakim kiedykolwiek przebywałem. Wydawała dźwięki, jakby miała umrzeć lada moment. Nie brzmiała jak maszyna, tylko jakby faktycznie była żywa i miała zaraz wykitować. Przedmioty nieożywione nie powinny wydawać takich dźwięków. Obecnie chodzę schodami.

Tak więc winda dotarła na pierwsze piętro i drzwi się otworzyły. Wyciągnąłem z windy walizki i samy wyszedłem stamtąd tak szybko jak mogłem, nim winda dokona swojego żywota i spadniemy razem w dół szybu. Gdy znalazłem się z powrotem na stałym lądzie, ruszyłem w stronę mieszkania. Moje obawy okazały się zupełnie niepotrzebne. Mieszkanie okazało się całkiem przyzwoite, zwłaszcza w stosunku do czynszu, jaki mieliśmy płacić. Kolejny powód do ulgi. Źródłem podejrzanego zapachu na klatce schodowej okazał się być posiłek, który gotował Kyo, nasz współlokator z Japonii.

Źródło

Zaaklimatyzowanie się

Teraz, gdy wreszcie początkowe nerwy związane z podróżą i niewiadomą, jeśli chodzi o mieszkanie, poszły w niepamięć, mogliśmy zacząć się urządzać. Kyosuke, w skrócie Kyo, sprawił, że od pierwszych chwil czuliśmy się bardzo mile widziani, mimo że byliśmy nieco zmęczeni, gdy powitał nas po hiszpańsku. Szczęśliwie nie było żadnej bariery językowej, ponieważ Kyo potrafił mówić po angielsku lepiej niż ja. Zaproponował, że pomoże nam z hiszpańskim w zamian za angielski, ale biorąc pod uwagę mój akcent wątpię, żeby stało się to szybko.

Kyo studiuje hiszpański na Uniwersytecie w Alicante i mieszka w Alicante od września 2012 roku. Miał, więc czas na poznanie miasta i zaoferował, że oprowadzi nas po okolicy. Uznaliśmy to za świetną okazję i oczywiście zaakceptowaliśmy ofertę.

Nie musieliśmy bardzo oddalić się od mieszkania, aby stało się dla nas jasne, że jesteśmy nie tylko w innym kraju, ale też że otacza nas zupełnie inna kultura. Było w okolicach 7 wieczorem i zrobiło się już ciemno, ale jak na koniec stycznia pogoda była całkiem przyjemna. Mieszkańcy siedzieli na zewnątrz w przeróżnych kawiarniach, jedząc, paląc i rozmawiając. W nadchodzących dniach, mieliśmy odkryć, że jest to zupełnie normalne. Tutaj normalne jest to, że życie towarzyskie toczy się codziennie do północy. Z pewnością trochę czasu zajmuje przystosowanie się do takiego trybu.

Ze względu na ograniczenia w przewozie bagażu nakładane przez linie lotnicze, nie spakowałem żadnych kosmetyków, a szafki w kuchni też były puste. Kyo wskazał nam więc supermarket. Myślałem, że wizyta w supermarkecie nie będzie niecodziennym doświadczeniem, ale zachwyciło mnie jak zupełnie inaczej tam było.

Ogólny rozkład był taki sam, ale nie było żadnych znajomych marek. Za to wybór mięs, ryb, owoców i warzyw był niesamowity. Aby wykorzystać w pełni możliwości jakie to stwarzało, zdecydowałem, że podczas mojego pobytu tutaj będę gotował hiszpańskie dania, ale tej pierwszej nocy kupiłem sobie pizzę.

Alicante po zmroku

Gdy odkryliśmy, że wifi w mieszkaniu działa fatalnie, a telewizora nie dało się włączyć, postanowiliśmy przejść się trochę po mieście, bez pomocy naszego japońskiego przewodnika.

Miasto było upiornie ciche, gdy chodziliśmy po wąskich uliczkach, wiatr wył spomiędzy budynków. Wreszcie dotarliśmy do alei Alfonso el Sabio, jednej z najważniejszych ulic biegnących przez Alicante i centrum miasta. Na północnym końcu ulicy znajduje się zamek Castillo de Santa Barbara. Zamek umieszczony jest 550 stóp nad miastem, na podświetlonym wzniesieniu, przez co po zmroku widok jest znacznie bardziej spektakularny.

Mimo że widok był przepiękny, wciąż byliśmy zgubieni i nie było żadnego baru w zasięgu wzroku. W końcu dzięki wskazówkom amerykańskich studentów dotarliśmy do El Barrio, centrum życia nocnego w Alicante. Dość już zmęczeni, weszliśmy do pierwszego lepszego baru, jaki napotkaliśmy. Zupełnie przypadkowo był to amerykański bar o nazwie Route 66. Co mogę powiedzieć? Obiecuję, że w pewnym momencie zaangażujemy się w hiszpańską kulturę.

Wydaje mi się, że po wypiciu "una cerveza", ruszyliśmy do domu i łóżek. Wykończony, spałem jak zabity. Byłem jednak zadowolony, bo wiedziałem ze najbliższe 3 miesiące dostarczą nam mnóstwo nowych doświadczeń.

Tydzień pierwszy - Nocne eskapady i dzwonek do drzwi

Jestem hydraulikiem, ale nie miałem o tym pojęcia

Jak w każdym nowym miejscu, do którego się wprowadzasz, zawsze znajdą się te małe rzeczy, które Cie irytują. Dla przykładu drzwi piekarnika mogą nie domykać się, tak jak powinny, albo wtyczki nie działają. Czasem nawet mija trochę czasu nim zauważysz te wady. Nie trwało długo nim zauważyłem, co mnie irytuje w tym mieszkaniu. Ten konkrety problem ujawnił się w postaci nieczystości, czekających na mnie rano w muszli klozetowej. Prawdziwym problemem było to, że za nic w świecie nie mogłem tego spłukać. Zwyczajnie nie działało. Za to pojawiało się więcej i więcej.

Nie owładnęła mną panika, ale moje nozdrza domagały się, abym nie analizował tej sytuacji zbyt długo. Byłem pewien, że mogę to jakoś naprawić. To tylko kibel, nie cholerna rakieta kosmiczna. Okazało się, że zbiornik na wodę jest pusty. Mając na uwadze, że w spłuczce woda jest czysta, trochę poszperałem i woda zaczęła płynąć. Załatwione!

Drzewa pomarańczowe i wino

Nim staniesz się zazdrosny, że spędzę trzy miesiące w słońcu, muszę powiedzieć, że jestem tutaj, aby przeprowadzić projekt badawczy i napisać pracę magisterską. Tak więc wiedziałem, że przyjdzie moment, w którym będę musiał odwiedzić uczelnię.

Montrose Street i Livingston Tower (budynki uniwersyteckie w Glasgow) mogą tylko zazdrościć. Nie macie co ich nawet porównywać z l’Universitat d’Alicante.

Uczelnia oddalona jest od centrum miasta pół godziny drogi autobusem. Kampus powita Cię wyłożoną kafelkami alejką, po której obu stronach rosną palmy. Lejący się z nieba żar i lekki wietrzyk, który powoduje, że można jakoś wytrzymać, są dla rodowitego Szkota czymś niesamowitym, zwłaszcza w styczniu.

Źródło

Idąc alejką, mijasz plantację kaktusów, a następnie spory plac pełen ławek porozstawianych między drzewami pomarańczowymi. Nie koloru pomarańczowego, ale z rosnącymi na nich pomarańczami wielkości piłek tenisowych. Złapałem się na myśli, mógłbym z przyjemnością pracować tutaj dłużej niż trzy miesiące.

Włócząc się po kampusie, który jest tak duży, że przypomina małe miasteczko, mijając kawiarnie i palmy, natknęliśmy się wreszcie na budynek inżynierii chemicznej. Nadszedł czas, aby poznać mojego promotora, który do tej pory był jedynie pozbawionym twarzy człowiekiem, wysyłającym mi maile przez kilka ostatnich miesięcy.

Dr Juan Garcia okazał się być, wcale nie tak strasznym, kierownikiem katedry. I co ważne mówił po angielsku, bo z moim hiszpańskim, póki co daleko nie zaszedłem. Pokrótce wprowadził mnie w szczegóły mojego projektu. Miałem być odpowiedzialny za badanie parametrów takich jak np. temperatura i ph, które wpływają na smak i zawartość alkoholu w miodzie pitnym, czyli winie zrobionym z miodu.

Ponadto powiedział mi, że pewne związki chemiczne, powstające podczas fermentacji miodu pitnego, są takie same jak podczas produkcji whisky. Dlatego miałem również przeprowadzić badania nad whisky. Nie było to dla mnie problemem.

Noches en la ciudad

Jak zawsze, gdy znajdziesz się w nowej sytuacji towarzyskiej, najlepsze przyjaźnie zawiązują się podczas nocnych eskapad na miasto. Erasmus nie jest żadnym wyjątkiem. Dwa dni po przyjeździe poszliśmy na imprezę, na którą każdy miał przynieść jedzenie typowe dla swojego kraju. W naszym przypadku były to oczywiście haggis, neeps i tatties, które własnoręcznie przyrządziliśmy. Całkiem przez przypadek impreza przypadała w rocznicę urodzin naszego narodowego wieszcza - Rabbie Burns. Na szczęście nie byliśmy jedynymi, którzy przyłożyli się do zadania i gdy przybyła reszta uczestników, mieliśmy pewnie najlepiej i najróżnorodniej zaopatrzoną imprezę w Alicante.

Po skosztowaniu wielu smacznych potraw, o niektórych nigdy wcześniej nie słyszałem i do dzisiaj nie potrafię wymówić ich nazw poprawnie oraz wypiciu sporej ilości piwa, ruszyliśmy na miasto, aby spróbować nocnego życia na Costa Blanca. Wylądowaliśmy w małym klubie o nazwie Carpe Diem, ale nie jest ważne gdzie, tylko z kim spędzasz czas. Świetnie się bawiliśmy, było mnóstwo śmiechu przez różnice językowe, występujące w naszej międzynarodowej grupie.

Po całym weekendzie na mieście muszę powiedzieć, że poznaliśmy świetnych ludzi z całego świata, którzy podczas, gdy będziemy odkrywać Alicante, staną się przyjaciółmi na całe życie, w stylu Erasmusa.

Dzwonek do drzwi, zapalone światła

Wracaliśmy do domu po imprezie, nieco chwiejnym korkiem. Ominęliśmy śmiercionośną pułapkę, nazywaną windą, wybraliśmy schody i w ciemności weszliśmy na nasze piętro.

Tutaj ujawnia się geniusz hiszpańskiego budownictwa, otóż okazuje się, że włączniki światła na korytarzu, są dokładnie tego samego kształtu i rozmiaru oraz znajdują się w tym samym miejscu, co dzwonki do drzwi.

Mimo że drzwi były zamknięte, usłyszeliśmy głośno i wyraźnie, jak wybrzmiewa dzwonek naszej sąsiadki. Dość trudno było wytłumaczyć niemówiącej po angielsku starszej pani, że jest Ci przykro i wcale nie chciałeś do niej zadzwonić. Było to dość karkołomne zadanie, gdy jedyne słowa jakie znasz po hiszpańsku to “Dos cerveza por favor”.

Nie widziałem jej od tego czasu, ale już teraz dobrze pamiętam, gdzie znajduje się włącznik do świateł.


Galeria zdjęć



Treść dostępna w innych językach

Komentarze (0 komentarzy)


Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?

Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!

Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →

Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się.

Proszę chwilę poczekać

Biegnij chomiku! Biegnij!