Jak słony jest Bałtyk?
Może i zabrzmię jak ignorant, ale nigdy nie byłam nad polskim morzem. Długo stanowiło to moją bolączkę i źródło pewnego rodzaju wstydu czy może wręcz kompleksów. No bo jakże to? – przecież wypada! Uświadomiłam sobie jednak ostatnio, że przecież to nic nie szkodzi. Bardzo wielu ludzi nigdy nie widziało morza i to żaden powód do wstydu. Zwłaszcza, że tak łatwo można ten stan rzeczy zmienić! – po mej ostatniej wycieczce w nadmorskie strony mogę o tym osobiście poświadczyć.
Dlaczego Darłowo?
Wszelkiego rodzaju woda – czy to rzeka, czy ocean, a czasami nawet i zwykła kałuża – działa na mą wyobraźnię i wywołuje liczne konotacje o zabarwieniu filozoficzno-refleksyjnym. Nic zatem dziwnego, że marzyłam o zobaczeniu Bałtyku. Jednak nie tylko ta chęć gnała mnie w morskie strony. Od kilku miesięcy w Darłowie pracuje Seta, która jest moją wieloletnią kompanką studenckich i poststudenckich niedoli (tudzież doli). Nie widziałyśmy się baaardzo długo i ów stan rzeczy należało zmienić. Dlatego też jeszcze będąc we Francji rozpoczęłam wstępne planowanie eskapady, którą wreszcie pod koniec czerwca udało mi się zrealizować. Termin ów okazał się wyśmienity i gorąco polecam Wam wyprawę nad morze w tym właśnie czasie: to najcieplejszy okres w roku, a w dodatku dopiero początek sezonu, więc tłumy plażowiczów nie są tak dzikie jak być mogą (choć i tak w czasie mojej wycieczki było sporo innych turystów).
Jazda nad morze
Pierwszą trudnością do pokonania był dojazd do Darłowa z Wrocławia, w którym stacjonuję. Nie dość, że odległość jest znaczna, to niełatwo o bezpośrednie połączenie; musicie liczyć się z co najmniej jedną przesiadką (choć w niektórych przypadkach jest ich nawet i pięć!). Ostatecznie – zgodnie z poradą Anuli, która z Darłowa pochodzi i drogę do Wrocławia pokonywała już wiele razy - zdecydowałam się na autobus pospieszny. Myślę, że warto szukać transportu za pośrednictwem e-podróżnika; jeśli jeszcze nie znacie tej strony, to zajrzyjcie tutaj. Wydaje mi się jednak, że lepiej traktować to jak informację orientacyjną: na dwie godziny przed odjazdem autobusu kupno biletu za pośrednictwem tej strony nie było możliwe (myślałam początkowo, że nie ma już miejsc, ale w kasie na dworcu okazało się, że jest inaczej). Poza tym nie było możliwości nabycia biletu z ulgą studencką (może to wynikało z jakiejś mojej nieumiejętności, ale mam wrażenie, że jednak nie). Normalna cena takiego przejazdu wynosi 90 zł; ja za studencki zapłaciłam około 70 zł. Sporo w porównaniu z ulgowym biletem za pociąg (około 35 zł), jednak niewątpliwym plusem jest stosunkowo krótki czas jazdy (niecałe 9 godzin i bez jakichkolwiek opóźnień). Ale z tego co się orientuję to ta linia kursuje tylko w czasie wakacji.
Nie jechało zbyt wielu pasażerów, dzięki czemu w autobusie było sporo miejsca. Uważam, że to sprzyjająca okoliczność: większość drogi przespałam; zawsze wolę jeździć nocą – mam wtedy wrażenie, że oszczędziłam trochę czasu. Ocknęłam się na kilka chwil w Koszalinie i skonstatowałam, że słońce już wschodzi i że są tu mewy (!).
Darłowski dworzec
Seta zapowiadała, że dworzec w Darłowie nie oferuje zbyt pasjonujących widoków. Nim przyszła mnie odebrać, zdążyłam zweryfikować jej zdanie. Otóż okazało się, że zasadniczo Seta miała rację. Ale i tak byłam zachwycona budynkiem z cegły i spokojną atmosferą, która na dworcach jest raczej rzadkością. Poza tym wszystko było skąpane w porannym słońcu, a z oddali dobiegały wrzaski mew; wszystko to nastrajało mnie nader pozytywnie.
Wraz z Setą poszłyśmy później do domu i przygotowawszy różne smakowitości - udałyśmy się bez zbędnej zwłoki ku plaży. Choć droga z Darłowa nad morze jest dość długa, to minęła nam szybko, miałyśmy bowiem do nadrobienia jakieś dwadzieścia trzy tony ploteczek z ostatnich kilku miesięcy.
Potęga natury
Nadmorska część Darłowa zwie się Darłówko (ach, jakież to logiczne!) – tam właśnie poszłyśmy. Spacerowałyśmy sobie wzdłuż rzeki Wieprzy (hehe), aż wreszcie w oddali zamajaczyło morze. Zbliżałyśmy się doń, kierując się ku falochronowi. Seta objaśniła mi, że jest on konieczny, by „wyciszyć” morze, tak żeby statki mogły spokojnie wpłynąć do portu. Na wschodnim falochronie – po którym się przechadzałyśmy – jest gwiazdoblok o nazwie Xaver, który morze wyrzuciło w 2013 roku, kiedy to szalał tu huragan Ksawery. To poruszający widok, kiedy uświadomimy sobie, że woda jest dość potężna, by cisnąć pięciotonowym blokiem betonu wystarczająco mocno, by przerzucić go przez falochron; to zdecydowanie zniechęca do urządzania sobie tutaj spacerów w czasie sztormu… Nam jednak pogoda dopisywała – słońce tylko początkowo kryło się za drobnymi chmurkami; było natomiast wietrznie.
Plaża w Darłówku
Po zejściu z falochronu przycupnęłyśmy na piaszczystej plaży, by skonsumować śniadanie. Obserwowałyśmy morze; było bardzo piękne. Szczególnie podobał mi się jego kolor: głęboki turkus, niemal kobalt, nieco inny niż w przypadku Oceanu w Arcachon, który widziałam w lutym (o czym możecie przeczytać tutaj). Mewy zdawały się być zainteresowane naszym posiłkiem, nie przypuściły jednak żadnego ataku. Z uwagi na wczesną porę na plaży nie było zbyt wielu ludzi. Z czasem jednak zaczęło przybywać plażowiczów rozbijających z zapałem swoje parawaniki, więc po śniadaniu postanowiłyśmy ruszyć dalej w poszukiwaniu spokojniejszego miejsca.
Wyskoczyłyśmy z butów i szłyśmy długo brzegiem, mocząc stopy (nie ma to jak naturalny peeling!). Spacer po drobnym, żółtym, lekko rozgrzanym i skądinąd bardzo przyjemnym piasku był dość wymagający fizycznie (stopy trochę się zapadały, ale nie ma to jak poranne ćwiczenia!), morze zaś okazało się raczej zimne i pierwszy kontakt z nim nie zachęcał do pluskania się w turkusowych falach.
W końcu zatrzymałyśmy się na dłużej; siedziałyśmy na plaży na tyle długo, że niepostrzeżenie spiekłyśmy sobie nosy na malinowo. Nie zdawałyśmy sobie sprawy z tego, że słońce tak mocno opala, bo stale wiało, więc bynajmniej nie czuło się upału.
Mimo cichych nadziei, jakie żywiłam w głębi serca, nie udało mi się znaleźć najmniejszego nawet bursztynu. Ale za to zbudowałyśmy – niezbyt wprawdzie zaawansowany architektonicznie – zamek z piasku.
Morskie ryby
Po godzinach spędzonych na plaży apetyt dopisywał: trawił nas wręcz wilczy głód! A cóż innego jeść nad morzem jeśli nie świeże ryby? Na obiad zatem udałyśmy się do polecanej przez Anulę smażalni Przy Moście. Doprawdy, Anula wiedziała co mówi! Miejsce warte uwagi, bo i ceny przystępne i porcje szczodre i – co najważniejsze – smak iście niebiański. Pożarłyśmy w owym lokalu przepysznego, lekko pikantnego dorsza (to chyba moja ulubiona ryba) i po tym królewskim obiedzie z wolna udałyśmy się do domu, by zebrać tam siły na kolejny dzień nadmorskich wrażeń.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)