Dziennik pokładowy. Zwiedzanie Kołobrzegu
Jakkolwiek kołobrzeska latarnia, o której pisałam tutaj, jest bardzo interesującym obiektem z turystycznego punktu widzenia, to przecież nie jedynym do zobaczenia w tym urokliwym mieście. Zaciekawienie Sety i moje budziło nieodległe molo, do którego postanowiłyśmy się udać zaraz po zejściu ze smaganej wichrem latarni.
Molo w Kołobrzegu
Żelbetonowy pomost, o charakterystycznym kształcie, jest oddalony od latarni o mniej więcej pół kilometra. Zdecydowałyśmy się pokonać ten dystans idąc tuż nad brzegiem morza. Zdjęłyśmy buty i dreptałyśmy gęsiego po wilgotnym piasku, nie bardzo mając możliwość prowadzenia konwersacji, bo wiatr skutecznie zagłuszał nasze słowa. Chłodne fale od czasu do czasu chlastały nas po łydkach, a mewy (czy też może rybitwy? Bo wyglądały jakoś inaczej niż te w Darłowie…) obserwowały nas podejrzliwie. Tuż przy molo trwał właśnie jakiś turniej siatkówki plażowej, który mimo niezachęcającej pogody gromadził sporo entuzjastów.
"Metryczka" kołobrzeskiego molo
Wreszcie dotarłyśmy. Szeroka na 9 metrów żelbetonowa konstrukcja o charakterystycznym kształcie „wgryzała się” w morze dość daleko, by koniec niknął w oddali – nic dziwnego: 220 metrów to wcale nie mało. Zawsze jestem pełna podziwu i niedowierzania, kiedy zastanawiam się jak budowanie czegoś takiego – czyli tym samym pewnego rodzaju „korygowanie żywiołu” – wygląda od strony technicznej. To molo zostało wzniesione w 1971 roku, ale tego typu pomost istniał tu już wcześniej, bo od roku 1881. Wykonano go wtedy z drewna i był o ponad połowę krótszy od aktualnego. Podobnie jak dawna latarnia – został on zniszczony w czasie I wojny światowej.
Przechadzka po pomoście
Deski pomostu są żłobione (nie wiem jakim innym słowem mogłabym określić ich specyficzną fakturę), w związku z czym spacer „na bosaka” jest trochę utrudniony, bo stopy bolą. Mimo tego, że molo jest tak daleko wysunięte w morze oraz mimo tego, że porywisty wiatr szarpał, kąsał i smagał, a morskie fale z hukiem i pluskiem rozbijały się o podpierające konstrukcję filary – molo sprawiało wrażenie stabilności i nie bałam się po nim kroczyć. Przyznaję jednak, że bardzo żałowałam, że nie mam czapki, albo chociaż bluzy z kapturem. Cieszyłam się natomiast, że nie miałam kapelusza, bo i tak na pewno szybko wylądowałby na falach. Myślę, że Seta podzielała moje odczucia, bo zobaczyłam w pewnej chwili, jak zasłania uszy dłońmi. Rychło poszłam w jej ślady, okazało się jednak, że owa taktyka nie wiele daje. A zatem pamiętajcie: planując swoją własną wyprawę na molo tudzież na latarnię – uprzedzeni moimi doświadczeniami – przygotujcie się lepiej i weźcie coś, czym będziecie mogli osłonić uszy przed przeszywającym zimnem wichru.
Morze wokół
Morze było bardzo wzburzone, niespokojne fale rozbijając się o pomost tworzyły wysokie słupy wody i niekiedy chlustały aż na molo, w związku z czym z Setą nie podeszłyśmy bynajmniej do samej barierki, by spojrzeć w zmąconą i kotłującą się kipiel; wolałyśmy raczej asekuracyjnie przemknąć dalej po drugiej stronie konstrukcji.
Molo widziane z góry (albo na przykład na mapie) ma charakterystyczny kształt: przypomina literkę „T”, przy czym jej daszek jest… hmm… Zmutowany i dużo grubszy niż „nóżka”. Dlaczego? Ponieważ na końcu pomostu znajduje się dość rozbudowana platforma - daleko od brzegu (220 metrów!) funkcjonuje na niej restauracja, gdzie można – zgodnie z tym co wyczytałam w opicie tego obiektu, zamieszczonym na odwrocie mapki z Punktu Informacji Turystycznej – kupić kawę i zrelaksować się na leżaku, w głębi morza, wsłuchując się w „rozkoszny szum fal”. Jak zapewne się domyślacie, warunki atmosferyczne zupełnie nie zachęcały do takiej formy relaksu, a wręcz od niego odstręczały (fale raczej ryczały miast delikatnie szumieć). Wobec tego faktu dość szybko skierowałyśmy nasze kroki w drogę powrotną. Wciąż miałyśmy jeszcze sporo do obejrzenia w Kołobrzegu.
Dalsze plany
Opuściwszy molo, zeszłyśmy też z plaży. Okazało się, że już za linią pierwszych budynków wiatr jest znacznie spokojniejszy i mniej dokuczliwy. Przysiadłyśmy więc na murowanym murku, na ulicy Rodziewiczówny i studiując wnikliwie zabytki pozaznaczane na planie miasta z Biura Informacji Turystycznej, zaczęłyśmy snuć projekty dotyczące trasy zwiedzania. Pierwszym punktem tej części programu wyprawy było Berso Grabowe.
Bindaż Grabowy
Przecinające się wzajemnie trzy ulice – Towarowa, Spacerowa i Mickiewicza (ta ostatnia prowadzi właśnie do opisywanego wyżej molo) tworzą figurę niewielkiego, zamkniętego przez nie same trójkąta. W nim natomiast mieści się mały parczek, czy może raczej zielony skwer z pluskającą przyjaźnie fontanną. Tuż obok niej znajduje się rzeczony bindaż grabowy. Zależało mi na zobaczeniu tego obiektu, bo krótki komentarz z tyłu mapki z Biura Informacji nie zaspokajał mojej ciekawości: opis mówił tylko, że to pomnik przyrody i interesujący przykład klasycznej architektury ogrodowej – jeden z najcenniejszych w kraju. Wciąż jednak pozostawało dla mnie niejasne dokładne znaczenie słowa bindaż (synonim – berso – też nie za wiele mi mówił, choć jak się później okazało, wystarczyło trochę się wysilić). Nim jednak opiszę Wam co takiego ukazało się naszym oczom, gdy dotarłyśmy na miejsce, skreślę kilka słów o etymologii tych dwóch wyrazów; nie znałam wcześniej ani jednego, ani drugiego, a oba brzmiały tak, że popadłam w wielkie zaintrygowanie. Bindaż pochodzi od niemieckiego wyrazu „binden” czyli „wiązać”, natomiast „berso” – od francuskiego „un berceau”, czyli „kołyska” (jako romanistce wstyd mi, że nie pokojarzyłam!).
I jeden, i drugi źródłosłów dobrze oddaje istotę rzeczy. Okazało się bowiem, że kołobrzeski bindaż to kolebkowy tunel, utworzony z gęsto rosnących po obu stronach grabów, których wierzchołki są połączone(„związane”) dzięki użyciu półkolistej żebrowej konstrukcji. Nie jestem pewna, czy zrozumiale to objaśniam, więc po prostu sami zobaczcie o co chodzi:
Ta dzielnica Kołobrzegu, po której właśnie się przechadzałyśmy, miała wyraźnie uzdrowiskowy charakter: dużo zieleni, parczków, fontann; ludzie powoli spacerujący po alejkach. Być może z tego powodu Seta zapytała mnie czy jak będziemy już stare to pojedziemy razem na turnus do sanatorium. Z entuzjazmem potwierdziłam – sanatorium marzy mi się już od dawna. Miałyśmy jednak wątpliwości co do tego kiedy właściwie nastanie ten tęsknie wyczekiwany czas. Po krótkiej konsultacji uznałyśmy, że lepiej będzie pojechać jak najszybciej, na przykład w przyszłym roku, bo po co zwlekać? Zostało nam do zaplanowania jeszcze tylko to, dokąd dokładnie ruszymy na kurację (Borowina? Krystaliczne powietrze? Wody?).
Diabelski młyn: perspektywa na Port Jachtowy i Marinę Solną
Tak gawędząc o przyszłych kuracjach, szłyśmy wolnym (sanatoryjnym!...) krokiem w dalszą drogę. Zeszłyśmy z ulicy Mickiewicza na – jakby wijący się lekko – Most Portowy. Już z niego zobaczyłyśmy widoczny z oddali – z uwagi na rozmiary – diabelski młyn. Seta spojrzała na mnie badawczo kątem oka i zapytała czy może zdarzyło mi się już kiedyś w życiu skorzystać z takiej atrakcji. Odpowiedziałam przecząco, domyślając się, po tym pytaniu oraz po tonie i minie Sety, że stan ów wkrótce może ulec diametralnej zmianie. Zastanawiałyśmy się ile taka przejażdżka mogłaby kosztować. Pamiętałam, że w Lyonie – gdzie widziałam takowe koło ostatnio (bardzo mnie wtedy zaintrygowało) – za kurs trzeba było zapłacić 10 euro. Ustaliłyśmy wobec tego, że jeśli bilet tutaj będzie droższy niż 20 złotych, to rezygnujemy. Ku naszemu ogromnemu zadowoleniu – okazało się, że wejściówki są w cenie 15 złotych(ulgowy, przysługujący dzieciom był jeszcze tańszy); poczułam się wtedy jakbym wygrała główną nagrodę na loterii. Bez wahania zatem zdecydowałyśmy się na jazdę – odrobinę tylko budzącym grozę – diabelskim młynem.
Decyzja była bardzo dobra, bo z gondoli wznoszącej się na prawie 30 metrów roztaczał się doskonały widok na pobliską Marinę Solną oraz na Port Jachtowy. Choć ów port ma bardzo rozbudowaną infrastrukturę i jednocześnie może pomieścić aż 100 jednostek pływających na raz, to wtedy nie był nazbyt przepełniony – ale i tak wywarł na mnie spore wrażenie. W oddali było widać nawet kawałek morza.
Diabelski młyn wolno się kręcił, a my to podziwiałyśmy widoki, to zastanawiałyśmy się czy aby na pewno wszystkie śruby w machinie są należycie dokręcone. Po pięciu okrążeniach (pozytywne zaskoczenie, bo spodziewałyśmy się tylko trzech) koło się zatrzymało i wysiadłyśmy.
Nim odeszłyśmy, zrobiłyśmy sobie jeszcze pamiątkowe fotografie, bo przed diabelskim młynem ustawione były naturalnej wielkości - nieco kiczowate, poobijane i odrapane – „marynarskie” figury z plastiku: pirat, piratka i brodaty kapitan. Blond korsarka miała świetną figurę, co dało się stwierdzić ponad wszelką wątpliwość z uwagi na jej nader nieprzyzwoicie rozchełstaną koszulę. Twarz jednak oraz dłonie o kanciastych (sic!) palcach odejmowały jej bardzo dużo uroku (mniej więcej cały). A zresztą zobaczcie sami to bezlitosne spojrzenie i rękę pełną złotych talarów:
Mimo wszystkich mankamentów owych figur i tak byłyśmy zachwycone pykającym fajeczkę, nobliwym kapitanem i bez dłuższego namysłu popłynęłybyśmy z nim w piękny rejs, i to w dodatku nawet i parostatkiem. Gdyby tylko zaproponował!... Ale nie proponował… Wobec tego udałyśmy się w dalszą wędrówkę po Kołobrzegu.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)