Zatopiona wieża, Dziki Zachód i rosa.
Jest takie miejsce, gdzie nie ma asfaltowych ulic, zamiast tego stąpasz po ubitej ziemi. Jest takie miejsce, gdzie w przeciągu kilku godzin zobaczysz tylko jeden samochód, za to aż kilkunastu jeźdźców i kilka bryczek konnych. Jest takie miejsce, gdzie czas płynie inaczej, wolniej, a mieszkańcy wydają się kompletnie odizolowani od problemów obywateli społeczeństw XXI wieku. Jest takie miejsce...
Wcale nie w Meksyku, Indiach ani dzikiej dżungli Puszczy Amazońskiej. Nie, w Afryce też nie. Moje, dopiero rozpędzające się nogi, nie poniosły mnie jeszcze tak daleko. Jeśli czytaliście moje wcześniejsze posty, to już znacie odpowiedź. Mowa oczywiście o Hiszpanii, a konkretnie jej południowej prowincji, czyli Andaluzji.
Miałam o tyle szczęścia, że to miejsce, tak wyjątkowe, i możnaby powiedzieć unikatowe w skali Europy, znajdowało się w prowincji Huelva, raptem 65 km drogi samochodem. Niestety na tym moje szczęście się kończyło.
Chciałam tam pojechać od pierwszej chwili, gdy wyczytał o tym miejscu i od razu wpisałam je w czołówkę listy, dokąd pojechać w trakcie Erasmusa. Okazało się, że dotracie tam wcale nie jest takie proste. Nie jeżdżą tam żadne busy czy pociągi i nawet gdybym wypożyczyła rower, dojazd w jedną stronę zająłby mi, w najszybszym wypadku, ponad 3 godziny.
Nie powiem wam jeszcze, jak owo miejsce się nazywa. Wszystko ma swój czas i miejsce, a wydarzyło się jeszcze wiele, zanim tam dojechałam.
Skończył się wrzesień, minął październik i zaczął się listopad. Każdy weekend lub dzień w tygodniu, wolny od zajęć, był okazją do następnych podróży, bliższych, dalszych. Na początku każdego tygodnia skreślałam z listy kolejne miejsca, aż zostały już tylko kierunki na dłuższe wypady. Zaczęło brakować miejsc, gdzie można by pojechać chociażby tylko na jeden dzień. Wtedy znowu zaczęłam kombinować, jak tam pojechać.
Wpadłam na dwa pomysły, które wcześniej w ogóle nie przyszły mi do głowy. Po pierwsze, sprawdzając rozkłady jazdy autobusów, uwzględniałam tylko plany na sobotę i niedzielę. Rzadko zdarzały się odwołane zajęcia i wolny dzień w trakcie tygodnia tak po prostu, więc nawet o tym nie pomyślałam.
Po drugie, do tej pory szukałam połączeń bespośrednich lub ewentualnie z jedną przesiadką. Mogłam jeszcze bardziej pokombinować i spróbować znaleźć połączenie z dwoma czy nawet trzema przesiadkami, jeśli będzie trzeba. Nie męczyłabym się tak dla byle jakiego miejsca, ale to było tego warte. W ten sposób znalazłam idealną kombinację i wyjazd jednodniowy, na tygodniu, do trzech miejscowości był w pełni zaplanowany.
Pozostało przekonać Kamę, ale z tym nie było żadnego problemu, bo Kama, tak jak ja, jest żądna przygód :)
Jako że, żaden wolny dzień się nie zbliżał, a my miałyśmy wzorcową frekwencję, postanowiłyśmy ją nieco nagiąć i opuścić jedne zajęcia. Na nasz nikczemny dzień wybrałyśmy wtorek, bo miałyśmy wtedy tylko jedne zajęcia z Geografii Hiszpanii, na których i tak tylko przerabialiśmy prezentacje, które potem były wrzucane na wirtualny kampus uczelni. Niewiele byśmy straciły, więc wolałyśmy studiować geografię Hiszpanii w praktyce ;)
17 listopada, wtorek
Musiałyśmy wstać około 6:30. Kama nie była tak optymistyczna odnośnie tego punktu, ale nie było innej możliwości. Kiedy się budziłyśmy było jeszcze ciemno, jak w środku nocy. Słońce w Huelvie wschodzi bowiem dopiero przed 8:00! Przypomniały mi się czasy podstawówki i te wszystkie zimowe poranki, kiedy mama budziła nas o 6:00, bo trzeba było jechać do szkoły. Powtarzanie tego było straszne, ale są gorsze rzeczy na świecie. Z półprzymkniętymi powiekami wyglądałyśmy jak zombie a chodziłyśmy jak ślepe krety.
Brunie jeszcze smacznie spała i starałyśmy się być jak najciszej, żeby jej nie obudzić. Nie była aż tak napalona na odkrywanie nowych miejsc, poza tym miała już własne plany: po zajęciach mieli pojechać grupką znajomych na plażę. Też fajnie! Doprowadziłyśmy się do porządku, zjadłyśmy śniadanie i spakowałyśmy najpotrzebjniejsze rzeczy. Wszystko robione w pośpiechu a i tak, koniec końców, wyszłyśmy z mieszkania z dużym opóźnieniem i musiałyśmy przebiec spory kawałek przez centrum, żeby mieć pewność, że bus nam nie ucieknie.
Z tymi busami to nigdy nic nie wiadomo. Dworzec autobusowy w Huelvie jest okrągły. Sama płyta, na której czekają pasażerowie, ma około 20 metrów. Stojąc na środku widzi się wszystkie autobusy, a wszystkich sanowisk jest chyba 30. Podbieganie do każdego autokaru i czytanie jego tabliczki, żeby dowiedzieć się, dokąd jedzie, to nie najszybszy sposób. Na szczęście na dworcu zainstalowane są ekrany, które wyświetlają najbliższe przyjazdy i odjazdy, z nazwą miejscowości, godziną i numerem stanowiska.
Wpadłyśmy na dworzec jak wichura i od razu rzuciłyśmy się w stronę tablicy. „Sewilla... Mazagón... Punta Umbría... Nie ma Matalascañas! Gdzie jest Matalascañas?!” Już zaczełam panikować, bo do odjazdu zostały dosłownie minuty. Naszej miejscowości nie było na rozkładzie, ale spojrzałyśmy na godziny odjazdów i poszłyśmy na stanowiska, skąd busy miały odjeżdżać równo o 8:00. Kama po kolei pytała kierowców aż w końcu jeden potwierdził, że jedzie przez Matalascañas, do jakiejś mieściny o długiej nazwie, której nigdy w życiu nie widziałam.
Za bilety zapłaciłyśmy 4€ od osoby. Weszłyśmy do środka i... Zamurowało nas. Cały autobus był pełny, dosłownie nie było ani jednego wolnego miejsca! Zdecydowana większość tych ludzi wyglądała na studentów. Przez moment nie wiedziałyśmy o co chodzi, czemu aż tyle ludzie jedzie gdzieś we wtorek o 8:00 rano. Za chwilę uświadomiłyśmy sobie, że jadąc do Matalascañas będziemy jechać na południe od miasta, a więc pewnie przejedziemy przez kampus La Rábida, oddalony 11 km od miasta.
Z braku miejsc, usiadłyśmy na schodkach przy bocznym wejściu do autokaru. Ludzie może dziwnie się na nas patrzyli, ale wolałam siedzieć, niż gibać się na zakrętach stojąc. Po 15-20 minutach okazało się, że miałyśmy rację. Autobus zatrzymał się pod kampusem i musiałyśmy z niego wysiąść, żeby przepuścić innych. Studenci wychodzili, wychodzili, aż w końcu wyszedł ostatni, który widząc, że wchodzimy z powrotem przez tylne drzwi, zwrócił nam uwagę, że do autobusu wchodzi się tylko przednimi drzwiami. Jakbyśmy nie wiedziały :P
Bilety już miałyśmy kupione i nie widziałam sensu w podchodzeniu znowu do pierwszych drzwi. Kierowca nas pamiętał i nie zwrócił nam uwagi. Faktycznie wyszli prawie wszyscy. Łączanie z nami i kierowcą zostało może 10 osób. Mogłyśmy rozsiąść się wygodnie na fotelach i cieszyć dalszą podróżą.
Generalnie droga z Huelvy do Matalascañas trwa godzinę i 15 minut. Po drodze przejeżdża się przez Parque Natural de Doñana. Parque Nacional de Doñana zaczyna się nieco dalej. Matalascañas leży mniej więcej na granicy między nimi. Po 9:00 byłyśmy na miejscu. Mimo tego, że nie było to nasze miejsce docelowe i miałyśmy tutaj tylko 45 minut postoju, chciałam przyjechać akurat tutaj.
Tutejszej plaży nie można już określić mianem „dzikiej”, wzdłuż nabrzeża pobudowało się dużo ośrodków, ale wciąż mają swój klimat. Poza tym znajduje się tutaj dość unikatowy obiekt, który koniecznie chciałam zobaczyć, a Kama miała zagadkę, czym ja się tak podniecam.
Niedaleko od brzegu, wprost z oceanu wystaje Wieża Figowca, a właściwie jej ruiny.
Kiedy ją wybudowano w XVI wieku, stała 200 metrów od brzegu. Podczas trzęsienia ziemi, w XVIII wieku, przewróciła się do góry nogami i zalał ją ocean. Współcześnie możemy więc podziwiać nie tyle samą wieżę, co jej fundamenty. Dla mnie to wygląda epicko, ale Kama po dziś dzień uważa, że to po prostu kamień w wodzie. Teoretycznie ma rację, bo to jest kamień, ale za to jaki! Na zdjęciu nie wydaje się taki duży, ale w rzeczywistości, w najwyższym punkcie, ma ponad 10 metrów wysokości.
Jak mówiła, miałyśmy tylko 45 minut, więc tak naprawdę zdążyłyśmy tylko dojść na plażę, zachwycić się chwilę tym widokiem i zrobić te zdjęcia. Żałuję, że nie zostałyśmy tam dłużej, bo tuż obok przystanku znajdowały się drewniane schody, które prowadziły na zakrzewione wydmy. Należą one do Parque Dunar - chronionego obszaru wydm. Planuję jeszcze kiedyś wrócić do Andaluzji, a wtedy na pewno już tego nie odpuszczę :)
Wróciłyśmy na przystanek, gdzie okazało się, że dalej pojedziemy tym samym autobusem, który nas przywiózł. Kierowca czekał na zewnątrz, a kiedy podeszłyśmy bliżej zaczął rozmowę. Spytał skąd jesteśmy i czy nie jest nam zimno. Faktycznie było trochę wietrznie i chłodno, ale świeciło pełne słońce, więc ubrałam się jeszcze trochę po letniemu. Wyjaśniłyśmy mu, że jesteśmy z Polski, a tam o tej porze roku może już leżeć śnieg. Zaśmiał się serdecznie, a kiedy zebrało się więcej ludzi i trzeba było jechać zapytał z uśmiechem: „To dokąd teraz?”
To był kluczowy moment naszej wycieczki. Niesamowite miejsce, rodem z Meksyku, o tyle piękne co mistyczne. To najważniejsze miejsce pielgrzymkowe chrześcijan w całej Andaluzji, a nazywa się... El Rocío.
„El rocío” z hiszpańskiego znaczy „rosa”. To ma sens, gdyż wioska położona jest w centrum Parque Nacional de Doñana, tuż nad jeziorem Charco de la Boca (w dosłownym tłumaczeniu „Kałuża Ust” – ale dosłownie to nie ma raczej większego sensu; jak już bym miała do czegoś to odnieść, to może do kształtu?).
Mogłoby się wydawać: ubita ziemia w mieście to i pustynia dookoła, a tu taka niespodzianka! Krajobraz jest naprawdę malowniczy, kiedy stanie się w punkcie widokowym tuż nad jeziorem i ma się widok, z jednej strony na dziewiczą przyrodę, z drugiej na miasteczko rodem z Dzikiego Zachodu… Ale wszystko po kolei.
Za bilet z Matalascañas do El Rocío zapłaciłyśmy 1.30€ od osoby, a podróż trwała zaledwie 15 minut (czasem bus jedzie naokoło – wtedy 25 minut). Kiedy autobus zajechał na piaszczysty plac otoczony niskimi domkami i drewnianym parkanem, poznałyśmy, że dotarłyśmy na miejsce. Nasz kierowca uśmiechnął się na odchodne i życzył przyjemnych dalszych wojaży. Za chwilę autobus zacharczał, wypluł chmurę dymu i zniknął za zakrętem.
Zostałyśmy same. Dosłownie. Gdzieś, daleko na horyzoncie, widać było pojedynczą, samotną sylwetkę. Znajdowałyśmy się na początku placu, który ciągną się aż do białego kościoła, symbolu tej miejscowości, wybijającego się na tle przysadzistych budynków. Poszłyśmy w tamtym kierunku.
El Rocío to najsłynniejsze sanktuarium maryjne w Andaluzji, którego pełna nazwa brzmi Santuario Nuestra Señora del Rocío. W jego wnętrzu znajduje się ponad metrowa figura Najświętszej Marii Panny od Porannej Rosy (Virgin del Rocío). Jej figury można spotkać w wielu miastach Andaluzji, zarówno w okolicznych miasteczkach jak i na wschodnio-południowym wybrzeżu Hiszpanii. Sanktuarium powstało w XIII wieku i chociaż to właśnie ono jest głównym miejscem pielgrzymkowym, nie jest jedynym obiektem sakralnym w tej nadzwyczaj małej miejscowości.
Wioska słynie również z tego, że właśnie tutaj zbudowano najwięcej kaplic w całej Hiszpanii. Przechadzając się ulicami miasta co chwilę, między zwykłymi domami i lokalami, można trafić na nową kaplicę. Każda z nich jest inna, inaczej ozdobiona i podpisana. Ktoś zafascynowany tematem mógłby spędzić tutaj pół dnia odkrywając tylko kolejne z nich.
Tutejsze domy, same w sobie, przypominają bardziej saloony z amerykańskiego westernu niż domki w typowym „pueblo blanco”.
Zresztą, to nie jedyna rzecz, która nadaje temu miejscu charakter Dzikiego Zachodu. Przy większości domów, sklepów i restauracji znajdują się drewniane poręcze do przywiązywania koni, bowiem głównym środkiem transportu w El Rocío są bryczki i konie. Z kolei pustki na ulicach sprawiały, że oczami wyobraźni widziałam kuliste krzewy, niesione podmuchem wiatru, i dwóch przeciwników, szeryfa i gangstera, szykujących się do pojedynku…
Takie wyludnienie panuje tutaj przez 364 dni w roku. Miasteczko liczy sobie raptem 1600 mieszkańców. Jest jednak jeden dzień w roku, kiedy wioska wypełnia się wrzawą i gwarem, ulice są zatamowane białymi bryczkami udekorowanymi kwiatami, a krajobraz wypełnia się kolorowymi sukniami flamenco. Tym dniem są Zielone Świątki. Święto co roku sprowadza około miliona pielgrzymów z całej Andaluzji!!!
Do Zielonych Świątek zostało jednak pół roku, więc dla nas było kompletnie wyludnione. Kilkoro ludzi przed sanktuarium, w sklepiku z pamiątkami i w przydrożnym barze. Tyle.
Minęło nas dwóch mężczyzn na koniach. Obserwowałam ich przez chwilę. Dojechali do końca placu i tam zatrzymali się przed barem. Nie zsiedli jednak nawet z koni. Wyszła do nich kelnerka, przyjęła zamówienia, a po chwili wróciła z piwami. Koniom chyba też się coś dostało :)
Poznawszy już całkiem dobrze miasteczko przespacerowałyśmy się promenadą wzdłuż brzegu jeziora. Gdzieś, po drugiej stronie, widać było pieszych wędrujących pewnie szlakiem parku narodowego. Żałowałam, że nie mamy czasu, żeby do nich dołączyć.
O 12:25 miałyśmy już następnego busa do Almonte. W cudownym El Rocío spędziłyśmy więc zaledwie 2 godziny. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie zrobiło na mnie to miasteczko i jestem przekonana, że jeszcze tam wrócę. Może jako pielgrzym? :)
Chciałam spędzić tam znacznie więcej czasu, ale Almonte było naszą jedyną opcją przesiadki, a ostatni bus do Huelvy odjeżdżał stamtąd o 15:40. Trzeba nam więc było jechać. Przejazd z El Rocío do Almonte zajmuje 20-30 minut i kosztuje 1.30 €. Przed 13:00 byłyśmy na miejscu i miałyśmy ponad 2 godziny czasu wolnego w miejscu, jak dla mnie, najmniej ciekawym z wszystkich trzech, odwiedzonych tego dnia.
Nie twierdzę, że Almonte jest brzydkie. To małe hiszpańskie miasteczko ma w sobie wiele uroku. Jednak po dwóch miesiącach zwiedzania podobnych miejsc, nie robiło już na mnie tak dużego wrażenia. Przespacerowałyśmy się po mieście. Zobaczyłyśmy kościół Nuestra Señora de la Asunción na placu Plaza Virgen del Rocío. Tuż przed nim stoi posąg Najświętszej Marii Panny od Porannej Rosy – tak, jak mówiłam – wszędzie ich pełno :) Żeby trochę odpocząć poszłyśmy do pobliskiego parku, gdzie także odnalazłyśmy pełno religijnych symboli. Poza tym zastanawiałyśmy się, co to za park, gdzie nie ma ani źdźbła trawy :P
Zwiedzanie Almonte upłynęło leniwie. O 15:30 stawiłyśmy się z powrotem na dworcu i 10 minut później wyruszyłyśmy w drogę powrotną do Huelvy. Bilety kosztowały 4€ za osobę. Jechałyśmy ponad godzinę, w międzyczasie wdałyśmy się w niezwykle mądrą i ożywioną dyskusję na nieco filozoficzne i życiowe tematy – tego nigdy nie zapomnę :) Do mieszkania wróciłyśmy dość wcześnie, ale pełne wrażeń i padnięte intensywnym dniem, nie miałyśmy nic przeciwko i wieczór upłynął na pełnej relaksacji…
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)