Wielkanoc w Clermont-Ferrand
Formalności, biurokracja, papierologia – to wszystko może odstręczać od wyjazdu na Erasmusa. Jak jednak mogliście się przekonać po lekturze tego wpisu – wszystkie te sprawy nie przekraczają możliwości przeciętnego studenta i da się je okiełznać bez większych problemów - zwłaszcza jeśli nie zostawia się ich na ostatnią chwilę (uważajcie na to!). Wciąż jednak pozostaje jeszcze jedna obawa, z którą – moim zdaniem – uporać się jest dużo trudniej niż z prozaiczną dokumentacją. Mam tu na myśli rozłąkę i – co za tym idzie – widmo samotności. Zwłaszcza, że bywają chwile, kiedy czuje się to wszystko szczególnie dotkliwie. Chciałabym opowiedzieć Wam co czułam wtedy ja, bo mam nadzieję, że to komuś, kto znajdzie się w podobnej sytuacji – pomoże.
Nieprzypadkowo tak długo (o czym wspominałam tutaj) wahałam się i zwlekałam z decyzją o wyjeździe: jestem bardzo zadowolona z tego jak wygląda moje życie w Polsce. Nie muszę przed niczym uciekać: nie popadłam na przykład jeszcze nigdy w bankructwo z powodu hazardowych rozgrywek w makao, ani nie doprowadziłam do skandalu towarzyskiego wywołanego jedzeniem na luksusowym raucie własnej kanapki z kaszanką i salcesonem (nie bywam na luksusowych rautach, więc ryzyko nie jest zbyt duże).
Mało tego!: los sprzyja mi do tego stopnia, że otacza mnie stale grono życzliwych ludzi, którzy z całą bezwzględnością wyciągają mnie za uszy z rozmaitych potknięć. Nic zatem dziwnego, że opuszczenie tego ciepłego i miłego środowiska napełniało mnie lękiem (bo jak to będzie wśród innych ludzi?). W końcu jednak zwyciężyła ciekawość (to samo pytanie – jak będzie gdzieś indziej?).
Okropnie trudno było mi podczas pierwszego tygodnia. Bo choć wszystko było nowe i nie miałam zbyt wiele czasu na użalanie się nad sobą (Clermont-Ferrand samo się nie zobaczy!), to niestety nie za bardzo miałam z kim podzielić moje zaskoczenia, wrażenia czy radości. Samotne spędzanie czasu nie jest mi straszne: potrafię zorganizować sobie rozrywki i nawet to lubię. No ale bez przesady! Ach, to było okropne – nie móc oglądać wszystkich tych brukowanych uliczek, drewnianych okiennic i majaczących w oddali sylwetek wulkanów – z kimś, kogo już długo znam.
Pewnego dnia przechadzając się uliczkami, natnęłam się nawet na taki plakat:
Wydał mi się wtedy bardzo adekwatny do mojej sytuacji; napis głosi: I samotność zaczęła ciążyć.
Stąd też moja rada dla Was: myślę, że warto wyjechać razem z kimś znajomym, z jedną sprawdzoną w wojażach podróżniczych osobą. Nie polecam większej paczki, bo to z kolei może niekorzystnie wpłynąć na pracę nad językiem: ciągłe trzymanie się w jednaj ekipie i mówienie po polsku to dość popularny – a jednocześnie banalny - scenariusz.
Doskwierała mi nie tylko niemożność podzielenia się wrażeniami: wszelkie przeciwności losu wydawały mi się złowrogie i piętrzące się niczym Himalaje.
Kiedy już zdążyliście się zasmucić i refleksyjnie zadumać nad moim losem, śpieszę z zapewnieniem, że sprawy bynajmniej nie miały się aż tak źle. Żyjemy bowiem w czasach pod wieloma względami wspaniałych – jakkolwiek mają one i sporo wad, nie przeczę. Dzięki temu stale mogłam mej rodzinie i znajomym relacjonować swoje przygody – na bieżąco i rozwlekle. Przy telefonie zdarzało mi się spędzać godziny, stale też wysyłałam najbliższym zdjęcia, a oni mnie – nawzajem, dzięki czemu ciągle wiedziałam co się u kogo dzieje; wszelkie ploteczki i nowinki rozchodziły się wśród nas lotem błyskawicy. Wydaje mi się, że właśnie dzięki temu nie miałam poczucia „wypadnięcia z obiegu”, pomimo tego półrocznego okresy spędzonego w oddzieleniu. Polecam Wam wobec tego aplikację WhatsApp.
Pisałam o tym, że specyficznie trudny (bo jednocześnie prawdziwie pasjonujący) był początek, ten pierwszy tydzień w Clermont-Ferrand, kiedy wszystko było jeszcze obce. Najtrudniejsze jednak miało dopiero nadejść.
Wielkanoc
Choć decydując się na wyjazd miałam tego świadomość, to kiedy nadszedł kwiecień i tak czułam się boleśnie dotknięta i zaskoczona.
Dlaczego?
Właśnie wtedy bowiem przypadały w tym roku święta Wielkanocne. No i cóż – wiedziałam od samego początku, że z uwagi na kwestie finansowe oraz na ograniczoną ilość czasu spędzę je we Francji, z dala od rodziny. W dodatku po raz pierwszy w życiu…
Już w połowie marca ta myśl coraz to częściej zaczęła mnie nawiedzać. Zastanawiałam się jak właściwie powinnam się wtedy zachować. Czy robić coś specjalnego? Jeśli tak – to co takiego? Jeszcze smutniej robiło mi się, kiedy uświadamiałam sobie, że sami będą też moi rodzice. Troskałam się na przykład tym, kto w tym roku ugotuje im jajka w łupinach z cebuli - zawsze to ja to robię. Kiedy tak sobie myślałam, że będzie im przykro, to robiło mi się jeszcze smutniej. I tak pewnie pogrążałabym się w posępnych wizjach, gdyby nie ma matula, która wśród biadolenia na temat owej rozłąki wyraziła też oburzenie:
- Ale jak to? Nie zamierzasz zorganizować sobie porządnych świąt? Jak to? Przecież tak nie można!
Jakkolwiek argument takowy wydaje mi się raczej kulawy, to poczułam się tymi słowami mocno zmotywowana. I cóż – powiem Wam, że celebrowanie świąt w pojedynkę okazało się rozwiązaniem zdecydowanie lepszym niż nie celebrowanie ich wcale (nie skończyłam przynajmniej nad talerzem suchego makaronu, solonego mymi łzami, wywołanymi użalaniem się nad sobą, do której to zajmującej aktywności mam niebywałe wręcz tendencje). Ponadto odkryłam przy okazji jak inaczej święta Wielkanocne są obchodzone u nas, w porównaniu z Francją. Mam tu na myśli nie tylko tradycje „prywatne”, „domowe”, ale także te bardziej oficjalne, a zwłaszcza kościelne. Dało mi to pożywkę do namysłu nad istotą wiary, czy raczej towarzyszących jej obrządków. Ale po kolei.
W Niedzielę Palmową w Clermont-Ferrand nie święcono kolorowych palemek, ale gałązki zielonego bukszpanu. To jeszcze nie było dla mnie zbyt wielkie zaskoczenie. Nie był nim też brak baranków w sklepach: można było znaleźć czekoladowe króliczki, jajka, dzwonki, kurki, a nawet misie i rybki. Baranka jednak – nie. Jednakże w dokumentną konsternację popadłam dopiero w Wielką Sobotę. Okazało się bowiem, że we Francji nie święci się koszyczka. Ten druzgocący fakt był dla mnie wręcz nie do pojęcia. No bo wiadomo – święconka – i w ogóle Wielkanoc – może obyć się bez chrzanu. Ale bez święcenia pokarmów na niedzielne śniadanie? Przez całe życie byłam przekonana, że to praktyka właściwa dla wszystkich katolików. Skoro katolicy tworzą pewnego rodzaju ogólnoświatową społeczność to łączą ich określone obyczaje. Cóż… - okazuje się, że takim wspólnym mianownikiem na pewno nie jest wielkanocna święconka: to obyczaj popularny raczej w krajach słowiańskich.
Ów głęboki szok kulturowy miał dalsze reperkusje w moich przemyśleniach. Które praktyki religijne są na całym świecie identyczne i tak samo praktykowane? I czy w ogóle takie są?
Poza tym w obliczu świątecznej samotności brak możliwości oparcia się na tradycjach jeszcze potęgował moje smutki. Wiedziałam rzecz jasna, że Francja to kraj laicki i w zwiążku z tym wiele rzeczy będzie całkiem innych niż u nas. A jednak byłam zaskoczona. Wielkanoc we Francji nie jest też tak rodzinnym świętem jak u nas. Stanowi raczej okazję dla dziecięcych zabaw: poszukiwanie czekoladowych jajek (które według tutejszej tradycji są podrzucane albo przez zajączka albo przez świąteczne dzwony) było nawet organizowane przez miejskie władze w tutejszych parkach.
Tak czy siak - postanowiłam zorganizować sobie własne, kameralne święta. Kupiłam stosowne produkty (w tym imponującego zająca z dzwoneczkiem na szyi), upiekłam szybkie ciasto czekoladowe (mimo że nie jestem mistrzynią w sprawach kulinarnych) i przez jakiś tydzień pieczołowicie gromadziłam łupki z cebuli.
Szczerze powiedzawszy wspominam te święta całkiem dobrze. Choć fizycznie spędzałam czas tylko z kotem (ach, ta Lola!), to świąteczne śniadanie jadłam rozmawiając z rodzicami na wideokonferencji. Opowiadaliśmy sobie co takiego mamy na stołach, a ja chwaliłam się koślawo wydrapanym na jajku barankiem (owszem, to miał być baranek!).
Na moim stoliczku pojawiła się też kostka masła - kupiłam ją dzień wcześniej na erasmusowej wycieczce na farmę Bellonte i zaimponowała mi swymi rozmiarami.
Jak widzicie - sporo rzeczy związanych z celebracją Świąt Wielkiejnocy jest innych niż w Polsce. A to nie jedyne. Na przykład w Wielki Poniedziałek nie było w ogóle mowy o czymś takim jak Śmigus-Dyngus. I w dodatku praktycznie wcale nie świętowania tego dnia.
Skoro jestem już przy temacie świąt, to chciałabym wspomnieć jeszcze o Zielonych Świątkach, które z kolei są tutaj obchodzone z większą estymą niż w Polsce. Do tego stopnia, że w poniedziałek po tym święcie większość instytucji była zamknięta. Piszę Wam o tym, żebyście nie byli zaskoczeni, tak jak ja byłam, gdy pocałowałam klamkę w bibliotece (do której udałam sie w celu wypożyczenia słownika; dość pilnie go potrzebowałam - na egzamin, który miałam następnego dnia wcześnie rano).
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)