Dzień IV: "Djakuje-MO! MO! MO!"
Wprowadzenie
Drodzy czytelnicy tuptający za jeżem! Mam nadzieję, że macie się dobrze, przeżywacie mnóstwo przygód i nadążacie z tuptaniem. W dzisiejszym poście chciałbym opisać nasze, 2 Poznańskiej Drużyny Wędrowników "Turbacz", spotkanie i pobyt na obozie skautów ukraińskich, czyli płastunów, po półdniowym, prawie dwunastogodzinnym spływie katamaranami rzeką Riw.
Obozowisko płastunów, skautów ukraińskich
Andrew, komendant obozu, to był nasz człowiek. Kupił dwa bochenki chleba na dwa tygodnie dla sześcdziesięciu płastunów będących na obozie. Okazało się jednak, że płastuni zazwyczaj na śniadanie i kolację również gotują żywność, jedząc często pozostałości po obiedzie, aby nic się nie zmarnowało. Polska żywność, głównie serki i pasztety z warzywami, którą zakupiliśmy w Winnicy zgodnie z życzeniem Andrew w ramach podziękowań za gościnę, na razie musiała poczekać.
"Znowu obiad...", czyli reakcja na kolejne zaplanowane i zrealizowane gratisy.
Apel
Andrew, komendant obozu, wyjechał. Zostałą Veronica, jego żona, która około godziny dziesiątej ogłosiła apel. Apel trochę jednak się przesunął, ale byliśmy gotowi jako pierwsi, więc wyszło dobrze. Na gwizdek komendantki płastuni gwałtownie się ruszyli i biegiem pognali na plac apelowy.
Po dość krzykliwych i głośnych meldowaniach komendantce stanu drużyn, przyszedł czas na wciągnięcię flagi na maszt (niestety tylko ukraińskiej, my flagi Polski jeszcze nie uszyliśmy, jak tradycja nakazywała, przynajmniej dotychczas, na obozach wędrownych Turbacza).
Mieli ciekawy system wciągania flagi na maszt.
Po wspólnym apelu i przemowach komendantów, które na bieżąco tłumaczył Bergus, płastuni i płastunki rzuciły się na nas, chcąc zrobić sobie z nami wspólne zdjęcia. Koniecznie z wzniesionymi w górę kciukami. Bardzo dużo wspólnych zdjęć. Będzie do wyboru na Dzień Myśli Braterskiej 2017.
Człowiek - kapok
Kamil dostał harca. Musiał przez cały dzień chodzić w kapoku, którego zapomniał zwrócić panu Michałowi od katamaranów lub mógł oddać go właścicielowi mieszkającemu w wiosce nieopodal obozu. Gdy tylko Kamil założył kapok, utracił swoje dobre imię, a ludzie, których kochał i którym ufał zaczęli go gnębić.
Próbując uciec do lasu, człowiek-kapok został otoczony przez swoich przybocznych Adama, Gołębia i Stasia i tylko interwencja Knapa i Bergusa uratowała go przed zdeptaniem.
Ostatecznie my poszliśmy zwiedzić i fachowym okiem ocenić konstrukcję skautowych latryn, a kilka godzin później Kamil wrócił, już bez kapoka, meldując wykonanie zadania.
Obóz płastunek
Obóz płastunek oddalony był kawałek od obozu chłopaków. Znajdował się na wzgórzu z widokiem na rzekę i lasy oraz obóz skautów. Pobliska skała była dobrym miejscem do wartowania w nocy, aby żaden ze skautów ukraińskich nie dał rady się podkraść pod obóz płastunek. Płastuni i płastunki mieszkali na dwutygodniowym obozie w normalnych namiotach turystycznych, pod plandekami mieli natomiast zrobione kuchnie polowe. Sami drużynowi byli stosunkowo młodzi - mieli po szesnaście, siedemnaście lat.
Obóz płastunów i nasze namioty.
Pionierka
Gdy już pozbyliśmy się resztek Kamila, pomogliśmy plastunkom w pionierce. Pozyskaliśmy wcześniej drzewo na maszt, podcięte już siekierami przez płastunów i opierające się na swoich braciach i siostrach rosnących obok. Po zawiązaniu liny i usunięciu się z drogi zwaliliśmy drzewo na ziemię i zanieślimy na polanę przed obozem. Potem Paweł Pasza poszedł szlachtować oset maczetą, Budzik projektował suszarnię z tego, co znalazł w lesie, Adam i Karol w pocie czoła korowali maszt, a ja i Knap dzielnie pilnowaliśmy karimat, aby nie odleciały na bardzo silnym wietrze.
Adam chciał złapać spadające drzewo. Spokojnie ze Stanisławem próbowaliśmy wytłumaczyć mu głębię tego pomysłu.
W nagrodę czekał na nas dwudaniowy obiad zrobiony własnoręcznie przez dziewczyny, bez pomocy drogiego kucharza. Lub kucharki. Robiło to wrażenie, ponieważ dziewczyny i chłopacy codziennie w drużynach, czasem w zastępach przygotowywały obiad własnymi siłami. Przed obiadem udało nam się jeszcze, przedstawiając płastunkom, jak rośnie kapusta, wygrać w konkursie teatralnym na temat losu kapusty. Płastuni takie konkursy na skecze mają przed każdym praktycznie posiłkiem.
Maszt
Nadszedł czas na postawienie masztu. Z Filipem trochę źle się ustawiliśmy i w pewnym momencie już nie dosięgaliśmy masztu, ale na zdjęciach wygląda to tak, jakbyśmy strasznie ciężko pracowali, więc jest dobrze.
Marek nawet nie udawał :D
Pozostał ostatni mankament, przy którym było trochę zabawy. Trzeba było odciągnąć gałąź drzewa zawadzającą o maszt. Starożytną harcerską metodą przywiązaliśmy więc badyl do liny i rzucaliśmy po kolei, aż dziewczyny pouciekały do namiotów.
Pasza zjadł jeszcze dodatkowo obiad skautom, po czym uciekając wskoczył do rzeki.
Po kąpieli w zielonej rzece i dzikich grach i pląsach z plastunami (wśród pląsów były między innymi goryle, przetaczanie wagonów, tańcz i walcz jak święty Jerzy, a gier: niezastąpiony pancernik, opowiedziany ustami Gołębia), przyszedł czas na obiadokolację oraz wymianę upominków. Tym razem po odtańczeniu krakowiaka zdobyliśmy trzecie miejsce na podium.
Pożegnianie
Spakowawszy szybko namioty i plecaki, ustawiliśmy się w kręgu, aby wymienić upominki. Otrzymaliśmy po różnego rodzaju odznakach i plakietkach należących do płastunów i tego akurat hufca, samemu dając Andrew i Veronice po stópce Bractwa Wędrowniczego oraz kilku drobiazgach. Ostatni prezent był niezastąpiony: mała, żółta piłeczka z wyszczerzonymi zębami i wypisanymi pozdrowieniami od płastunów i rokiem naszych odwiedzin. Piłeczka, która już niedługo miała stać się obrzędowym, turbaczowym pancernikiem - potworem, który zazwyczaj żyje głęboko pod ziemią, a po przebudzeniu pamięta dotyk i zapach ostatniej osoby, która miała z nim styczność - i nieważne, jak daleko ta osoba się znajduje, za iloma górami, polami, lasami i murami się ukryje - pancernik i tak znajdzie tę osobę i ją pożre.
Seweryniwka - Latyczów
Po pożegnaniu i wykrzyczeniu jeszcze kilkunastu haseł na pożegnianie, w tym "Djakuje - Mo! Mo! Mo!" zrobiliśmy w marszu coś na kształt kolumny (trochę kiepsko to wyglądało, siara była) i ruszyliśmy w kierunku Seweryniwki (trochę złą drogą, co też średnio wyglądało :D) wspinając się przez haszcze do wsi.
W samej Seweryniwce, czy też Sewerynówce, małej wiosce na wzgórzu nad rzeką Riw, zdążyliśmy jeszcze zwiedzić przed przyjazdem busa szkołę oraz zrobić sobie zdjęcie z popiersiem Szewczenki, ukraińskiego poety narodowego, którego popiersi i posągów jest dość sporo na Ukrainie.
Z Seweryniwki do księdza Adama Przywuskiego do sanktuarium maryjnego w Latyczowie zabrał nas bus o wymownej nazwie "Drift&Drugs". Okazała się adekwatna. Przeżyliśmy jednak i po przejechaniu jakichś osiemdziesięciu kilometrów zostaliśmy na miejscu mile przywitani przez księdza Adama w sanktuarium, gdzie ponadto czekał na nas już kolejny, gotowy, ciepły obiad, który wędrownicy przyjęli z jękiem. Ksiądz Adam pokazał nam potem pokoje, chwilę z nami porozmawiał, wyraził podziw nad naszymi mundurami i z powagą i radością uścisnął dłoń Stachowi witając go jako komendanta - który wyróżniał się od reszty granatowym sznurem zwisającym z ramienia (spod pachy lub znad pachy, to podobno trochę zmienia). Przed snem udało nam się jeszcze odmówić po raz pierwszy na obozie kompletę.
Zdjęcie: Kamil
Przydatna rzecz:
Numer do wynajęcia busa "Drifts&Drugs": (063) 730 - 30 - 30
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)