Nietypowy Erasmus
Wybrane miasto
Unosząc się między lustrzanymi polami - ryżowymi polami, które przecina pociąg regionalny na trasie Turyn-Mediolan, szukam inspiracji tak mi niezbędnej do tworzenia poezji w języku włoskim.
Wiem, że ją odnajdę. Być może dopiero za kilka lat, ale na pewno w końcu coś stworzę. W międzyczasie mogę jednak opisać moją przygodę, która rozpoczęła się we wrześniu, a która dobiegnie końca w lipcu, tuż po zdaniu egzaminów. Czym prędzej, tym lepiej, aby dostarczyć wszystkie dokumenty na uniwersytet i otrzymać pozostałe pieniądze ze stypendium.
Nigdy nie sądziłam, że jedyne miejsce do Mediolanu, którym dysponował mój wydział, z taką łatwością mogłoby przypaść mnie. Myślałam, że ubiega się o nie przynajmniej dwadzieścia osób, i że jeśli będę miała szczęście, pojadę może do Pizy, może do Florencji. Może nawet do Rzymu.
Gdy miałam piętnaście lat pojechałam z rodzicami w podróż obejmującą największe włoskie miasta. Było to niepowtarzalne i niesamowite przeżycie, usiane nocami spędzonymi na trasie, na parkingach, przeplatane posiłkami, na które składały się kanapki i obiady, które jadaliśmy w "Autogrills", a wszystko to dzięki minivanowi, który służył nam w charakterze przyczepy kempingowej.
Wszystkie bez wyjątku miasta bardzo mi się podobały. Być może te, które zapamiętałam jako najbardziej fascynujące - chyba z uwagi na swoją niepowtarzalność i unikalność - to Wenecja oraz ruiny w Pompejach.
Mediolan, ze swoją śliczną katedrą, był ładny, ale nie zachwycił mnie do tego stopnia, żebym chciała tam i tylko tam przez rok studiować moją medycynę.
Głównym powodem był mój chłopak, który mieszkał blisko Mediolanu, w Turynie. A Turyn, niestety, nie miał podpisanej umowy stypendialnej z Walencją, która była niezbędna aby wyjechać tam na Erasmusa na studia. Z całej listy dostępnych miejsc Mediolan był tym położonym najbliżej Turynu.
I był również jednym z tych miast, które najmniej mnie zainteresowały podczas podróży z moimi rodzicami. Najwyraźniejszym wspomnieniem jakie posiadałam z wizyty w Mediolanie, był obiad, który jedliśmy na - często przecinanej przez hałaśliwy i męczący tramwaj - ulicy.
Bez względu na wszystko, w momencie gdy szłam złożyć wniosek o stypendium, doskonale znałam wszystkie te miejsca, gdyż mój związek na odległość trwał już całe dwa lata, a ja przynajmniej raz w miesiącu podróżowałam do Włoch, aby zobaczyć się z chłopakiem. Najczęściej przylatywałam do Mediolanu i tam przesiadałam się w pociąg, aby dotrzeć do Turynu. Niestety Ryanair nie posiada jeszcze bezpośredniego lotu, który łączyłby Walencję z Turynem. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni...
Podczas przystąpienia do egzaminu językowego, który stanowił jeden z etapów procesu rekrutacji stypendystów, okazało się, że te powtarzające się podróże do kraju Alp, tych kilka wypraw do kina i kilka książek, które przeczytałam w języku włoskim, były dla mnie nieocenioną korzyścią, dzięki której bez problemu uzyskałam pozytywny wynik, otrzymując mocną "dobrą" ocenę.
Mały Książę, jakaś książka traktująca o masonerii, Manifest komunistyczny. I potem jeszcze Robinson Crusoe, Nowy wspaniały świat Huxley'a... Były pierwszymi książkami, które odważyłam się rozszyfrować, rozumiejąc początkowo naprawdę niewiele, ale za to czytając bez pośpiechu, nie przerywając lektury przy każdym napotkanym dziwnym słowie na kartkowanie słownika. Czytałam z pełną naturalnością, jakby były napisane w języku, który doskonale znałam, który tylko musiałam sobie przypomnieć.
A wszystko to dzięki językowi walenckiemu, który troszkę znałam, i w którym pewna część słownictwa a także wiele czasowników są bardzo podobne do włoskiego.
Studia medyczne były dla mnie ciężkim orzechem do zgryzienia, gdyż uczęszczając już szósty rok wciąż miałam do zaliczenia kilka przedmiotów z trzeciego oraz połowę z czwartego.
A teraz dodatkowo miałam jeszcze studiować po włosku... Często pytam sama siebie czy lubię sprawiać sobie cierpienie. Dlaczego zawsze tak bardzo wszystko sobie utrudniam?
I mogłoby się wydawać, że osoba ze skłonnościami masochistycznymi z pewnością jest również negatywna, ale ja myślę, że jest dokładnie na odwrót. Jestem nazbyt pozytywna, niewinna, zawsze z głową w chmurach. To właśnie dlatego bez zastanowienia zawsze rzucam się w wir szaleństwa - ze ślepą wiarą, że wszystko dobrze się ułoży.
Moi rodzice nigdy nie próbowali mnie w żaden sposób ograniczać: ani wtedy, gdy zdecydowałam się studiować medycynę, ani gdy powiedziałam im o moim związku na odległość z Włochem, ani też wtedy, gdy złożyłam wniosek o stypendium Erasmusa.
Mio amore
Mojego chłopaka również poznałam dzięki uczelni, podczas podróży zorganizowanej na półmetku studiów, na grackiej wyspie Mykonos. Byliśmy na dyskotece, która odbywała się w lokalu częściowo na plaży. Impreza była bardzo, bardzo długa, a uczestniczyli w niej turyści z całego świata. Australijczycy, Amerykanie, Urugwajczycy, Hiszpanie, ogrom Włochów... Wszyscy tańcząc w rytm muzyki DJ'a Shashy.
"What’s your name? ", "Where are you from? ", "I´m from Valencia". Niewiele słów, za to dużo tańców. Wszystko działo się tak niespodziewanie. W pośpiechu zapytał mnie o telefon a ja, dziwnym zrządzeniem losu, podałam mu prawdziwy numer, nie jakiś zmyślony, gdyż chłopak przypadł mi do gustu.
Ku mojemu zdziwieniu wciąż do mnie pisał gdy już każde z nas było w swoim kraju, potem SMS-y przekształciły się w maile. W taki sposób utrzymaliśmy naszą znajomość aż do następnych wakacji, kiedy to on zdecydował się przyjechać do Walencji, abyśmy mogli się lepiej poznać.
I tak właśnie rozpoczęła się nasza historia. Historia, która wymagała od nas ciągłych podróży samolotem, aż do poznania wszystkich pracowników Ryanaira obsługujących loty.
Z początku latałam z firmą Vueling, z którą podróże przebiegały znacznie przyjemniej z racji tego, że w czasie lotu puszczano relaksacyjną muzykę, a także ze względu na to, aby wspierać rodzime firmy, jako że Vueling jest przewoźnikiem hiszpańskim. W końcu, z uwagi na przystępniejsze cenowo bilety, przeszłam do konkurencji - pomimo tej okropnej stresującej muzyki, którą Ryanair zawsze puszcza z samego początku, gdy podróżujący z desperacją szukają swoich miejsc. Z pewnością robią to tylko po to, żeby wszyscy usiedli gdzie popadnie i jak najszybciej oraz żeby firma nadal szczyciła się mianem przewoźnika low cost i “on time”.
Podczas jednego z lotów byłam zmuszona spakować do walizki podręcznik z farmakologii, który ważył jakby był zrobiony z ołowiu, i przez który przekroczyłam dozwolony limit 10 kg bagażu podręcznego. Oh! Musiałam zapłacić dodatkowo 35 euro, był to prawdziwy cios w moje erasmusowe fundusze. Prawie płakałam, prawie straciłam zaufanie do Ryanaira, co za niesprawiedliwość! Niemniej jednak, proza życia zmusiła mnie do puszczenia w niepamięć tej historii i do dalszego podróżowania z firmą.
Pomimo tego, że obecnie podniesiono opłatę za nadbagaż lub przekroczenie dozwolonych wymiarów walizki do 43 euro, ponoszę ryzyko. Już się nie boję - jestem profesjonalistką. Nauczyłam się, żeby do samolotu zakładać odzież posiadającą mnóstwo kieszeni. Nawet odważyłam się ukryć na plecach duże opakowanie cukierków Lacasitos, wkładając je pod gumkę od rajstop. Raz miałam na sobie trzy szaliki i dwie czapki udając, że wcale nie jest mi gorąco. W środku zimy założyłam na siebie żółty ocieplany kombinezon, gdyż już nie mieścił mi się do walizki. Było mi wstyd ściągnąć mój włochaty czarny płaszcz, a gdy już to zrobiłam, wszyscy ludzie patrzyli na mnie z przestrachem, gdyż wyglądało to tak, jakby jakiś mechanik szedł reperować coś na ostatnią chwilę w samolocie.
Zimą ukrycie różnych ciężkich przedmiotów jest stosunkowo proste. Teraz, gdy idzie lato, sprawa się komplikuje, ale doświadczenie robi swoje.
Język włoski
Z początku rozmawiałam z chłopakiem po angielsku. Ani on nie umiał hiszpańskiego, ani ja nie znałam włoskiego. A esperanto nie jest jeszcze tak powszechny. Krok po kroku zastępowaliśmy angielski naszymi rodzimymi językami. Po upływie około pół roku nagle każde z nas rozmawiało w swoim języku - a to drugie je rozumiało. Nauka w taki naturalny sposób i bez konieczności uczęszczania na zajęcia do szkoły językowej była czymś wspaniałym. Bez pośpiechu, bez wysiłku, bez intensywnych kursów.
Była jednocześnie bardzo skuteczna i motywująca. On bardzo szybko przyswoił poziom podstawowy gdyż, narwany, impulsywny, z samego początku był bardzo rozentuzjazmowany i zaangażowany. Prosił bym poprawiała każdy jego błąd, każde słowo, które źle użył, mówiąc po hiszpańsku. Chciał się szybko nauczyć.
Niemniej jednak, gdy przyjechałam tu we wrześniu, jego zapał do nauki zaczął słabnąć i dzień po dniu blokował się coraz bardziej, a jego hiszpański się pogarszał. Teraz jeszcze do tego teraz bardzo rzadko bywa w Walencji.
Mój rytm nauki był zupełnie inny. Wiele trudności sprawiło mi osiągnięcie poziomu podstawowego. Przyznam, że z początku nie miałam wielkiej motywacji. Chciałam się porozumieć z chłopakiem, to był mój jedyny cel. Na co było mi nauczenie się odmiany czasowników w czasie przeszłym, czy poprawne akcentowanie słów. Tak naprawdę oni sami tego nie wiedzą.
Ale odkąd przyjechałam we wrześniu, z uwagi na przedmioty wykładane po włosku i konieczność rozmawiania w tym języku z innymi ludźmi, osiągnęłam większą płynność niż w hiszpańskim. Nawet udało mi się zdobyć specyficzne słownictwo medyczne.
Pomimo to uważam, że nadal jestem na niezbyt dobrym poziomie średnio zaawansowanym, chociaż wszystko tak naprawdę zależy od tego, z kim rozmawiasz. To zadziwiające jak umysł może się w taki głupi sposób zablokować. Może się to zdarzyć gdy znajdujesz się przed osobą, która wzbudza Twój respekt lub strach. Bo myślisz, że Cię nie szanuje i może Cię obrazić przy pierwszej nadarzającej się okazji, że uważa Cię za kogoś gorszego. Zaczynasz się wtedy jąkać, sama siebie nie rozumiesz i zastanawiasz się gdzie podziało się całe Twoje medyczne słownictwo.
Zupełnie odwrotnie dzieje się w kontaktach z ludźmi tolerancyjnymi, skromnymi, którzy potrafią ze zrozumieniem i cierpliwością słuchać. Szkoda, że w tych rejonach tacy ludzie to rzadkość.
Nie chcę tu uogólniać, są oczywiście wyjątki w postaci wspaniałych ludzi, ale to nie jest coś co często można tu spotykać.
Charakter
Włosi są po prostu impulsywni, niecierpliwi, nietolerancyjni, egoistyczni i hipokryzyjni. Nie miałam zamiaru być tak surowa, więc chciałabym dodać, że są to jedynie uogólnienia.
Możliwe, że cechy te można przypisać również Hiszpanom, jednak tutaj są one znacznie nasilone. No dobra, może nie Hiszpanom, ale mieszkańcom Walencji, żeby być bardziej precyzyjną. Chyba trochę odbiegłam od tematu, ale tak trudno - i dwuznacznie - jest generalizować...
Podam jeden, potwierdzony naukowo przykład: w kolejce do samolotu. Sama byłam w tej sytuacji wiele razy i mogę potwierdzić, że nie było jeszcze tak, żeby ktoś się przede mnie nie wcisnął. Zazwyczaj są to dwie lub trzy osoby, czasami jedna. A jeśli nikt się nie wcisnął to oznacza, że wśród ośmiu osób, które stały za mną, nie było żadnego Włocha. Co za tupet... Mamma mia!
W zasadzie to nie znoszę generalizować. I mam nadzieję, że nikt nigdy nie uznał mnie za przedstawicielkę mojego kraju, miasta czy miejscowości, gdyż sama siebie nie uważam za osobę reprezentatywną dla tamtejszych większości. Oczywiście kiedy jedziesz za granicę, nieuniknionym jest to, że wystawiasz się na takie osądy, gdyż ludzie chcą poznać Ciebie i Twoje zwyczaje, przyczyny takich a nie innych zachowań. Po prostu chcą mieć porównanie, dowiedzieć się dlaczego rozmawiasz w taki właśnie sposób, dlaczego się ubierasz tak a nie inaczej, jesz o takich godzinach, dlaczego tyle śpisz... I za każdym razem gdy opowiadasz o swoim życiu musisz - w tle, dla kontrastu - wyjaśniać, że tak wygląda rzeczywistość w Twoim kraju i Twoje zwyczaje wpisują się w panujące tam normy.
To właśnie przebywając za granicą uświadamiasz sobie co tak naprawdę znaczy mieszkać wśród swoich. Tylko z punktu widzenia obcokrajowca zdajesz sobie sprawę, czym jest Twoja tożsamość narodowa. I zadziwiające jest to, jak wiele jest szczegółów, które uważałeś za mało istotne, do których przywykłeś, a które okazują się ważniejsze niż typowe zachowania charakterystyczne dla Twojego kraju, które znane są na całym świecie. Nawet ja, uważając samą siebie za dosyć mocno odstającą od społeczeństwa w Hiszpanii, dziwię się, jak bardzo jestem jednak do niego podobna: do tego kraju, regionu, miasta czy narodu.
To właśnie wtedy pytasz sama siebie co oznacza być Hiszpanką, co Cię łączy a co odróżnia od ludzi zamieszkujących tę obcą ziemię.
Całe szczęście, że bez względu na miejsce zawsze czułam się trochę wyobcowana. Całe szczęście, że mam otwarty umysł i jestem tolerancyjna dla innych kultur. I oczywiście, to że taka jestem zawdzięczam wykształceniu, które otrzymałam w moim własnym kraju, a jeszcze bardziej wychowaniu wyniesionemu z domu.
Włoska kultura
Bądź co bądź, to nie tak, że trzeba bardzo się wysilać żeby zaaklimatyzować się w kulturze włoskiej, ponieważ nie jest ona tak odległa od naszej, nie ma między nimi bardzo dużych różnic; nasza, w wielu aspektach, wywodzi się z właśnie z kultury włoskiej, dlatego też istnieje wiele zbieżności.
Tutaj ludzie również uwielbiają dobrze zjeść, dużo rozmawiać, imprezować i oglądać piłkę nożną. Brać śluby i... mieć dzieci, które biorą śluby...
Pod wieloma względami różnice uwidaczniają się w tym, że tutaj ludzie są większymi tradycjonalistami. Są prostsi, autentyczni, niepodatni na obce wpływy, które psują odwieczne tradycje.
To jest trochę tak, jakby tutaj czas się zatrzymał lub jakby w Hiszpanii, z jakiegoś dziwnego powodu (być może z uwagi na większy wpływ Stanów), nabrał zawrotnego tempa.
Ogólnie widzę Włochów - a przede wszystkim dorosłych i starców - jako staroświeckich. Nadal istnieje tutaj rasizm, podział klas, szowinizm w całej swojej postaci, które są dużo bardziej jawne niż w Hiszpanii.
Moda z Mediolanu
Jednym z przejawów tej staroświeckiej mentalności jest sposób ubierania się Włochów. Nieważne jak gorąco by było, aż do sierpnia nie spotkasz na ulicy kobiet czy młodych dziewczyn z gołymi nogami, bez założonych rajstop. Będą miały zawiązaną na szyi chustkę przykrywającą dekolt. Nigdy nie wybiorą się na zajęcia w obcisłej bluzce na ramiączkach, nie zakładając na nią luźnego sweterka, który złagodzi odwagę stroju. Jeśli zakładają spódnice, będą one jak najbardziej klasyczne, czarne i bardzo rzadko przed kolano lub krótsze.
Doświadczyłam na sobie potępiających spojrzeń krótko po przybyciu, w pierwszych dniach zajęć. Teraz, powoli, uczę się kamuflażu. Tak naprawdę, pierwsze takie doświadczenie zdobyłam na pewnej ekstrawaganckiej uroczystości. To tam właśnie widziałam dziewczyny ubrane w jedwabne niebieskie sukienki, z dopasowanymi dodatkami, z aksamitnymi bucikami, wszystko śliczniutkie i snobistyczne.
Tak naprawdę od razu zrozumiałam modę włoską: główna tendencja jest taka, żeby nie bać się wyglądać dostojniej czy majętniej, niż się jest w rzeczywistości. Przeciwnie, im zamożniej wyglądasz, tym lepiej; nikt nie będzie się czuł urażony, być może wzbudzisz zazdrość, ale taką "zdrową" zazdrość. Jedyne co musiałam zrobić to przywieźć z Walencji wszystkie zepchnięte na dno szafy ubrania, które dostawałam od mojej kuzynki, która, tak to ujmę, lubi ubierać się elegancko: marynarki z poduszkami, w odcieniach szarości i beżu, szare i czarne apaszki, im mniej nadruków tym lepiej. Podsumowując, wszystko nudne i stonowane co tylko znajdę. I dużo więcej grubszych kurtek, gdyż tutaj bywa naprawdę chłodno...
Tak wypracowałam w sobie zwyczaj nie przyciągania uwagi, ale, gdy jednego dnia, z braku przyzwyczajenia, zapomnisz nałożyć rajstopy... Taaaak. Każda mijana przez Ciebie kobieta to zauważy.
I tak, jeśli jednego dnia najdzie Cię ochota założyć różową chustkę na głowę, taką w stylu hippie... W porządku, ale ryzykujesz karcące spojrzenia. Możliwe, że nikt się do Ciebie nie będzie odzywał, nawet jak zapytasz o drogę gdy zabłądzisz. Wszyscy bardzo szybko Cię zakwalifikują do odpowiedniej grupy: jeśli nosisz na głowie różową chustkę, to z pewnością jesteś włóczęgą i będziesz prosić o pieniądze albo, co gorsza, coś ukradniesz.
W centrum Mediolanu widziałam ogrom kobiet, które wyglądały, jakby wybierały się na pogrzeb, a one po prostu do szaleństwa lubują się w czerni. Do tego stopnia, że aby nie zepsuć całości, mogłyby nawet paznokcie pomalować sobie na czarno.
Już dobrze, nie przesadzajmy. Zdarza się, że na zajęcia zakładają coś żółtego... Bieliznę! Dobrze, dobrze, przyznaję, że czasami ubierają krótsze sukienki, nawet przed kolano. I z niewielkim dekoltem lub w kwiecistym wzorze. Kwiaty, co prawda, w kolorze szarym, ale od czegoś trzeba zacząć, prawda?
Jeżeli będziemy zanadto przesadzać, popadniemy w to samo przekłamanie, w którym tkwią Włosi: że w Hiszpanii wszyscy ubieramy się w Desigual.
Ci, którzy nigdy nie byli w Hiszpanii (czyli naprawdę niewielu) myślą, że ubieramy się w ciuchy w duże róże we wszystkich istniejących na świecie kolorach.
No i oczywiście moda męska. Tak jak na moim roku koszule ubiera tylko czterech kujonów z pierwszej ławki, tak tutaj nawet największy buntownik będzie je zakładał. Nawet ci, którzy okupują ostatnie ławki w sali, na jedną czwartą zajęć w semestrze przychodzą wystrojeni w koszule. Zapięte pod samą szyję!
I chyba dlatego kujony z pierwszych ławek czują się w obowiązku od czasu do czasu pokazać się w krawacie, marynarce, z walizeczką - aby jeszcze bardziej podkreślić swoją formalność. Spodnie a la wykładowca... Swoją drogą, zastanawiające.
Wykładowcy, oczywiście, obowiązkowo ubierają koszule, krawaty i garnitury. Jeśli ktoś zapominał o którymś z tych elementów, wydawał się mało męski. I to tylko przy braku krawata, w koszuli. Nie spotkasz wykładowcy w jeansach, co to to nie. To praktycznie brak szacunku dla studentów - co najmniej tak, jakby przyszedł na zajęcia w slipkach.
Niemniej jednak nie mam nic przeciwko takim zwyczajom, nie sadzę, aby były aż tak ważne. Są jedynie świetnym elementemodzwierciedlającym ich charakter i konserwatywne zwyczaje.
W Mediolanie widziałam wiele eleganckich, bardzo stylowych osób. Babcie z autobusów są idealnym odzwierciedleniem dobrego gustu i miłości do szczegółów.
Piękne sukienki, idealne zgranie kolorów, które sprawiają wrażenie, jakby dana kobieta spędziła cały poprzedni dzień na kompletowaniu dodatków, aby broń Boże, nie pomylić tonu cieni do powiek, które mogłyby zaburzyć całokształt.
Jestem kobietą i będąc również realistką, mogę przyznać, że widziałam piękne kobiety, które poza tym posiadały taki właśnie wyrafinowany styl i z pewnością były też bardzo inteligentne.
Jednego dnia zdecydowałam się policzyć wszystkie torebki Louis Vuitton, które widziałam na ulicy i przy około dziesiątej zgubiłam rachunek. Osobiście ta marka wcale aż tak się nie podoba. Taka zwyczajna, brązowa, z brzydkim i smutnym nadrukiem. Znacznie bardziej podoba mi się marka Alviero Martini z pomarańczowymi nadrukami starych map... Ta i owszem, jest bardzo oryginalna, z wyższej półki.
Uogólnienia
Ostatecznie uogólnienia są okropne. Pewnie mój (możliwie, że przyszły) teść nie zgodziłby się z tym stwierdzeniem. On nie rozmawia o niczym innym jak tylko o uogólnieniach i patrzy na mnie jak na turystkę, która szuka w jego kraju jedynie atrakcji.
Wystarcza mała chwila milczenia między nasza dwójką, żeby on zaczął stały temat rozpoczynając od zadania, którego ja nienawidzę: “A u Was, w Hiszpanii...? ”.
Za każdym razem gdy zaczyna muszę wziąć głęboki oddech, policzyć do dziesięciu, pomodlić się o to, żeby zajął się czymś innym co go rozproszy i sprawi, że zapomni o zadawanym pytaniu i pójdzie rozmawiać z kimś innym i o czymś innym (jest straszną gadułą), żeby ktoś zadzwonił lub zapukał do drzwi... Żeby po prostu dał mi spokój, bo mam już dosyć. Czy ja wyglądam jak ambasadorka Hiszpanii? Mam na czole wypisane "omnibus z dziedziny kultury Hiszpanii"?
Nie mam zielonego pojęcia o tych sprawach. Lubiłam historię kiedy jeszcze byłam w liceum, ale miałam ją jedynie przez rok. Ani nawet nie dobrnęłam do dyktatury Franco... Czasami nachodzi mnie ochota, żeby powiedzieć mu: "Daj mi spokój, jestem obywatelką całego świata! ".
Czasami bywa, że rozmowa jest nawet interesująca. Niemniej jednak, mnie zawsze interesowały rozmowy o różnicach kulturowych, ale między osobami dorosłymi o otwartych umysłach i świadomych czym są uogólnienia. Problem w tym wypadku był taki, że mój rozmówca, który mnie przesłuchiwał był starszy, ale nie aż tak mądry, a jego głowa przepełniona był przesądami.
No, ale to już jest jego problem. I trochę też mój...
Ludzka anatomia
Sądzę, że aby nie zanudzić czytelników pora już zostawić temat różnic w dobieraniu odzieży. Teraz chciałabym się skupić na różnicach anatomicznych, gdyż wydaje mi się, że je znalazłam.
Zadanie to nie jest proste. Mnie na przykład wiele razy pomylono z rodzimą mieszkanką Mediolanu. Tysiące razy pytano mnie, gdzie znajduje się jakaś ulica, katedra, muzeum... Jakbym stąd pochodziła. I wiele razy bawiłam się w przewodnika turystycznego, podejmując grę.
Ale istnieją pewne małe szczegóły w fizjonomii, które pozwalają odróżnić Włochów, nawet gdy nic nie mówią i stoją spokojnie. Bo ich gestykulacja zdradza ich od razu, jest prawdziwym spektaklem.
Taką różnicą anatomiczną, która najbardziej zwróciła moją uwagę, jest coś, co wiąże się właśnie z gestykulacją. Nie wiem, co wynika z czego, co jest przyczyną a co skutkiem, ale widzę jasny związek.
No dobrze, to co od razu zauważyłam to to, że posiadają inne dłonie. Tak, dłonie, a dokładnie palec wskazujący.
Łatwiej zauważyć to u dziewczyn, gdyż normalnym jest, że szczupłe osoby mają małe dłonie. Niemniej jednak, Włoszki mają mocno rozwinięty palec wskazujący, co powoduje, że kciuk jest znacznie odchylony od reszty palców. Może być to związane z gestem, który wykonują zawsze gdy rozmawiają o czymś, co wydaje im się niemożliwe. Bardzo podobny gest posiadają również Argentyńczycy. Łączą wszystkie palce dłoni i poruszają obojgiem przedramion z góry do dołu mówiąc: "Ma scusa, ma come é possibile? Ma che cazzo dici? " (Przepraszam, ale jak to jest możliwe? Co Ty opowiadasz? ).
Ten gest jest bardzo powszechny i jeśli ktoś jest zdenerwowany lub ma zły humor - wykonuje go przez cały dzień przy każdej, najmniejszej okazji.
Gestykulacja
To tylko jeden z wielu gestów, które wykonują rekami na co dzień. Praktycznie posiadają dodatkowy system porozumiewania się, tak jak głuchoniemi.
Kiedy palcem dotykają ucha, to tak jakby mówili "gej". Jeżeli przy policzku zataczają kółka palcem wskazującym to oznacza, że to co właśnie jedzą jest pyszne. Słowu "rewelacyjne" zawsze towarzyszy poziomy gest dłoni w prawo (lub w lewo w przypadku osób leworęcznych), której palec wskazujący i kciuk tworzą kółko.
Naprzemienne łączenie i rozłączanie palców obu rąk ułożonych grzbietem do dołu oznacza "strach"...
Poważnie, jeżeli podczas rozmowy zwiążesz Włochowi obie ręce, nie będzie w stanie się wysłowić; musi się on poruszać, gestykulować rękoma, nogami, ramionami, biodrem, głową, stopami... Potrzebują przynajmniej dwóch metrów kwadratowych przestrzeni wokół siebie, aby opowiedzieć o filmie, który właśnie widzieli lub o jakimś zabawnym zdarzeniu.
A jeśli weźmiemy jeszcze do tego pod uwagę mimikę twarzy - to prawdziwi mistrzowie w tej materii. Są rewelacyjnymi aktorami. Wydaje mi się, że to właśnie dlatego posiadają tyle charakterystycznych zmarszczek na twarzy.
Zwłaszcza u mężczyzn bardzo widoczne są zmarszczki, które sięgają od ust do nosa. Dla mnie jest to cecha bardzo atrakcyjna. I właśnie dlatego dobrze pasują im wąsy i mała bródka, które ją podkreślają.
Mówiąc o atrakcyjności przyznam, że z początku uważałam Włoszki za niezbyt urodziwe: z powodu dużych orlich nosów, wąskich ust i wyłupiastych oczu.
A potem zaczęłam zauważać kobiece piękno, niczym u modelek z kolorowych gazet. W pierwszym momencie myślałam, że są to przypadki kobiet, które po prostu nie wpisywały się w kanon urody typowy dla Włochów, ale potem zdałam sobie sprawę, że istnieje bardzo silny fenotyp ładnej dziewczyny "made in Italy". Moją uwagę zwracały przede wszystkim wyraźne zielone oczy, ciemne kręcone włosy, a wszystko to w połączeniu z miłością do detali oraz zadbanym wyglądem zewnętrznym.
No i oczywiście jest jeszcze strona męska. Mężczyźni wydawali mi się tylko atrakcyjni, daleka byłam od stwierdzenia, że są przystojni czy męscy t tak pozostało do tej pory.
Oczywiście, że widziałam mężczyzn naprawdę przystojnych, ale to raczej były wyjątki. Podsumowując, mogę stwierdzić, że są raczej szczupli: kościści czy nawet wątli. Bardzo niewielu ma nadwagę czy otyłość. Bez względu na to, czy są już starsi, czy prowadzą siedzący tryb życia studenckiego... To chyba zasługa tego co jedzą...
Jedzenie
Włoskie jedzenie jest bardzo smaczne i zróżnicowane. Wydaje się to być banałem wyjętym prosto z przewodnika turystycznego jakiegoś przypadkowego miasta, ale w tym wypadku to czysta prawda. Włosi z północy mówią, że na południu je się znacznie gorzej przez nadmierne używanie oliwy, tłuszczy, słodyczy i czerwonego mięsa.
Każdy otyły Amerykanin, który na co dzień jada w McDonaldzie, chciałby w taki sposób "nadużywać" oliwy i raz dziennie zjeść takiego jednego zdrowego loda własnej produkcji.
Je się bardzo smacznie w całych Włochach i jest to zawsze cudowne doświadczenie.
Myślę, że jedzenie jest największą przyjemnością Włochów, większą nawet niż seks. A to dlatego, że przyjemność z jedzenia czerpią oni od momentu narodzin, aż do śmierci, i jest to przyjemność intensywna, którą się rozkoszują. A seks jest tylko dla młodzieży i dorosłych.
I nie jest to temat tabu, to przyjemność, o której można rozmawiać godzinami. Wagę jaką przykładają do tego tematu zrozumiałam dopiero, jak poznałam rodziców mojego chłopaka.
Przez cały tydzień znajdowaliśmy się w hotelu i widywaliśmy się dwa lub trzy razy dziennie. Muszę w tym miejscu wyjaśnić, że mój chłopak jest jedynakiem, a w takich przypadkach bywa, że rodzice chcą aby wszystko cudownie się układało, są nadopiekuńczy i bywa, że tata lub mama pojawiają się znienacka w różnych okolicznościach. W wypadku mojego chłopaka, to przede wszystkim jego tata mógł w najmniej spodziewanym miejscu wyłonić się jak spod ziemi. Pamiętam, że pani z serwisu sprzątającego codziennie rano zaglądała do naszego pokoju, niby przez pomyłkę, gdyż nigdy nie pamiętaliśmy o wywieszce z napisem "Nie przeszkadzać", ale teraz wydaje mi się, że mogła pozostawać w zmowie z tatą mojego chłopaka.
Być może dlatego, że nie znaliśmy się dobrze i nie mogliśmy swobodnie rozmawiać o wielu rzeczach, każde nasze spotkanie wyglądało następująco: zaraz po przywitaniu padaliśmy ofiarą przesłuchania na temat tego, co jedliśmy. Na śniadanie, na podwieczorek, na obiad, kolację... wszystko jedno. I to nie było coś w stylu: "Cześć, jak wam się udał obiad? "; "Co dobrego zjedliście na kolację? ". Nie zadawali pytań, na które dałoby się po prostu odpowiedzieć “dobrze” lub “nieźle, ale wczoraj jedzenie było lepsze... ".
Nie, nie, to były pytania otwarte i żeby na nie odpowiedzieć, trzeba było dokładnie opisać każdą potrawę (pierwsze i drugie danie), czy zostało nam podane pieczywo, jakie wino piliśmy, czy były nitki, świderki czy kokardki, każdy składnik i jego historię.
I nie można pominąć opisu deseru. Czy lód był naturalny, własnej produkcji... Całe szczęście, że ja wtedy jeszcze nie znałam zbyt dobrze włoskiego i na wszystkie pytania odpowiadał mój chłopak, a mój udział ograniczał się jedynie do potakiwania lub zaprzeczania głową i do uśmiechów. Pewna jestem, że nawet matka kucharza nie dałaby rady lepiej tego wszystkiego opisać. Coś niesamowitego.
Doświadczenia z Erasmusa
Teraz spróbuję przypomnieć sobie jak się rozpoczął mój Erasmus. Erasmus, po którym oczekiwałam fajnego pobytu, za który dostawałabym pieniądze na ciągłe podróżowanie, a w zamian tylko bym się uczyła i zaliczała egzaminy. Erasmus, który miał się rozpocząć we wrześniu - i w zasadzie tak było, tyle że pieniądze otrzymałam dopiero po Świętach Bożego Narodzenia, a do tego czasu zdążyłam już porządnie najeść się strachu. Już miałam wizję siebie żebrzącej na ulicy, brakowało mi wiary w siebie. Jestem dumna z tego, że udało mi się wytrzymać tę presję.
Odkąd zaczął się kryzys, moja rodzina ostrożnie gospodarowała pieniędzmi i wszyscy wzięliśmy za pewnik, że opłaty za mieszkanie będę robiła na bieżąco, miesiąc w miesiąc dostając stypendium. A nawet założyliśmy, że coś mi jeszcze z tego stypendium będzie zostawało, pozwalając mi na zakup biletów samolotowych do domu... Jakie to było naiwne. Nikt nie wyjaśnił mi, że pieniądze zostaną wysłane tak późno - jak wszystkie inne stypendia. Niestety, ale ja nigdy wcześniej nie pobierałam żadnego stypendium, to był mój pierwszy raz.
Wydawało mi się, że od razu po przyjeździe do Mediolanu i po zarejestrowaniu się 70% stypendium zostanie przelane na moje konto. Niezły żart. Przez to już zaczynałam żałować, że zdecydowałam się na wyjazd, ale później wielokrotnie zdawałam sobie sprawę, że był to idealny moment, że być może później wiele rzeczy potoczyłoby się gorzej i być może wcale nie zdobyłabym się na taki krok. Przyznam, że gdybym została dokładnie poinformowana o formalnościach, nie zdecydowałabym się. Także jestem bardzo zadowolona, że nikt mnie nie przestrzegł przed takim ryzykiem.
Zakwaterowanie
Już przed wyjazdem byłam zdecydowana poszukać mieszkania, gdyż w akademiku za 300 euro miesięcznie mogłabym wynająć jedynie pokój dwuosobowy, a mój chłopak nie mógłby mnie odwiedzać, za duża kontrola... jednak, mimo iż nie zdecydowałam się na żaden akademik, skończyłam w podobnych warunkach.
Myślałam o możliwości wynajęcia małego jedno- lub dwupokojowego mieszkania. Dlatego, że w taki sposób uniknęłabym problemów gdy mój chłopak chciałby przyjechać na jakiś weekend, ale również dlatego, że znalazłam dziewczynę z Barcelony, która również chciała wynająć mieszkanie w Mediolanie. Ale wszystko było takie drogie, nie mogłam sobie na to pozwolić. Najtańszy był mały pokoik wyglądający jak schowek na szczotki, o którym na samą myśl dostawałam klaustrofobii.
Jak znalazłam pokój w Mediolanie? Więc tak, będąc tak często w Turynie, z pomocą mojego chłopaka wynajęłam pokój w mieszkaniu studenckim jeszcze przed wrześniem.
Było to znacznie prostsze, niż mogłam na początku przypuszczać. Właściwie to nawet zbyt proste. Później żałowałam swojego wyboru... Chociaż ogólnie nie żałuję niczego, gdyż i tak nie dałoby się wszystkiego przewidzieć, a wszystkie te niespodzianki wiele mnie nauczyły...
Przejrzeliśmy kilka mieszkań w internecie, umówiliśmy się z czterema osobami i pojechaliśmy jednego dnia do Mediolanu, aby wszystkie obejrzeć i wybrać najlepsze. Nie potrzebowaliśmy więcej czasu.
Również z wyborem nie było żadnego kłopotu. Jedno z mieszkań znajdowało się w pobliżu dzielnicy Naviglio, troszkę na uboczu, w mało uczęszczanej i odległej okolicy, a w dodatku źle skomunikowanej z uniwersytetem.
I w dodatku w mieszkaniu byli chłopacy (a mój ukochany jest trochę zazdrosny i absolutnie nie pozwoliłby mi tam zostać). Ale główną przyczyną, która ostatecznie przekonała i mnie i jego, było całe 500 euro, które trzeba by było płacić co miesiąc - plus rachunki, za pokój jednoosobowy z własnym łóżkiem.
Pokój, trzeba to przyznać, był śliczny, ale to, co znajdowało się poza nim, wyglądało jak po przejściu burzy: całkowity chaos, wszystko było brudne, stół jadalny znajdował się w przedpokoju (powiedzmy, że od razu po skończeniu posiłku można było wstać i wyjść z domu, bo jadło się przy domofonie), tłumaczenie, że kogoś się nie wpuściło, bo jedząc w kuchni nie słyszało się pukania do drzwi było niemożliwe. Poza tym, szafa z mojego pokoju stała na korytarzu, z wąskiej łazienki mogli korzystać jedynie chudzielce... Uciekliśmy w podskokach z tej nory.
Ooszliśmy więc zobaczyć następne mieszkanie, w którym miałabym dzielić pokój z dwiema innymi dziewczynami. Za skromne 275 euro miesięcznie plus opłaty mogłam wynająć tę klatkę dla szczurów. Z jednej strony super, gdyż nie było tam chłopaków, ale z drugiej warunki były nieludzkie. Między łóżkami prawie nie było miejsca. Trzeba było zdejmować buty, aby wejść do pokoju i poruszać się po wspólnej przestrzeni między trzema łóżkami.
Tak oto ładnie pożegnaliśmy się z Roby - bardzo miłą dziewczyną, która posiadała już pewne cechy osoby mieszkającej w klatce, gdyż jej twarz zdążyła się upodobnić do szczurzej; miała ona na tyle śmiałości, żeby nakłaniać nas do pozostania w tym mieszkaniu. W końcu trafiliśmy do ostatniego mieszkania, które okazało się tym właściwym.
Na dużej ulicy położonej w pobliżu politechniki, w okolicy bardzo uczęszczanej i posiadającej wiele połączeń autobusowych, tramwajowych i metra. Dzielnica była fantastyczna, chociaż - ze względu na dużą ilość samochodów - o mocno zanieczyszczonym powietrzu. Dziewczyna, która pokazywała nam mieszkanie, była dobrze wykształconą Portugalką, która chciała kontynuować studia w Niemczech i nie mogła dłużej w nim mieszkać. Szukała więc osoby na swoje miejsce.
Oferta dotyczyła najmu jednego pokoju dwuosobowego, dzielonego z inną dziewczyną za trzysta euro miesięcznie plus opłaty. Pokój znajdował się w lokalu na drugim piętrze, zamieszkiwanym przez trzy dziewczyny, który posiadał szeroki przedpokój, łazienkę, kuchnię, schowek i malutki balkonik.
Kiedy otworzyliśmy drzwi wejściowe, rzucił się na nas ogromny czarny pies - piękny i niezwykle radosny. Skakał na naszą dwójkę, a był mojej wysokości, kiedy stałam wyprostowana. Ależ mnie przestraszył! Mój chłopak prawie zdążył ponownie otworzyć drzwi, żeby wypuścić go na ulicę, ale całe szczęście nie zdążył tego zrobić, gdyż okazało się, że to jeden z mieszkańców, Smart.
Będąc przy powitaniach skorzystam i pozwolę sobie na małą dygresję, gdyż stanowią one kolejną ważną różnicę. Dwie nie znające się osoby witają się uściskiem dłoni, bez względu na to, czy są to dziewczyny czy chłopaki. Natomiast przy powitaniu między znajomymi, dziewczyny całuje się dwa razy w policzek, a chłopakom podaje się rękę, tak jak na początku w Hiszpanii. Jednak gdy wita się dwóch przyjaciół, mogą oni również dwukrotnie pocałować się w policzek, i to dużo swobodniej niż w Hiszpanii. We Włoszech pierwszy całuje się lewy policzek, w Hiszpanii - prawy. Ja zazwyczaj się mylę i robię to na odwrót: w Hiszpanii zaczynam od lewego, a we Włoszech od prawego i kończę z głupim wyrazem twarzy...
Jest to swego rodzaju oziębłość, gdyż przy powitaniu daje się wyraz temu, kogo się zna a kto jest dla Ciebie obcy.
Jednocześnie, między chłopakami istnieje większa bliskość niż w Hiszpanii, gdzie nawet bardzo bliscy przyjaciele nie zwykli całować się na przywitanie. Ojciec z synem lub brat z bratem owszem, ale przyjaciele... Zaraz pojawiłyby się plotki, że są gejami.
Kontynuując opowieść o szukaniu zakwaterowania: zostałam w tamtym mieszkaniu. Pokój bardzo mi się spodobał, gdyż - pomimo tego, że był dwuosobowy - był również bardzo jasny i duży, i posiadał wyjście na balkon. Zapewne w przeszłości był to salon, który potem został zaadoptowany na potrzeby najmu.
Poza tym stał w nim ogromny stół i fotel wygodny do nauki, oraz olbrzymia szafa - cała dla mnie. Na podłodze był parkiet w okropnym stanie. Zawsze będę pamiętać to okropne skrzypienie desek pod stopami mojej szykującej się do pracy współlokatorki, które budziło mnie o siódmej rano.
Wspomnienie tego mieszkania, w którym przeżyłam tyle zwyczajnych, złych i dobrych chwil, wypełnia mnie melancholią. Zwłaszcza smutna wydaje mi się myśl, że już nigdy tam nie wrócę i nie mam ani jednego zdjęcia.
Portugalka, która pokazywała nam mieszkanie, wydała mi się uczciwa i skromna; bardzo przypadła mi do gustu. Szkoda, że wyprowadziła się, zanim ja tam zamieszkałam.
Wszystkie osoby wynajmujące pokoje w tamtym mieszkaniu, musiały najpierw podpisać długą i szczegółową umowę prawną. Całe szczęście, że ja nie musiałam tego zrobić, gdyż miałam jedynie zająć miejsce innej dziewczyny i zająć jej miejsce do końca maja.
Tak więc zapłaciłam właścicielce (Pani P. ) z wyprzedzeniem i nic ponadto.
Portugalka wyprowadzała się w połowie sierpnia, zostawiając mi klucze od mieszkania na stole, a ja z tego powodu musiałam zapłacić za drugą połowę miesiąca, mimo iż jeszcze się nie wprowadziłam.
Również jeżeli chodzi o kaucję miałam wiele szczęścia. Na początku dowiedziałam się, że właścicielka będzie chciała ode mnie sześćset lub dziewięćset euro kaucji kiedy przyjadę. Jednak tak się nie stało. Być może pani P. szwankowała już pamięć ze względu na zaawansowany wiek, być może przypadłam jej do gustu lub spodobała jej się moja twarz, albo po prostu miała dobry dzień. Grunt, że nigdy nie zażądała ode mnie tej zawrotnej sumy pieniędzy.
Pani P. była osobą bardzo bogatą i mieszkała na siódmym piętrze tego samego budynku. Każdego miesiąca przychodziłam do niej i płaciłam jej gotówką (300 euro), a ona wystawiała mi potwierdzenie płatności. Jej mieszkanie było prześliczne. Widziałam tylko wejście i salon, ale już to wystarczyło mi, żeby przypuszczać, że należała do sfer wyższych... Stare barokowe meble, ściany obwieszone wielkimi obrazami, delikatne ceramiczne dzbanki, posrebrzane naczynia, złote zegary... Wszystko niezwykle imponujące.
Zorientowałam się później, że na dole budynku wynajmowała również restaurację. Z wynajmu lokalu, w którym mieszkałam ja, kiedy miała komplet osób, zarabiała jakieś tysiąc osiemset euro: ja i moja współlokatorka płaciłyśmy w sumie 600 euro, a do tego były jeszcze trzy jednoosobowe pokoje z szerokimi łóżkami i każdy z nich kosztował czterysta euro.
Najgorsze było to, że trzeba było płacić nawet wtedy, gdy nie przebywało się w mieszkaniu. Ja, na przykład, bez względu na to, że wiele weekendów spędzałam w Turynie, a na jeden tydzień w miesiącu wracałam do Walencji i spędzałam w mieszkaniu zaledwie połowę miesiąca - musiałam płacić całą kwotę. Byłam o to wściekła...
Moi rodzice w Walencji również wynajmowali studentom pokoje więc doskonale byłam zorientowana w tamtejszych cenach. Za sto pięćdziesiąt euro można było wynająć jednoosobowy pokój z balkonem i blisko morza. W Mediolanie dla odmiany, płaciło się czterysta euro, a nie było w pobliżu ani morza, ani rzeki.
W Walencji za taką kwotę można wynająć całe mieszkanie... Dla mnie była to zwykła kradzież, ale nie znalazłam w ogłoszeniach niczego tańszego, wszystkie ceny w mieście były podobne.
Współlokatorki
Przykro mi było z powodu dziewczyny, która w ciągu mojego pobytu pojawiła się zaledwie trzy razy. Niejaka Vanessa. Zawsze powtarzała, że niedługo przyjedzie już na stałe, ale nic z tego: miesiące mijały a ona się nie pojawiała. Jej piękny pokój kurząc się stał pusty, podobnie jak jej duże łóżko i balkon. Trochę dziwne, no ale cóż...
Vanessa nie przebywała w mieszkaniu a płaciła, ale istniały jeszcze gorsze przejawy głupoty. Innej z moich współlokatorek, Silvii, nie było dwa miesiące, gdyż studiowała w Mołdawii. Oczywiście płacąc czterysta euro miesięcznie. A kiedy wróciła, zdecydowała się zostać jeszcze na sześć miesięcy, całymi dniami zupełnie nic nie robiąc. No nic. Biedna, każdego dnia musiała wyprowadzać Smarta na spacer, palić przez cały dzień jak smok i szukać kolejnej dziewczyny, która potem miała zająć jej miejsce w mieszkaniu.
Była również domowym psychologiem reszty dziewczyn, gdyż za każdym razem gdy te wracały do domu, Silvia paliła w kuchni i to była świetna okazja do tego, żeby się jej pozwierzać i wypłakać w rękaw.
Pół Polka, pół Włoszka, była bardzo delikatna i nie mogła znaleźć odpowiedniej dla siebie pracy. A jako że jej mama była lekarzem rodzinnym i endokrynologiem, nie sądzę, żeby dziewczyna miała jakiekolwiek problemy z opłacaniem mieszkania. No, bynajmniej nie było to takie pilne. Co za osobowość. Zawsze ubrana na czarno, chyba żeby upodobnić się do swojego psa, który tak w ogóle był dla mnie o wiele sympatyczniejszy niż ona. Z początku myślałam, że przypadniemy sobie do gustu, gdyż zazwyczaj dobrze dogaduję się z takimi osobami, ale najwidoczniej ona tylko sprawiała wrażenie dziwnej.
Kiedy przyjechałam we wrześniu, Silvii i Smarta jeszcze nie było. Tamtego popołudnia, którego zjawiłam się w mieszkaniu, spotkałam w nim Marikę - i nie był to homoseksualista, ale dziewczyna o imieniu María (hiszp. marica - pedał). Opowiedziała mi trochę o zasadach obowiązujących w domu i wydawała się bardzo sympatyczna. Zachowywała się bardzo swobodnie, jakby była przyzwyczajona do ciągłego kontaktu z obcymi ludźmi. I tak właśnie było, gdyż mieszkała tam już trzy lata, a przed sobą miała jeszcze te, których brakowało jej do skoczenia studiów.
Ona również wynajmowała pokój jednoosobowy z dużym łóżkiem, ale przynajmniej z niego korzystała, gdyż nie miała zwyczaju wyjeżdżać częściej niż raz na jakiś czas, na tydzień do domu (Palermo). Jeździła rzadko, gdyż z powodu braku bezpośredniego połączenia Ryanair płaciła za podróż dwukrotność tego, co ja musiałam zapłacić, aby dostać się do Walencji.
Marica była silna osobą, było widać, że pochodzi z południa. Mówiła głośno i wyraźnie to co myślała, nie przejmując się tym, że mogłaby kogoś urazić. Chyba była najszczerszą i najodważniejszą z nas.
Powiedziałam jej, że miałam tutaj chłopaka, i że od czasu do czasu chciałby mnie odwiedzać, na co ona odpowiedziała, że nie ma problemu, muszę jedynie uzgadniać to z moją współlokatorką. Z początku relacje między nami były naprawdę bardzo dobre. Jednak pewnego razu pożyczyłam od niej transformator elektryczny, a ona odebrała to jako kradzież i od tej pory sądziła, że przywłaszczam sobie jej rzeczy.
I tak, pomimo jedynej wtajemniczonej w moje sprawy, nadal wierząc, że będziemy się dobrze rozumieć, od pierwszego przyjazdu mojego chłopaka wszystko się zmieniło.
Zrozumiałam to, gdy weszła do kuchni z bardzo poważną miną. Myślałam, że przytrafiło jej się coś złego.
Pamiętam, że w pierwszym tygodniu wraz ze swoim narzeczonym zaprosili mnie na kolację: na kotleta w grzybach i marchewce, bardzo dobrego. Wydawali się tacy mili, opowiadali mi o swoich planach na przyszłość: chcieli wyjechać do Londynu itd. itp. Przyznaję, że nigdy nie zdobyłam się na to, żeby gdzieś ich zaprosić, ale w pierwszym okresie miałam mnóstwo problemów finansowych: miałam wyliczone pieniądze na jedzenie, ograniczałam się do rzeczy podstawowych, całkowicie rezygnując z wszelkich przyjemności. Nawet nie kupowałam cukru. Jeszcze wtedy stać mnie było na mleko, ale jeśli nie miałam wystarczającej ilości pieniędzy dla siebie, jak mogłam gdzieś ich zaprosić...
Mój problem jest taki, że jestem strasznie wścibska. Nie było żadnej szuflady, żadnej szafki, do której bym nie zajrzała. Przeglądałam całe jedzenie, jakie miały moje współlokatorki i wydawały mi się one takie bogate w porównaniu do mnie. Często podbierałam im jakąś rzecz, nutellę na przykład, i wydawało mi się, że nawet nie zwrócą na to uwagi. Lub sosy: zielone i czerwone pesto... ale było dobre. Trochę mleka, gdy moje już mi się skończyło... oliwę z oliwek... dżem i takie tam.
Tak więc czułabym się idiotycznie, przygotowując im jakieś danie, sporządzone z ich własnych składników... Czułabym się tak, jakbym Fidelowi Castro dawała w prezencie kostkę cukru. Mogłam zaprosić ich jedynie na szklankę wody z kranu, nic więcej.
Chyba oczekiwali czegoś, co nigdy nie nastąpiło. Chociaż zdawali sobie sprawę z kryzysowej sytuacji finansowej, w jakiej się znajdowałam. W dodatku na kolacji, na którą mnie zaprosili, powiedziałam im, że szukam pracy i poprosiłam, żeby dali mi znać, jeżeli dowiedzą się o jakimś barze, który szuka pracowników. Polecili mi jeden, w którym Marica pracowała kilka miesięcy: Chius. Fakt, że nie mówiłam zbyt dobrze po włosku nie stanowił problemu, gdyż ciągle zatrudniali tam obcokrajowców, przede wszystkim Brazylijczyków. Zaniosłam moje CV do tego baru, ale na rozmowie zapytano mnie o doświadczenie jakie posiadałam i wtedy wszystko popsułam mówiąc szczerze, że nie posiadam żadnego... Jak wiele się o tych sprawach nauczyłam.
Dopiero po upływie tygodnia od momentu mojej przeprowadzki, nadarzyła mi się okazja poznać moją współlokatorkę z pokoju, Cristinę. Wydaje mi się, że była na wakacjach na Wyspach Kanaryjskich.
Kiedy już przyjechała, opowiedziała mi, że nauczyła się mówić po hiszpańsku: "dwieście czterdzieści trzy", co było numerem jej pokoju. Była to dziewczyna bardzo sympatyczna i na swój sposób uporządkowana. Najpoważniejsza fryzjerka, jaką w życiu poznałam. Nie miała w sobie takiej odwagi, jaką posiadała Marica, ale przynajmniej była uczuciowa. Nie miała pociągu do nauki, a szkoda, bo była bardzo inteligentna.
Jedyne co ją interesowało, to głupie seriale telewizyjne, pokazy mody, komplementy, makijaż, fryzury i niewiele więcej. Nie miała ochoty na jakikolwiek wysiłek w życiu. Miała kompleksy na tle swojej wagi, chociaż była tylko odrobinę zaokrąglona na skutek tego okropnego jedzenia, które zazwyczaj jadła. Często zjadała na kolację całe opakowanie czekoladowych ciastek. Nie sądzę, aby jej dieta była bardzo pożywna.
Była rozrzutna, aż do przesady. Kiedy szła na ulicę Corso Buenos Aires, wracała obładowana zakupami. Widziałam nowe pantofelki, koszule, ogrom bardzo drogich kremów i innych kosmetyków, które kupowała impulsywnie w każdy weekend, kiedy tylko miała wolną chwilę.
Pamiętam stolik, który stał w jej części pokoju. Tak jak mój po brzegi zawalony był książkami, długopisami, jej zmienił się w salon piękności. Zostawiała wszystkie cienie do powiek pootwierane, wszystkie błyszczyki, szminki, lakiery do paznokci, kremy nawilżające... Nawet lusterka we wszystkich możliwych rozmiarach. Tak więc, pokusa była zbyt silna i chyba nie było niczego, czego bym nie wypróbowała. Co za radość mieć darmowe kosmetyki Kiko Milano. Ale zawsze zostawiałam wszystko tak, jak było, żeby niczego nie podejrzewała.
Jej rodzice najwidoczniej nie przejmowali się zanadto zaszczepieniem w swoim dziecku wartości związanych z kulturą, odżywianiem się, oszczędzaniem... Ale dopilnowali, żeby zachowywała się jak normalna dziewczyna. Wpoili jej, że najważniejsze jest nie podnosić głosu, ubierać się modnie, tak jak reszta zwyczajnych śmiertelników, powtarzać to, co mówią inni ludzie, myśleć niewiele, żeby nie postradać zmysłów i prowadzić zwyczajne proste życie. Jakie to dziwne, że tak prosta dziewczyna pochodziła z najoryginalniejszego miasta jakie znałam, z Wenecji. Jej się nie podobało, mówiła, że nie pachnie zbyt dobrze.
Z nią nie miałam szans na nawiązanie bliższej znajomości... Być może kilka lat wcześniej, gdy byłam komunistką (chociaż nigdy nie zatwardziałą). Kiedy jeszcze lubiłam chodzić do sklepów na ulicy Colón i kupować koszule, sandały czy bransoletki... Ale tamte piękne czasy pozostały daleko w tyle, głównie z ze względu na to, że finansowo nie mogła już sobie pozwolić na takie rzeczy.
Z początku wszystko wskazywało na to, że między nami będzie dobrze się układało. Nawet zaprosiła mnie na wino, na jakieś słodycze, które sama zrobiła, zapytała jaka muzyka mi się podoba. Wyjaśniła mi różnicę między "tempesta" (burza bez piorunów) a "temporale" (burza z piorunami), pytała się gdzie mieszkałam i razem oglądałyśmy na komputerze zdjęcia Walencji. Raz kiedy jechałam na samolot, życzyła mi dobrej podróży... Ale ja chyba nie rozumiem do końca kobiet: czasami są bardzo miłe, a następnego dnia przestają się do Ciebie odzywać. Patrzą na Ciebie dziwnym wzrokiem a Ty nie rozumiesz, co złego zrobiłaś.
Jeszcze w pierwszym miesiącu miałam nadzieję na to, że możemy żyć w zgodzie, gdyby było między nami zaufanie. Gdy je widziałam, próbowałam z nimi rozmawiać, poświęcać im uwagę. Nie wiem, może byłam zbyt oziębła i nie interesowałam się ich uczuciami, co wskazane jest w kontaktach z kobietami.
Ale nie wszystko było moją winą. One zaprzyjaźniły się na długo przed moim przyjazdem. Znały się już długo i wyglądało to tak, jakby nie miały ochoty na nowe znajomości. Jakby zupełnie nie chciało im się rozmawiać z kimś obcym, z innego kraju. Tak więc, krok po kroku nasze relacje się oziębiały.
Praca
Nie bez znaczenia pozostawało również to, że byłam bardzo przejęta znalezieniem pracy. Nikt mnie nie rozumiał ani nie akceptował. Nie nadawałyśmy na tych samych falach, należałyśmy do dwóch różnych światów.
Zostawiłam swoje CV w wielu barach, zamieściłam w internecie mnóstwo ogłoszeń poszukując pracy “na zmywaku”... Ale nic, zupełnie nic. Aż do całkowitej utraty nadziei.
Obmyśliłam sobie plan, skądś musiałam wziąć pieniądze. Zapytałam się: "do czego mogę się przydać innym ludziom? ". Byłam Hiszpanką we włoskim mieście - mogłam więc dawać lekcje hiszpańskiego. I zamieściłam gdzieś ogłoszenie, tak mi się wydaje, boo nie otrzymałam zupełnie żadnej odpowiedzi.
Dzwonili do mnie jedynie jacyś zboczeńcy, którzy szukali łatwych dziewczyn czy innych dziwnych rzeczy. Jeden nawet zaczął mi grozić przez telefon, bardzo to przeżyłam. Zadzwonił do mnie późnym popołudniem, kiedy byłam sama w domu, a na zewnątrz wiał okrutny wiatr. Wiatr, który uderzał w okna i drzwi, wydając przy tym przerażające dźwięki.
Strasznie się bałam, gdyż nie byłam pewna, czy nie mógł w jakiś sposób ustalić mojego położenia wykorzystując mój numer telefonu. Chyba można to tylko zrobić z telefonem stacjonarnym, ale nie byłam wtedy pewna. Nawet zamknęłam się w łazience, co za koszmar...
W taki sposób przeszła mi ochota na zamieszczanie w internecie ogłoszeń i całkowicie straciłam nadzieję.
Również chciałam zajmować się opieką dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. Nawet zamieściłam ogłoszenia, oferując opiekę nad psami i kotami lub jakimkolwiek innym zwierzęciem.
Z tym miałam odrobinę więcej szczęścia, ale nie znalazłam niczego na stałe. Pamiętam, że dostałam propozycję opieki nad jedną starszą panią w weekendy łącznie z noclegami, za co miałam dostawać po sześćset euro miesięcznie, ale zrezygnowałam, bo weekendy chciałam spędzać z moim chłopakiem. To byłoby szaleństwem: przyjechać na rok na studia do Włoch, aby być bliżej mojego chłopaka i zamiast się z nim widywać, poświęcałabym cały czas jakiejś staruszce.
W sprawie opieki nad dziećmi miałam kilka telefonów, ale również tutaj bez sukcesów. Zawsze się okazywało, że już kogoś znaleźli lub że dzieci były starsze i potrzebowały również pomocy przy lekcjach, więc niezbędna była osoba, która znała język włoski lepiej niż one...
Raz nawet prawie odniosłam sukces: umówiłam się z dwiema kobietami, które przeprowadziły ze mną rozmowę w domu. Poznałam dzieci, którymi miałam się zajmować, ale na tym cała przygoda się zakończyła, już więcej nie oddzwoniły.
Kolejną ofertę znalazłam na ulicy. Jakiś człowiek na skuterze zatrzymał się, żeby zapytać mnie gdzie znajdował się weterynarz, gdyż zachorował mu pies, a potem zapytał się mnie czy nie byłabym zainteresowana pracą w agencji reklamowej, w której on był zatrudniony.
Raz pracowałam w Walencji w jednej z agencji reklamowych roznosząc ulotki na ulicy i byłam przekonana, że o coś takiego chodziło i tym razem. Umówiliśmy się na placu pełnym ludzi i wyjaśnił mi, na czym dokładnie polega praca. I w tym przypadku problem stanowił mój chłopak, gdyż pozostawanie w związku było zabronione.
Nie mógł okłamać swojego szefa, gdyż już miał u niego czerwoną kartkę. A szef pewnego razu znalazł się w bardzo kłopotliwej sytuacji, którą wywołał czyjś zazdrosny chłopak, strzelając mu w stopę. Biedny szef. Więc znowu nic, powiedział mi “to cześć, do Waszego rozstania” i już więcej go nie widziałam.
Niezły typ, taki dziwny, a ja znowu niepotrzebnie ryzykowałam. Tak czy owak, praca, którą mi oferował nie interesowała mnie, gdyż polegała na ciągłym podróżowaniu, a jeżeli chciałam spokojnie studiować, to nie wchodziło to w grę... I na tym skończyły się moje daremne próby znalezienia pracy w Mediolanie.
Motywacja
I być może jakiś czytający ten tekst zacznie się zastanawiać nad tym, że wyjechałam po to, żeby być bliżej chłopaka, a potem cały czas spędzałam na szukaniu pracy, a jakby tego było mało, to od początku kiepsko dogadywałam się ze współlokatorkami... Gdzie się podziały zwykłe potrzeby osoby wyjeżdżającej na Erasmusa? Takie jak nauka języka, imprezy, poznawanie ludzi i od czasu do czasu nauka...
I własnie dlatego w żadnym momencie mojego pobytu na Erasmusie nie czułam się jak typowa studentka. Moim głównym celem nigdy nie była nauka lub polepszenie mojego włoskiego. Jakbym chciała nauczyć się jakiegoś języka, wybrałabym angielski lub chiński.
Prawdą jest, ze w Walencji z roku na rok coraz więcej jest turystów z Włoch. Więc znajomość włoskiego mogłaby mi pomóc w znalezieniu jakiejś pracy, ale w tym języku nie mówi się nigdzie więcej, tylko we Włoszech, nie jest on zbyt ważny. A w dodatku ciągle mieszają go z angielskim amerykańskim... Myślę, że jest on bez przyszłości, że w ciągu kilku dziesięcioleci będzie martwym językiem, tak jak łacina. Bo Włosi są głupi, nie dbają o swój język i są przekonani, że aby nie wyjść na ignorantów, muszą uczyć się angielskiego i im więcej anglicyzmów - tym lepiej. Śmieszne jest, gdy wszystkie nazwy filmów, książek czy miejsc podają zawsze po angielsku...
Uważam, ze to bardzo dobrze gdy ludzie znają języki, mają dobry akcent i tak dalej. Ale szkoda, że wiele osób uważa język angielski za lepszy lub że jest językiem osób wykształconych czy światowych. Trzeba przyznać, że jest to język, którym posługuje się obecnie najwięcej osób, ale nie podobają mi się anglicyzmy czy dziwne mieszanki wyrazowe, które próbują przekształcić włoski w angielski. Kiedy mówisz po włosku, to mówisz po włosku i koniec. Nie zdają sobie sprawy, że w taki sposób okazują lekceważenie swojemu oraz innym językom pochodzenia łacińskiego i w ogóle językom na świecie. Są za mało dumni z włoskiego. Mimo tego, że sam ich kraj napawa ich ogromną dumą.
Więc tyle, nauczyć się włoskiego było ciekawostką, ale nie moim głównym celem.
Również nie przyjechałam tutaj po to, żeby się wyszaleć: chodzić na dyskoteki do białego rana, upijać się, umawiać się z kim popadnie. Nie przyjechałam tutaj również po to, żeby nawiązywać przyjaźnie czy szukać nowych znajomości. Nie mam dużej ilości przyjaciół, ale jestem zadowolona z tych, których mam i chciałabym mieć ich do końca życia. Ani jednego więcej, ani jednego mniej. Nie miałam obsesji na punkcie nawiązywania znajomości z ludźmi, których w maju miałam pożegnać na resztę życia.
W dzisiejszym świecie Facebook mógłby nam zagwarantować stały kontakt i podtrzymanie przyjaźni, niemniej jednak we wrześniu nasze relacje ograniczałyby się do oglądania zamieszczanych w internecie zdjęć, a potem nawet i to by się skończyło. Oczywiście nie broniłam się przed nawiązywaniem nowych znajomości: jeśli nadarzyłaby się ku temu dobra okazja, to byłyby to te interesujące, pożyteczne i miłe.
Całe szczęście, że mam tutaj chłopaka, bo nie wyobrażam sobie tego koszmaru, gdy przyjeżdża się do obcego kraju, żeby się zakochać, a potem złamać sobie serce. Żeby nadwyrężać swoja dumę i sponiewierać ją aż do jej całkowitej utraty w znajomościach zawieranych z dziecinnymi frustratami, którzy podchodzą do dziewczyn jak do zabawek, a których w dzisiejszych czasach jest tak wielu... No dobrze, są tez tacy, którzy szukają czegoś na poważnie, oczywiście nie zaprzeczam. Wszystko się może zdarzyć na tym świecie. Być może odnalazłabym miłość swojego życia... Ale moje serce było już zajęte, spokojne i tak jest lepiej. W innym przypadku na pewno niewiele bym się uczyła.
Również nie interesowało mnie picie alkoholu, gdyż lubię o siebie dbać i już zbyt wiele kłopotów mam z moją niewydolnością nerek, którą stwierdzono u mnie dość późno z powodu wrodzonego zwężenia miedniczkowo-moczowodowego. Nie wspominając już o wypadaniu zastawki dwudzielnej - dolegliwości, która została zdiagnozowana tutaj na mijescu, w Mediolanie. Tyle razy mnie osłuchiwano, ale jedynie tutejszy lekarz pogotowia usłyszał w moim oddechu dziwny świst, gdy ja tylko poszłam się zbadać w związku z bólem gardła i kaszlem.
Poza tym kiedy piję alkohol, zawsze chce mi się spać... Owszem, fajnie by było trochę potańczyć, nawet pomogłoby mi się to odstresować. Czuję się trochę staro gdy myślę, że ani razu nie poszłam na żadną imprezę, że nie poznałam Mediolanu nocą. A okazji wcale nie było mało, wystarczyło zapisać się w biurze Erasmusa aby co tydzień przychodziły Ci zaproszenia na wyjścia w różne miejsca... Co prawda musiałabym zapłacić, ale wybrać się gdzieś mogłam. No ale nic. Stało się tak również dlatego, że zapisałam się dopiero w drugim semestrze, tak jakbym dopiero co przyjechała do miasta.
Zaproszenia dotyczyły nie tylko imprez, również organizowano wycieczki do innych miast, można było za darmo odwiedzać wszelkie muzea i wystawy, teatry...
Galeria zdjęć
Treść dostępna w innych językach
- Español: Erasmus atípico
- Italiano: Erasmus atipico
- English: An unusual erasmus
Podziel się swoim Erasmusowym doświadczeniem w Mediolan!
Jeżeli znasz Mediolan, z perspektywy mieszkańca, podróżnika lub studenta z wymiany, podziel się swoją opinią o Mediolan! Oceń różne aspekty tego miejsca i podziel się swoim doświadczeniem.
Dodaj doświadczenie →
Komentarze (0 komentarzy)