Madryt. Zwariowany początek przygody.
Połowa grudnia. Pierwszy egzamin za nami (dobrze, zawsze to jeden problem mniej z głowy) a przed nami powrót do domu na święta!
Ta długo oczekiwana chwila wyściskania najbliższych, wspólnego świętowania i, po prostu, spędzenia kilku chwil razem <3
Wszystko było już dokładnie zaplanowane i kiedy nadszedł dzień wyjazdu, nie było nic prostszego, niż tylko zarzucić torbę na ramię i wystąpić za próg.
Nie mając ochoty na jakiekolwiek przesiadki szukałyśmy lotów bezpośrednich do Warszawy, z jakiegokolwiek miasta Hiszpanii. Nie dość, że tylko jeden, kilkugodzinny lot do Polski, to jeszcze możliwość zwiedzenia nowego miejsca. Kama była naszą wyszukiwarką połączeń lotniczych i śmiem twierdzić, że znalazła najlepsze.
Madryt.
Lot ze stolicy Hiszpanii do Warszawy, 18 grudnia, o godzinie 21:30. Po północy, 19 grudnia, miałyśmy być już u siebie w domach. Pięć dni przed Wigilią, idealnie żeby jeszcze pomóc przygotować potrawy i poczuć ducha świąt.
W dodatku mogłyśmy jeszcze zobaczyć Madryt od niecodziennej strony, przystrojony jemiołą i skąpany w blasku światełek choinkowych :3
Nie zastanawiałyśmy się długo. Bilety zostały zakupione.
Lot miał być w piątek, a jeszcze w czwartek miałyśmy zajęcia. Przez pół semestru rozsądnie rozdysponowałyśmy nieobecnościami, więc akurat miałyśmy kilka w zapasie. Wiedziałyśmy, że Madryt, jedna z największych stolic Europy, ma masę niezwykłych miejsc i zabytków wartych zobaczenia i na ich dobre poznanie potrzeba co najmniej kilku dni. Na aż taki luksus nie mogłyśmy sobie niestety pozwolić.
Planowałyśmy spędzić w nim przynajmniej jeden cały dzień. Wszystko jednak miało zależeć od tego czym i kiedy tam dojedziemy. Sprawdziłyśmy pociągi, busy i BlaBlaCary. Wszystko jednak było albo w złym terminie albo strasznie drogie. W końcu Kama zaproponowała, żebyśmy sprawdziły samoloty. Nie pomyślałabym, że przelot będzie tańszy niż przejazd koleją, mimo tego szukałyśmy. Nie trwało to zbyt długo.
Kama znalazła lot w idealnym terminie, w środę, 16 grudnia, około 21:00. W Madrycie miałyśmy być po 22:00, więc byłoby jeszcze trochę czasu na dojazd do mieszkania naszego hosta. W dodatku jeden bilet kosztował raptem 20€! To była prawdziwa okazja i znak od losu, więc nie wahałyśmy się ani chwili.
Następny krok: nocleg. Miałyśmy tam spędzić dwie noce. Chciałyśmy jeszcze raz spróbować Couchsurfingu. Przeglądałyśmy profile różnych osób, napisałyśmy do kilku i po paru dniach otrzymałyśmy odpowiedź od jednej z nich.
To była Sara, 26 lat, nauczycielka wychowania fizycznego, która mieszkała nie tyle w Madrycie, co na jego przedmieściach, a dokładniej w miejscowości Getafe. Niektórzy zaliczają ją już jako dzielnicę stolicy.
Nic dziwnego, bo jest z nią bardzo dobrze połączona komunikacją miejską i jadąc pociągiem nie sposób dostrzec gdzie kończy się Madryt, a zaczyna Getafe.
Sara napisała na swoim profilu, że metrem można się dostać do centrum w 40 minut. Nie było to dla nas zbyt daleko, a Sara wydawała się bardzo sympatyczna, więc zdecydowałyśmy się u niej zatrzymać.
Z kwestii organizacyjnych, zabookowałyśmy sobie też BlaBlaCara do Sewilli. Był nieco tańszy niż busy Damas, to po pierwsze, a po drugie, mogłyśmy jechać prosto spod kampusu, co było chyba najistotniejsze.
Miałyśmy już załatwione bilety lotnicze, noclegi i dojazd do Sewilli..
Właściwie wszystko, co było do zrobienia w tamtym momencie, było już zrobione. Pozostało tylko wyczekiwać na dzień wylotu z utęsknieniem.
* Na zdjęciu: lotnisko w Sewilli.
16 grudnia, środa
Znowu pobudka o 7:00 rano, żeby zdążyć na zajęcia o 9:00. Przypomnę, że w Huelvie słońce wschodzi o 8:00, więc wstawanie, gdy za oknem jest totalnie ciemno, jest koszmarnie trudne. Dobrze, że torbę spakowałam już poprzedniego wieczoru. Byłam kompletnie nieprzytomna i gdybym miała się spakować rano, zapewne pojechałabym z niczym. W najwyższym skupieniu ubrałam się i zjadłam śniadanie, bo moi rodzice wpoili mi, że bez tego nie można wyjść z domu (i chwała im za to!).
Musiałyśmy wyjść z domu odrobinę wcześniej, bo nie uśmiechało nam się zasuwanie 3km z ciężkimi torbami na plecach (przywykłyśmy do chodzenia na zajęcia na piechotę) i planowałyśmy podjechać autobusem.
Z tymi autobusami to jednak nigdy nic nie wiadomo.
Nie funkcjonował żaden oficjalny rozkład jazdy. Autobus przyjechał wtedy, kiedy przyjechał.
Musiałyśmy więc być na przystanku trochę wcześniej, żeby na pewno jakiś złapać.
Udało się, dotarłyśmy na zajęcia na czas, chociaż po drodze i tak zaczęły nam odpadać ręce. Metodologia i angielski zleciały błyskawicznie. Nim się rozbudziłam, stałyśmy już pod Mercadoną, na skrzyżowaniu Avenida Andalucía i Avenida del Tres de Marzo. Następne sceny – przejazd do Sewilli, dojazd na lotnisko, odprawa, lot – przewinę, bo nie wydarzyło się nic ciekawego.
Po 22:00 wylądowałyśmy na płycie madryckiego lotniska Madrid-Barajas Airport. Zaczynało się już ściemniać, a przed nami była jeszcze długa droga do Getafe. Nie byłyśmy pewne, czy dalej jechać metrem czy pociągiem. Sara poradziła nam wybrać różową linię metra na stację Nuevos Ministerios i tam złapać pociąg jadący na stację Parla.
Komunikacja publiczna Madrytu jest tak rozbudowana, i przez to skomplikowana, że nie wiedziałyśmy nawet, w którym z czterech stojących biletomatów powinnyśmy kupić bilety.
Z pomocą przechodzących osób dałyśmy jakoś radę. Nie pamiętam już, czy pojechałyśmy w końcu metrem czy pociągiem. Przesiadłyśmy się na stacji Nuevos Ministerios, tak jak doradziła nam Sara i czekałyśmy raptem kilka minut na przesiadkę do Getafe.
Było już grubo po 23:00, jednak stacja i metro były pełne ludzi. Duże miasta nigdy nie śpią :)
* Oto jak wygląda stacja metra w Getafe. Na zdjęciu starałam się uchwycić, że ma aż cztery piętra!
Minęła północ, gdy wysiadłyśmy na stacji Getafe Centro. Niestety nie miałyśmy mapy i nie wiedziałyśmy, w którą stronę pójść. Znałyśmy tylko nazwę ulicy i miałam zrzut ekranu z Google Maps, na której widać było siatkę ulic, ale bez ich nazw :/
Tuż przed wyjściem ze stacji stały taksówki. Mogłyśmy wziąć jedną i po chwili mogłyśmy już być na miejscu.
Obie jednak mamy w sobie jakieś takie mocne przekonanie, że poradzimy sobie w każdej sytuacji i nie potrzebujemy wydawać dodatkowych pieniędzy na taksówki.
Zapytałyśmy pewnego, starszego pana na dworcu o drogę, a on powiedział, że powinnyśmy iść w lewo. Poszłyśmy i przeszłyśmy chyba 1.5km, zanim stwierdziłyśmy na pewno, że się zgubiłyśmy. Próbowałyśmy się odnaleźć same, później pytałyśmy o drogę przypadkowych ludzi.
Minęła północ, gdy napisałam do Sary, że się zgubiłyśmy.
Wiem, powinnam była zrobić to wcześniej, a jeszcze lepiej zadzwonić, a nie pisać. Sara nie dawała oznak życia, a my postanowiłyśmy cofnąć się do dworca i wziąć jedną z taksówek, które tam stały. A mogłyśmy od razu jedną złapać, ach my!
Tak też zrobiłyśmy. Jazda trwałe całe 4 minuty.
Okazało się, że poszłyśmy w zupełnie przeciwnym kierunku!
W takiej sytuacji mogłyśmy sobie iść i iść…
Znalazłyśmy wskazany budynek i zadzwoniłyśmy do drzwi. Nikt nie otwierał, a Sara dalej nie odpowiadała. Zaczęłyśmy się już na poważnie denerwować.
Jakiś pan wracał ze spaceru z psem i dzięki niemu weszłyśmy do środka budynku. Poszłyśmy na drugie piętro i odnalazłyśmy właściwe drzwi. Zadzwoniłyśmy. Nikt nie otwierał. Słychać było szum lecącej wody, więc założyłyśmy, że może Sara bierze prysznic.
* Widok z salonu mieszkania Sary na ulicę w Getafe.
Usiadłyśmy na schodach nie mając bladego pojęcia co robić. Dobrze chociaż, że dostałyśmy się do budynku, bo w ten sposób miałyśmy plan B – mogłyśmy spokojnie przespać się na korytarzu ;) Za jakiś czas postanowiłyśmy spróbować ostatni raz i Kama zadzwoniła telefonem.
Tym razem się udało, Sara odebrała! Chwila tłumaczenia, o co chodzi i już otworzyły się drzwi. Jednak nie te, do których pukałyśmy wcześniej! Numery w adresie musiały być przekręcone i całe szczęście, że nikt w tamtym mieszkaniu nie otwierał, bo dopiero byśmy się tłumaczyły o 1:00 w nocy! :D
Bardzo przepraszałyśmy, że jesteśmy tak późno, a Sara bardzo przepraszała, że nie odpowiadała na nasze telefony, ale brała kąpiel.
Tego dnia wszystkie byłyśmy padnięte. My podróżą, a Sara ciężkim dniem pracy w szkole i wieczornym spotkaniem ze znajomymi. Nazajutrz musiała wcześnie rano wstać, więc wyjaśniła nam co i jak już wieczorem.
Pokazała nam nasz pokój, niezwykle przytulny, z wygodnymi łóżkami i w dodatku z kołdrami! (Po kilku miesiącach spania pod kocem zawiniętym w prześcieradło tak bardzo tęskniłyśmy za starymi dobrymi kołdrami! <3) Zaprowadziła do kuchni i łazienki. Powiedziała, że mamy się nie krępować i korzystać, z czego tylko potrzebujemy, a na koniec dała nam klucz do mieszkania. Tak, nasz własny klucz! To było niesamowite, jak wielkim zaufaniem nas obdarzyła – pierwszy raz w życiu spotkałam się z taką sytuacją.
Byłyśmy jej tak strasznie wdzięczne, że podziękowaniom nie było końca.
Tego wieczoru porozmawiałyśmy jeszcze chwilę, żeby się lepiej poznać, poczym poszłyśmy spać. Ciepła kąpiel i miękkie łóżko – to było to, czego najbardziej potrzebowałam w tamtej chwili <3
Zanim się ogarnęłyśmy i położyłyśmy do łóżek wybiła 3:00. Planowałyśmy się porządnie wyspać, zwłaszcza, że jutro, z tymi wszystkimi atrakcjami, czekał nas równie intensywny dzień. Ledwo zgasiłam światło, obie zasnęłyśmy jak susły…
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)