Lizbona, cz.2, "Raz w górze, raz na dole"
Dzień 3
Nastała niedziela. Dzień, w którym w końcu miałyśmy zwiedzić Lizbonę samą w sobie. Plan był taki, że wstajemy wcześnie rano i wychodzimy przed 9:00, żeby mieć więcej czasu na zobaczenie wszystkiego. Plany jednak mają to do siebie, że często kończą się fiaskiem. Wyszłyśmy po 10:00. Plus był taki, że dzisiaj miałyśmy ściśle określony plan, gdzie idziemy i wiedziałyśmy, co chcemy zobaczyć.
Zaczęłyśmy iść przed siebie, wzdłuż Avenida da República. To jedna z głównych alei miasta, ale wtedy nie było na niej ani jednego samochodu. Po chwili zobaczyłam biegnącego człowieka. Potem następnego i jeszcze kilku dalej. Za parę minut była ich już cała chmara. Biegli i biegli, a końca nie było widać. Teraz już wiem, że akurat 11 października odbył się maraton 2nd Coimbra Half Marathon. Wzięło w nim udział blisko 10 tysięcy ludzi, którzy przebiegli 21km.
Zanim można było zobaczyć koniec maratonu, odbiłyśmy z Kamą w boczną ulicę i skierowałyśmy się do Plaza de Toros. Mówiłam, mają taką w każdym mieście. Większość wygląda podobnie. Ta lizbońska różni się trochę, zwłaszcza tą błękitną, jak dla mnie lekko barokową kopułą (mam nadzieję, że nie palnęłam gafy i profesor Żywicki nie przewróci oczami). Wtedy mnie to jeszcze intrygowało. Pod koniec wyjazdu odpuszczałam już sobie pozostałe areny.
Do następnego miejsca było trochę daleko, więc złapałyśmy samochód. Przez maraton autobusy jeździły objazdami i w gąszczu lizbońskich uliczek do reszty straciłyśmy orientację i nie miałyśmy pojęcia, gdzie mamy wysiąść. Pomógł nam uśmiechnięty, starszy pan w okularach, który zapytał po hiszpańsku (a może portugalsku??) w jakim języku mówimy. Od razu pomyślałam sobie "po polsku" i już miałam się odezwać, gdy Kama odpowiedziała "po angielsku". Staruszek pokiwał ze zrozumieniem głową i powiedział: "If you're going to the National Palace, you have to leave the next bus stop." W pierwszej chwili mnie zatkało, bo nie spodziewałabym się po takim niepozornym seniorze znajomości angielskiego. Może już za bardzo przyzwyczaiłyśmy się do tego, że Hiszpanie mówią tylko po swojemu, albo może w Portugalii jest inaczej. Podziękowałyśmy serdecznie, życzyłyśmy miłego dnia i wyskoczyłyśmy na następnym przystanku.
Palácio Nacional da Ajuda faktycznie znajdował się po drugiej stronie. Po raz pierwszy na tej wycieczce miałyśmy też farta. Chłopak z obsługi wyjaśnił nam, że akurat w ten weekend odbywał się Open House Lisbon polegający po prostu na tym, że wstęp do większości muzeów jest za darmo. Taki festiwal jest tylko raz w roku. Dostałyśmy jeszcze ulotkę ze spisem kilkudziesięciu innych obiektów biorących w tym udział.
Miło było, po tej całej bieganinie i oglądaniu wszystkiego z zewnątrz, wejść w końcu do jakiegoś wnętrza, odciąć się na chwilę od świata i dowiedzieć się czegoś więcej z historii. Wszystkie pokoje w pałacu są naprawdę niesamowite i doskonale odzwierciedlają, jak kiedyś wyglądało życie portugalskiej rodziny królewskiej.
Pałac został wykonany w stylu neoklasycystycznym. Jego budowa rozpoczęła się pod koniec XVIII wieku i w wyniku konfliktów politycznych lub braku funduszy trwała w sumie ponad 100 lat. Wyznaczona trasa zwiedzania prowadzi przez najważniejsze pomieszczenia w tym:
- salon
- sypialnię króla Luisa I
- sypialnię królowej
- wielką jadalnię
- salę tronową
- pokój muzyczny
- gabinet
- poczekalnia dla oczekujących na audiencję u króla
- marmurowy pokój z fontanną i wielką klatką z kanarkami
Lubię zwiedzać miejsca jak to. Śmiać się, jacy musieli być niscy, że mieścili się w takie lilipucie łóżeczka, i ile musieli się czasem natrudzić, żeby się wzajemnie znaleźć. Oczywiście od tego mieli służbę, ale efekt był ten sam.
Przyznajcie, że widoczki podobne jak w Kozłówce. Królewskie rody wszystkie były takie same, a ich rezydencje były wykańczane na podobną modłę. Ludwik i Marysia mieli jednak piękny widok na całą Lizbonę i rzekę Tag.
Na zwiedzenie całego obiektu potrzebujecie około 2 godzin. Bilet kosztuje normalnie 5€, ale dla studentów jest zniżka 50%, a w pierwszą niedzielę miesiąca wstęp jest wolny.
Dalej skierowałyśmy kroki w stronę rzeki, gdzie przy placu Praça do Império, znajduje się Mosteiro dos Jerónimos, czyli Klasztor Hieronimitów. Tak jak ogrody Sintry, jest przykładem architektury styku manuelińskiego. Powstawał przez 50 lat, od 1502 roku, z rozkazu króla Manuela I jako wyraz wdzięczności za szczęśliwy powrót Vasco da Gamy i sukces jego wyprawy do Indii. Przez cztery stulecia klasztor był pod opieką zakonu św. Hieronima, stąd jego nazwa.
Bilet do Klasztoru kosztuje 10€ (normalny) lub 5€ (z legitymacją studencką lub Youth Card), ale opłaca się zakupić bilet łączony, np. Klasztor + Wieża Belém za 12€ albo Klasztor + Wieża Belém + Narodowe Muzeum Archeologiczne za 16€.
W sezonie turystycznym przed wejściem może utworzyć się długa kolejka, warto więc zakupić bilet wcześniej przez internet. My czekałyśmy jakieś pół godziny.
Wnętrze klasztoru przygniata swoim ogromem. To niesamowite jak kiedyś ludzie dbali o szczegóły i jeśli już coś budowali, to tak, by przetrwało wieki i zasługiwało na miano dzieła sztuki. Szkoda, że współcześnie nie buduje się już takich budowli.
Na początek trasa zwiedzania prowadzi przez wnętrze kościoła, następnie do klasztoru, jego komnat i dziedzińca. Można przez niego wejść na kościelny chór, z którego jest cudowny widok na cały kościół z góry.
Właśnie w tym klasztorze zostali pochowani król Manuel I ze swoją żoną Marią Aragońską, a także król Jan III i jego żona Katarzyna Habsburg. Główną atrakcją jest jednak płyta nagrobna Vasco da Gamy.
Pierwsze, na co zawsze zwracam uwagę po wejściu do kościoła, to sklepienie. Krzyżowe, kolebkowe, gwiaździste czy, moje ulubione, wachlarzowe - to nie ma znaczenia. Wszystkie są takie piękne, aż nie mogę sobie wyobrazić jak takie cudo powstawało, i to jeszcze na wysokości kilkanastu lub kilkadziestu metrów. Wysokie i smukłe kolumny, opływające w zdobienia, przydają im tylko majestatu.
Niedaleko Klasztoru, 10 minut drogi w stronę rzeki, znajduje się takie cudo:
Nazywa się Torre de Belém. Zbudowaną ją na początku XVI wieku i pełniła funkcję portowej strażnicy. Ta 35-metrowa wieża, stojąca u ujścia Tagu do oceanu, była symbolem morskiej potęgi Portugalii. W 1983 roku została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i obecnie jest jedną z największych atrakcji turystycznych Lizbony.
Niestety jej nie zobaczyłyśmy, czego nigdy sobie nie daruję. Dlaczego? Bo jesteśmy łajzy. Było już późne popołudnie, gdy opuściłyśmy Klasztor, a było jeszcze tyle rzeczy, które chciałyśmy zwiedzić w centrum. Odpuściłyśmy. I to jest numer 1 na liście porażek tego wyjazdu.
Jak się później dowiedziałyśmy "nie zobaczyć Torre de Belém to jak nie zobaczyć Tower of London."
Poszłyśmy do Katedry Sé, najstarszego kościoła w Lizbonie. Powstała w XII wieku, za panowania pierwszego króla Portugalii - Alfonsa I Zdobywcę. Została wybudowana w stylu romańskim i chociaż była wielokrotnie przerabiana, zachowała swój pierwotny charakter. Przedtem na jej miejscu stał główny mauretański meczet, gdy te tereny były opanowane przez Maurów.
Zwiedzanie samego kościoła jest bezpłatne, za wejście do skarbca i krużganków klasztoru trzeba zapłacić 4€ (2,5€ za każde z osobna). Wchodzimy do środka przez duży portal umieszczony pomiędzy dwiema wieżyczkami. Wewnątrz panuje półmrok rozświetlany przez światło dzienne wpadające przez rozetę i setki małych świeczek płonących w bocznych ławach. W kościele znajdują się m.in. chrzcielnica, gdzie w XII wieku został ochrzcczony św. Antoni, i relikwie św. Wincentego.
Katedra jest położona tuż przy trasie słynnego tramwaju 28. To jedna z czołowych atrakcji portugalskiej stolicy. Numer 28 jest najbardziej rozpoznawalny, ale to nie jedyny żółty tramwaj z drewnianą boazerią - numer 12 wygląda dokładnie tak samo. Miałyśmy okazdję przejechać się numerem 12 i to naprawdę tak rewelacyjne, jak mówią. Najlepsze są momenty, gdy tramwaj wjeżdża w tak wąską uliczkę, że przechodzą obok piesi mogą go dotknąć. Taki przejazd kosztuje tyle, co normalny bilet tramwajowy, mieszkańcy Lizbony korzystają z niego na co dzień. Dlatego jest tak trudno dostać się do środka. Podróż na stojąco w tłumie to żadna przyjemność. Nam udało się złapać ostatni tramwaj kursująćy tego dnia, około 22:00. W najbardziej zatłoczonej minucie, było kilkanaście osób. Mogłyśmy na spokojnie usiąść i cieszyć się chwilą.
Lizbona to zaskakujące miasto. Wiedziałam, że jest trochę górzyste, ale nie spodziewałam się, że aż tak! Wyobraźcie sobie, że idziecie ulicą, budynki po obu stronach, a nagle zamiast kamienic są poręcze i ulica biegnąca 20 metrów poniżej. Ulice przecinają się pod najróżniejszymi kątami, a nawet wspinają się po wzgórzach, które mają nawet więcej niż 50° nachylenia! Całe centrum to plątanina wąskich uliczek, schodów i przejść.
Rozpoznawalnym elementem miasta stają się też powoli tuk-tuki (autoriksze). Od dawna były bardzo popularne w krajach typu Indie, Nepal, Bangladeszu czy na Sri Lance. Współcześnie stają sie coraz bardziej popularne w europejskich stolicach. Kama nawet nie chciała ich fotografować, bo stwierdziła, że to tylko kopie nie pasujące nawet zbytnio do tego otoczenia. Coś w tym jest. Można je wynająć i w ten sposób zwiedzić miasto. Jestem jednak zdania, że żaden sposób nie jest lepszy niż indywidualne spacery.
Ostatnim punktem programu na dziś był Zamek św. Jerzego, położony na najwyższym szczycie w Lizbonie. Wdrapanie się na górę zajęło nam ponad pół godziny. Niektóre fragmenty były naprawdę tak stromę, że można się zasapać bardziej, niż w górach. Każda wspinaczka jest jednak warta tych widoków.
Zamek zbudowali Maurowie na początku XII wieku. Brał udział w oblężeniu miasta, które zakończyło się zwycięstwem Alfonsa I Zdobywcy. Początkowo kompleks był mniejszy, rozbudowali go dopiero chrześcijańscy królowie. Trasa zwiedzania prowadzi przez mury - najlepszej panoramy w całym mieście - flanki, baszty, ogrody i dziedzińce.
Bilet wstępu kosztuje 5€. W jednym z budynków znajduje się muzeum z wystawą dotyczącą wykopalisk archeologicznych na terenie zamku, odnalezionych monet, naczyń, kawałkow broni i biżuterii. Kompleks najlepiej odwiedzić za dnia, łatwiej wtedy poruszać się bo obiekcie, aczkolwiek po zmroku zamek jest w całości podświetlony, co nadaje mu tajemniczości.
Na jednej z kamiennych ławek znalazłam taki cytat, który bardzo mi się spodobał. Wiersz jest autorstwa Sophie de Mello Breyner, która w okresie młodości przyjechała do Lizbony na studia i tak pokochała to miasto, że postanowiła tu zostać na zawsze. Zmarła właśnie w Lizbonie w 2004 roku.
Było już poźno i ciemno. Zaczęłyśmy wracać do domu. Miałam wrażenie, jakby wiele zobaczyła, ale tak naprawdę i nic. Nie poczułam tego miasta tak, jak chciałam, więc Lizbona jest na pierwszym miejscu na liście miejsc, do których muszę wrócić.
Zostało nam jeszcze tylko jedno do zrobienia. Paulo powiedział, że musimy koniecznie spróbować pasteles de nata. Polecił nam szczególnie kawiarnię Manteigaria specjalizującą się w pieczeniu tego przysmaku. Było po 22:00, ale do środka prowadziła kilkunastoosobowa kolejka! Wystałyśmy swoje i w końcu kupiłyśmy dwa ciasteczka, każde po 1€. Spróbowałyśmy i... Uhm! To najlepszy wypiek jaki zjadłam od dłuższego czasu! Tego smaku nie da się opisać. Na zewnątrz jest trochę kruche, ale w środku ma nadzienie, coś jak budyń, ale to nie budyń! Z wierzchu posypane jeszcze cukrem pudrem! Pycha! Jeżeli wybierasz się do Lizbony, musisz tego spróbować!
Dzień 4
Nie udało nam się znaleźć na dzisiaj BlaBlaCara i musiałyśmy wracać busami. To oznaczało całodzienną podróż. Z Paulo pożegnałyśmy się wieczorem, rano tylko spakowałyśmy swoje rzeczy i wyszłyśmy po cichu z mieszkania, bo o 9:00 wszyscy jeszcze spali. Znowu z naszymi klamotami, pojechałyśmy metrem na dworzec autobusowy. Tam złapałyśmy busa do Faro, gdzie musiałyśmy czekać 1,5 godziny na następnego busa. Krótki postój w zupełności wystarczył na zwiedzenie Faro. Wiele osób o nim mówi, ale w sumie nic tam nie ma. W Huelvie byłyśmy o 19:00.
Wiele się nauczyłam podczas tego wyjazdu. O Lizbonie, Portugalii, podróżowaniu BlaBlaCarem, nocowaniu z Couchsurfingiem i przede wszystkim o tym, jak dobrze zaplanować przyszłe podróże. Nigdy więcej takiego nieprzygotowania. I faktycznie, później było już tylko lepiej :)
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (1 komentarzy)
Dominika Król 8 lat temu
Bardzo ciekawie piszesz ! Przyjemnie się czyta, oby tak dalej :)