Polki w Madrycie
Urodziny bez rodziny – rymy Tereski.
Ludzie się zastanawiają, jak my to robimy, że tak często podróżujemy. Pytają, sory, pytacie skąd siano, czas i cała reszta. Nie mamy siana i całej tej reszty, ale jakoś nam się udaje. Fart, kombinacja, pożyczki i żebractwo – recepta na travelingowanie.
W lutym jakoś usiadłyśmy przed lapkiem (razem, jak na bardzo zgodne psiapsie przystało) i z nudów zaczęłyśmy przeglądać strony tanich linii lotniczych. Wiecie, to był jeszcze początek mojego Erasmusa, więc można było myśleć o bogatym spędzeniu urodzin.
23 maja – wiecie co to za data? Urodziny Mo (możecie jeszcze jej złożyć spóźnione życzenia). Tanie bileciki do Madrytu były. Żadna z nas jeszcze nie dreptała po ulicach stolicy Hiszpanii, więc nie zastanawiałyśmy się długo. Klik, jedziemy. Kasa z konta zleciała, ile? Nie pamiętam, ale chyba coś ok. 3 stów w dwie strony. Dobra, dobra, bilet jest, ale co ze spaniem? Szybko odpaliłyśmy Airbnb.com i wybrałyśmy noclegownię w centrum. Koszt? No sory, znowu nie pamiętam, ale tanizna. To były jeszcze te czasy, gdy Airbnb nie pobierał opłat tak wysokich, jak teraz.
Ejjj, urodziny Mo w Madrycie, a moje? Rya, już nie wizzair i dalsze poszukiwania. 21 czerwca, co to za data? Moja urodziny. Co w nie? Lecimy do Aten, ale o tym dopiero w czerwcu.
Mogło się nie udać…
Jak wiecie, mieszkam w Brnie, a Mo w Budapeszcie. Z Węgier miałyśmy lot, i nie dlatego, że Monika jest leniwa, czy coś. Z tej mojej pięknej dziury samoloty latają chyba tylko do Anglii. Cena podróży więc nieco wzrosła. Musiałam wykupić bilety na Studenta, ok. 360 kc – 65 zł w jedną stronę. Zrobiłam rezerwację dużo wcześniej, byłam przekonana, że pod koniec maja mój portfel będzie marnie wyglądał – miałam rację. Zapobiegawcza ja, brawo.
Na wyjazd trzeba mieć pieniążki, wiecie o tym nie? Minimalnie chciałam zabrać 100 euro – ok. 460 zł. Spory wydatek. Cały maj był grubym miesiącem, ciągłe wyjazdy, ale się nie przejmowałam. Miałam dostać stypendium – miesięczny zwrot za akademik. Przeliczyłam się grubo. Ewunia moja najwspanialsza pstrykła coś źle i 500 stów mi przepadło – złość nie trwała długo. Wiecie czemu? Po pierwsze, mogłam zrobić to sama, a nie się wyręczać, a po drugie, Ewunia jest tak wspaniałą osobą, że nie można się na nią gniewać. Nie znacie takiej kobiety na bank (tylko ja mam ten zaszczyt), nikt nie czyta tyle Wikipedii, co ona, nikt nie zna odpowiedzi na wszystkie pytanie, jak ona. Ewunia, moim guru! Cmok, cmok.
Siano przepadło, ale jeszcze mam wspaniałych rodziców, którzy mnie poratowali, aleee, znowu ale. Madryt nie jest taki, jak myślałam. Nigdy nie byłam w droższym mieście, ale o tym później. Kilka dni przed wyjazdem nie było kolorowo. Brak hajsów na koncie, to najmniejszy problem. Śliwka Węgierka zaczęła chorować, a wiadomo, z chorą Mo nie jest wesoło, z żadnym zdechlakiem nie jest.
Do Budapesztu jechałam niechętnie, nie wiem, depresja przedwyjazdowa, czy coś. Nie chciało mi się. Nie miałam ochoty zwiedzać, nie mam pojęcia, leniwa byłam. W autobusie znowu waliło. Za moimi plecami siedział, jakiś koleś z rasy tych, o których teraz głośno – nie jestem rasistką, ale smrodu nie znoszę. Przez 4 godziny drogi wstrzymywałam oddech, na postojach byłam niczym rybka, paf paf, łapałam powietrze, gdy drzwi się uchylały. Z nudów obejrzałam dwa filmy (jechałam najnowszym Studentem – internet, tv, gry i cała reszta w zagłówkach), poleciłabym Wam jeden, bo był mega, ale nie pamiętam tytułu. Wasze życie będzie uboższe, przykro mi.
Dotarłam. Nepliget czekało na mnie. I uwaga, tak, jak nie przepadłam za Węgrami (w życiu nic mi się nie podoba, pewnie już zauważyliście), to tym razem jakoś mnie pobudziły do życia. Zaplanowałam sobie, że pójdę pochodzić, popatrzeć wieczorem na Budapeszcik (jak to zdrobnienie tu nie pasuje, ojj). Z komunikacją, metrem, biletami i całą resztą już się zaprzyjaźniłam. Sms z opisem tras wystarczy, Mo nie musiała wychodzi – dorosła się zrobiłam, dojrzałam do metra.
W mieszkaniu spotkałam trupa, a raczej widomo. Opisałabym Wam chorobę tej blondynki ze zdjęć (zdjęcie gdzieś niżej), ale tego nie chcecie. Truposz spał, a moje plany się zmieniły. Już tylko piwo miałam w głowie. Z Polski jestem, życie bez alkoholu byłoby niczym, wiecie przecież jak jest. Butla i do spania, tak robią damy.
Dzień sądu
Miałam sen, że robię zdjęcia Mo. Haaa, obudziłam się, trup był jakiś żywszy, a nawet powiedziałabym, że uzdrowiony. Gniłyśmy w łóżku, jak na leniwce przystało. Kto by się pakował kilka godzin przed wyjazdem, kto? Godzin przecież na to wystarczy. Zdjęcia trzeba było przejrzeć – rzeczy ważne i ważniejsze. I co tam? Ej, ejj, to nie był sen. Jakaś kluska mi się pokazała na wyświetlaczu. Lunatykowanie znowu na fali. Spójrzcie na słodziaka (Mo, wkurzyłaś się za zdjęcie?).
Wiecie, że ja to Janusz biznesu, nie? Na pięć dni do Madrytu nie wykupiłam bagażu. Spakowałam się w mały bagaż podręczny – zwykła torebka. Podstawy miałby być zapewnione przez hosta, więc odpadły ręczniki, suszarki itp. Przeżywałam długo, ze się nie zmieszczę, że będę chodzić nago – całkiem niepotrzebnie.
Na lotnisko
Ja tam przejmować się nie musiałam, tym razem ktoś mnie wyręczał. Grażynka (nowe imię Mo) wszystko ogarniała. Wyglądając, jak rumunki ruszyłyśmy spod chaty (Rakoczi) na przystanek Blaha Lujza. Bilecik (single ticket) kosztował 350 forintów – ok. 5,20 zł. Wysiadłyśmy na Kőbánya-Kispest, znowu bilecik 350 forintów i w stronę lotniska autobusem. Uwaga, to, że w autobusie są wejście z każdej strony, nie oznacza, ze tam wejdziecie. Jak za komuny trzeba wsiąść od strony kierowcy – miły pan sprawdza, czy jesteśmy uczciwi.
Lotnisko
Jarałam się, nie ma co ukrywać. Nigdy wcześniej nie latałam samolotami. Wszystko było dla mnie czarną magią, cała ta odprawa, zasady i czynności. Papugowałam Grażynkę. Sprzęty elektroniczne wyjmujemy i kładziemy do kuwety, to samo z płynami. Pozbywamy się metalowych elementów z ubrania – paski, biżuteria i cała reszta. Ktoś bagaż nam prześwietla, widać wszystkie ukryte narkotyki, wibratory i podpaski. Nie ma co się wstydzić – wszystko, co ludzkie, obsłudze nie jest obce. Już po macanku i prześwietlanku (o ile nie znajdą u was bomby, koksu itp.) możemy iść dalej, a następnie siedzieć przy brzydkich szybach, próbując złapać darmowe wifi.
Lot
Jeśli wykupiliśmy sobie pierwszeństwo przy wsiadaniu do samolotu, to nie musimy czekać w długgggieeej kolejce, natomiast jeśli jesteśmy biedakami, to stoimy i się nudzimy. Nie ma tragedii w sumie. Ktoś tam chwilę na nasze dokumenty popatrzy i wsiadamy. Dobra, zapomniałam, przed zapakowaniem zadka do puszki, musimy się kawałek przejść. O, patrzcie.
W samolocie jest ciasno, nie dają darmowego jedzenia, a stewardessy są brzydkie. Panowie w różowych koszulach zaś nie są tacy straszni, chociaż strasznie gejowscy. Bicki im w uniformach się nie mieszczą (mam wielką ochotę wstawić tu emotkę diabła).
Chciałam siedzieć przy oknie… a chcieć, niekoniecznie znaczy móc. Środek nie był najgorszy, spójrzcie, udało mi się czasami pogapić w okno i widzieć te miękkie chmurki (och, jak bardzzzoooo chciałabym tam się wbić w stanie nietrzeźwości).
Cały lot nie był szałowy. Liczyłam na strach, turbulencje, jakąś bombę, zamach, czy coś, a było spokojnie. Nawet zbytnio nie odczuwałam zmian ciśnienia.
No więc tak… nie ma super atrakcji w puszcze. Ja tam mogłam się pogapić na typeczka z tym bicepsem, o którym już pisałam, ale Mo zapewne się nudziła (nie jej typ). Faceci – podróżnicy zapewne mieli lepiej, mogli patrzeć się na nas.
Madryt
Dobra, jesteśmy! Lotnisko w Madrycie jest wielki. Idzie się i idzie. Słucha i słucha całej tej gadaniny, a później szuka i szuka.
Na necie wyczytałam, że dziesięcioprzejazdowy bilet kosztuje 10 euro – ok. 46 zł (ból życia). Taki też chciałyśmy kupić. Kolejki przy maszynach są ogromne, a maszyny? Tragedia. Nie wiedziałyśmy, co mamy wybrać. Bilety jakoś dziwnie podpisane, serio. Jeździłyśmy po różnych krajach i nigdy problemów nie było, ale nie, w Madrycie wszystko jest chore. Podchodziłyśmy do automatów z dziesięć razy, ludzie się gapili, a my z minut na minutę byłyśmy coraz bardziej wkurzone. Zapłaciłyśmy 15 euro – ok. 75 zł za bilet. Tu już była załamka. Później poszukiwania metra i pach, jesteśmy w centrum Madrytu na przystanku San Bernardo.
Chata
Dojść do mieszkania nie było trudno. Zapytałyśmy Hiszpana, gdzie jest ulica Alberto Aguilera. Oczywiście, że koleś nie mówił po angielsku (o tym w następnej notce), ale wskazał palcem. Mieszkanie w samym centrum to dar od losu.
Hol, tak, hol był śliczny. Coś w stylu hotelu 5 gwiazdkowego z lat 90. W mieszkaniu przywitał na Raul, jak na mieszkańca Madrytu przystało, nie mówił zbytnio po angielsku. Jego dziewczyna szybko opowiedziała, co gdzie i jak, i tyle. Mamy swój kącik. Wystrój pokoju? Hym… Żałuję, że nie zrobiłam zdjęć, żeby Wam pokazać najlepszą fototapetę z XXI wieku.
Polki najpiękniejsze są, nie wszystkie, ale my tak
Jak się jest w jakimś innym kraju, to warto spróbować miejscowych przysmaków. Niestety, gdy od rana burczy ci w brzuchu, to nie myślisz o takich duperelkach. Kebs, bo tani i smaczny – w naszej głowie był (piękne zdanie). Wędrowałyśmy zatłoczonym uliczkami. Klimat jeszcze wtedy nam się podobał. Ciepełko, weseli ludzie i wszystkie oczy skierowane na nas. Nie, nie przesadzam. W Hiszpanii Polki mogą czuć się jak miss świata. Hymmm, a najbardziej te, które mają jasne włosy.
Są kobiety i kobiety. Wiecie czym się różnią? Wiecie, czy nie, nieważne. My i one, to dwa różne światy. Nie jesteśmy ikonami kobiecości, nie ten styl, nie ten klimat, ale patrząc na nas, a na Hiszpanki zobaczycie dwa inne obrazy. Męskie, w mowie, ruchach, w ubiorze (już nie mogę się doczekać, jak napiszę Wam o facetach). Krzykliwe, takie żurówki spod sklepu. Te głosy brzmią jakoś tak „Eeee, tyyy, nooo chooono stary, joł ziom, elo”. Straszne. Wiadomo, że teraz uogólniam…
Faceci…
Jest drogo, tak, w Madrycie malutki kebab kosztuje ok. 20 zł (Mamo, wybacz mi te wydane miliony). Coś jeść trzeba, niestety. Głodne laski sobie jadły. Kolesie się gapili. Trochę krępujące uczucie, gdy ty, głodna żresz, jak świnia, a ktoś ci tu się uśmiecha i macha. Śmierdziało, coś tam śmierdziało… Za dużo się uśmiechali. Najedzona zaczęłam machać kartą, chciałam zapłacić. Koleś podchodzi i coś tam gada po hiszpańsku. Głupia sprawa. My, że płacić chcemy, a on się szczerzy i coś tam duka. Nagle przynosi dwa piwa. Ej, Ziomuś, nie zamawiałyśmy, a on, że za friko. Podejrzane, bo nikt nas nie zagadywał, ale dobra. Z rozmowy pół na migi, pół na słowa dowiedziałyśmy się, że to od nich, od obsługi. Okejjj, fajnie. Lekkie buraki na naszych twarzach już były. I nie, że dlatego, że ktoś nam stawia, czy coś, ale ta akcja, niedogadanie… To nie był koniec. Pół piwa za dara spite, ale koleś znowu podchodzi. Co ona ma w ręku? Frytki. Czy my wyglądamy na zagłodzone? Ejjj, zjadłyśmy właśnie kebas, ale dobra, wyrzucić tego nie wypada, niech leżą. Gul gul, gul gul, pijemy, a tu sobie podchodzi bezdomna. Zapalniczkę chce nam sprzedać, czy coś. Widać, że głodna (nie lubię bezdomnych, ale ta mi się spodobała), to jej kiwnęła, żeby sobie fryteczki za dara zjadła. Miałam je zabrać i sobie pójść, ale nie, ona stała i coś tam gadała w tym swoim pięknym języku. Kolesie z obsługi chyba źle to odebrali. Wyszło na to, ze ona sama nam te frytki zabrała, odgonili ją i po kilku minutach przynieśli następną porcję… Nieee, to już za wiele. Miłe z was ziomki, ale dziena, idziemy. No to odchodzimy sobie, a ten w koszuli, takiej brzydkiej, zielonej chyba, coś tam woła. I co? Numer chce. Numer Mo, chociaż nie potrafi mówić po angielsku. Trochę lol, co? To nic, podchodzi jego ziomeczek i lekko pomaga w rozmowie, a na koniec dodaje, ze on też chce numer, ale nie blondynki, a mój. Odchodzimy…
Zażenowane, zawstydzone, ale też roześmiane idziemy sobie uliczką, i co? Po naszej prawej stronie w rządku stoją jakieś typiarki. Jakie? Skąpo ubrane, ale ładne. Uwaga, w Hiszpanii spotkacie przyjemniejsze z wyglądu prostytutki niż w Polszy. Jak to wytłumaczyć? Pewnie ściągane są z innych krajów.
Na taką ciekawą ulicę trafiłyśmy, no cóż.
Ciąg dalszy nastąpi i będzie trochę ciekawszy… bo co? Bo impreza.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)