Podróżowanie bez kompana nie jest najgorszą rzeczą na świecie. Barcelona, część pierwsza
Samotna podróż
Wybraliście się gdzieś kiedyś w pojedynkę? Kiedyś myślałam, że wyjazd za granicę bez jakiegokolwiek kompana, mija się z celem. Bo jak tu poznawać nowe bez kogoś u boku? Tak się składa, że całe życie spędzam sama. Okej, mam przyjaciół, znajomych, rodzinę, ale zawsze są jakoś dalej ode mnie. To przez mój system życia opierający się na ciągłych przeprowadzkach. Dlatego nie codziennie mogę zadzwonić do koleżanki by wyszła ze mną na spacer, albo do Mamy z informacją, że wpadnę do niej na kawę lub obiad. Mama mieszka ponad pięćset kilometrów ode mnie. Wolałabym zmniejszyć ten dystans, ale to nierealne. Przynajmniej teraz.
Pierwsze kroki na obczyźnie
Pierwszy raz zdana na siebie byłam, gdy byłam jeszcze nastolatką. Postanowiłam przeprowadzić się do miasta odległego o jakieś 65 kilometrów od mojego rodzinnego domu. W ten oto sposób jako szesnastoletnia dziewczyna mieszkałam w Łomży. Nauczyło mnie to organizacji, samodyscypliny, trochę dojrzałości. Mama nie robiła mi obiadków, a ja za określoną kwotę musiałam przeżyć najpierw tydzień, później miesiąc. I musiałam nauczyć się gotować. Ciężko mi szło, w sumie nadal ciężko mi idzie w kuchni.
Najpierw była Łomża, później pierwsze studia w Gdańsku. W Trójmieście zamieszkałam już jako dwudziestoletnia, młoda kobieta. Szybko dałam się wciągnąć w tamtejsze życie. Ale było mi za mało.
Dlatego gdy nadarzyła się okazja na wyprowadzkę za granicę, nie zastanawiałam się zbyt długo. Podjęłam decyzję o wyjeździe na rok do nieoczywistego kraju - żadne popularne miejsca, jak Anglia, Niemczy, czy ciepła Hiszpania nie wchodziły w grę. Wybrałam Węgry, dokładniej ich stolicę Budapeszt. I był to najlepszy wybór jakiego mogłam dokonać. Uświadomiłam to sobie dopiero, gdy już byłam na miejscu. Zanim wyjechałam ani przez chwilę nie myślałam, że będę żałować. Gdy przyjechałam do węgierskiego miasta, nie znałam tam nikogo, nie miałam wynajętego mieszkania, nie znałam języka.
Prosto z samolotu udałam się do hotelu, w którym miałam rezerwację na tydzień – tyle dałam sobie czasu na znalezienie mieszkania, poznanie okolicy, załatwienie wszystkich formalności. Miło wspominam ten czas, mimo że byłam bardzo zestresowana. Nawet rozpłakałam się na widok pięknego Dunaju, gdy uświadomiłam sobie, że będę mogła patrzeć na tę rzekę przez najbliższy rok.
Nigdy wcześniej nie byłam zdana na siebie w obcym państwie, bez znajomości lokalnego języka. Okej, mówię po angielsku, ale tak naprawdę wcześniej mówiłam w tym języku tylko, gdy obsługiwałam zagraniczne klientki robiące zakupy w sklepie, w którym pracowałam, lub z poznanymi na imprezach ludźmi, którzy akurat odwiedzali Trójmiasto. Nie miałam więc pewności, że dogadam się z każdym. Ale… udało się znaleźć mieszkanie, podpisać umowę, załatwić wszystkie formalności i dogadać się z lokalnymi ludźmi. Okej, na poczcie na Węgrzech miałam z tym problemy, bo tam wysłanie poleconego listu, bez słownika węgierskiego, albo pomocy kogoś z kolejki graniczy z cudem. Tak, w urzędach pocztowych kobiety siedzące za okienkiem, nie potrafią mówić w innym języku niż węgierski. Można próbować wysyłać listy używając języka migowego i nie mieć pewności, czy dotrą do adresata. Ale to nieistotne.
To był mój pierwszy krok do podążania za marzeniami. Wyjazd do Budapesztu zmienił całe moje życie. Od postrzegania rzeczywistości do podejmowania odważniejszych decyzji. Poszerzyły się moje horyzonty.
Pakuję się i jadę sama, gdziekolwiek chcę.
Zawsze chciałam zobaczyć na własne oczy Barcelonę. Obiecałam sobie, że tam pojadę, zaraz po tym, gdy zdałam egzamin dyplomowy z historii sztuki. Dzień przed egzaminem byłam bardzo zestresowana, bałam się pytań, jakie mogą mi się trafić. Cały czas modliłam się o pytania o secesję, którą miałam opanowaną do perfekcji. Secesja Gaudiego byłaby już całkowitym spełnieniem marzeń.
Chyba wykorzystałam limit szczęścia w tamtym czasie, bo oprócz pytania o malarstwo prehistoryczne, genezę i tło rozwoju baroku, dostałam pytanie o… secesję Gaudiego. Zdałam dyplom na najlepszą ocenę w grupie, wyszłam z niego jako najszczęśliwsza osoba na świecie. To wtedy postanowiłam jechać do Barcelony, by na żywo zobaczyć dzieła Gaudiego, dzięki którym zdałam dyplom bez większego problemu.
Przez kilka pierwszych lat od tego zdarzenia, nie miałam czasu i nie miałam odwagi na wyjazd do Hiszpanii. Ciągle wydawało mi się, że taka podróż wiąże się z wielkimi kosztami, organizacją i innymi rzeczami, które stawały się idealną wymówką, by nadal odkładać wyjazd na później.
W końcu gdy zamieszkałam w Budapeszcie i na początku wszędzie jeździłam sama, doszłam do wniosku, że muszę kupić bilety lotnicze do Barcelony. Zarezerwować dobry termin i po prostu lecieć. Kiedykolwiek.
Początkowo umawiałam się na wylot z koleżanką, jednak nie umiałyśmy się dogadać co do terminów, warunków wyjazdu i tym podobnych rzeczy. Wiecie jak to jest umawiać się ze znajomymi, ciężko jest podjąć wspólną decyzję, tak by pasowało każdej stronie. Koleżanka chciała by wyjazd był jak najtańszy (ja oczywiście też), chciała oszczędzić kosztem noclegu – opcja coachsurfingu byłaby dla niej najlepsza. Ja szczerze wolę płacić za nocleg, nawet słabej jakości, ale mieć komfort spania w „swoim” łóżku, wychodzenia i wracania o dogodnej dla siebie porze, bycie niezależnym. Widaomo, że jeśli korzysta się z czyjejś gościnności, nie można tej osoby olać i traktować jej miejsca zamieszkania, jak zwykłego hotelu. A jeśli ja chcę iść zobaczyć, jak największą ilość miejsc w mieście, nie będę miała czasu by spędzać go z ludźmi, którzy mnie goszczą. Chociaż widze też dobre stroy coachsurfingu – poznawanie nowych ludzi, zwiedzanie miasta z perspektywy lokalnej osoby, poznawanie zwyczajów i kultury. Może kiedyś spróbuję, chciałabym, jednak tym razem pojechałam do Barcelony sama, by pokochać te miasto na swój sposób.
Zdecydowałam się więc na wyjazd w pojedynkę, porównałam to do zwiedzania Budapesztu. By zobaczyć Ludwig Muzeum, czy Tropicarium musiałam jechać sama do innej dzielnicy, jakimś srodkiem transportu. Poznawałam miasto w samotności, mając za kompana tylko przewodnik, telefon do robienia zdjęć. Dopóki nie poznałam znajomych na Węgrzech, wszędzie chodziłam sama. Dlatego wyjazd marzeń do Bracelony potraktowałam, jako wyjazd do innej dzielnicy Budapesztu. Tylko że tym razem środkiem transportu nie był tramwaj, ani metro, a samolot (tanie linie lotnicze of course).
Kupiłam bilety na początek grudnia. Może i w Hiszpanii nie jest wtedy tak ciepło, jak jest w sezonie, ale nadal pogoda jest sto razy lepsza niż ta w Polsce i na Węgrzech. Nie mogłam się doczekać kiedy po pierwsze zachywcę się sztuką Gaudiego, a po drugie kiedy będę mogła pochodzić po mieście w spódnicy, bez szalika, ogrzewając twarz słońcem. No dobra w Budapeszcie słońca nigdy nie brakuje – serio, ale grudniowe hiszpańskie słońce to jest coś, co zawsze chce się poczuć podczas zimy.
Nie mogę dłużej zostać, za trzy godziny mam samolot.
Zbliżał się dzień wylotu, przygotowywałam wszystko co mogło być mi potrzebne na kilkudniowy pobyt. Wzięłam ze sobą tylko plecak, taki dżinsowy mały plecak, który zjeździł ze mną kilka krajów Europy. Zaczęłam nawet na nim wyszywać miasta, w których był ze mną. Spakowałam się, przygotowałam bilety i co? Poszłam na imprezę.
Lot miałam wcześnie rano, jeszcze za nim zaczynało jeździć metro, bo metrem w Budapeszcie najłatwiej jest dojechać na lotnisko Liszt Ferenc. Najpierw trzeba dojechać na końcowy przystanek 4 linii metra Kobánya-Kispest, gdzie trzeba się przesiąść na autobus 200E, który jedzie prosto do lotniska. Podróż z centrum miasta trwa około pięćdziesięciu minut. Koszt biletów to jakieś 7,50 zł. Trzeba kupić bilety transferowe, w biletomacie, których koszt to 520 forintów. Ja nie mogłam jechać metrem, dlatego ruszyłam autobusem, ale na szczęście, podróż nie była równie skomplikowana co ta metrem. Wszystkie trasy w Budapeszcie pokazuje google maps, jeśli będziecie chcieli kiedyś z tego korzystać, to pewne ułatwienie.
W związku z tym, że musiałam wcześnie wstać, postanowiłam wcale się nie kłaść – nie wiem czy był to dobry pomysł, ale spróbowałam. Nowo poznane koleżanki organizowały u siebie domówkę, na którą byłam zaproszona. Poszłam więc z założeniem, że wypiję kieliszek wina i wrócę do mieszkania, po to by się przebrać, przygotować i jechać do Hiszpanii. Poznałam nawet ludzi z Polski na tej domówce. Miło się nam rozmawiało, gdy w pewnym momencie powiedziałam: Przepraszam, muszę już spadać. Zdziwieni, że ktoś opuszcza imprezę przed godziną 1 w nocy, zapytali czemu. Odpowiedziałam tylko: Muszę, za trzy godziny mam samolot do Barcelony.
Z tego zostałam zapamiętana. Kilka razy ludzie później mi to wypominali. Uciekam z imprez bo mam samolot do jakiegoś ciepłego kraju.
Zasypiałam w drodze na lotnisko i nigdy tak bardzo nie cieszyłam się z lotu samolotem, jak wtedy. Mogłam pospać te trzy godziny. Zasnęłam jeszcze przed wylotem i instrukcjami bezpieczeństwa. Obudziłam się tuż przed lądowaniem, w słoneczek Hiszpanii.
Miłość od pierwszego wejrzenia
Wylądowałam na lotnisku Barcelona-El Prat, które od centrum oddalone jest o jakieś trzynaście kilometrów. Wcześniej nie kupowałam sobie transferu do centrum, postanowiłam zająć się tym już na miejscu. Na szczęście nie zapłaciłam za to fortuny, jak za transfer w Belgii (no dobra, tam też nie było super drogo, zapłaciłam tam 28 euro w dwie strony). Miła Pani przed parkingiem busów, sprzedała mi bilet w dwie strony, dała mapę miasta i rozkład jazdy busa. Kosztowało mnie to dziesięć euro. Polecam Wam ten sam transfer, który nazywa się Aero Bus. Możecie też jechać do miasta Metrem (od lutego 2016 roku, ja byłam tam w grudniu 2015), oraz pociągiem. Nie wypowiem się na temat tego środka transportu, bo jechałam innym. Może przy okazji następnego wyjazdu do Barcelony porównam dojazd do miasta.
Wsiadłam od razu do busa i po lekko ponad pół godzinie byłam w centrum Barcelony. Wysiadłam na placu Plaza De Catalunia. Była godzina ósma rano. I jakie było moje pierwsze wrażenie?
Prawie puste ulice Barcelony o poranku!
Zakochałam się bez pamięci. Było ciepło, miasto dopiero budziło się do życia. Słychać było szum wozów sprzątających ulice, pojedynczy ludzie chodzili po chodnikach, albo w pośpiechu do pracy, albo powoli do sklepów po produkty na śniadanie. Tak to wszystko odebrałam.
Poznajemy miasto marzeń
Dopiero o 14 mogłam zameldować się w hostelu, w którym wykupiłam nocleg na trzy następne noce. Miałam więc spory zapas czasu, zanim mogłabym się położyć i odpocząć. Postanowiłam nie tracić czasu i przyjrzałam się mapie w celu odnalezienia najciekawszych i najbliższych punktów zwiedzania. Nie przygotowałam się wcześniej do wyjazdu. Postanowiłam Barcelonę poznawać spacerując i bazując na mojej wiedzy z historii sztuki. Oczywistym więc było, że pierwszym punktem na mapie, który odnalazłam były budynki zaprojektowane przez Antoniego Gaudiego.
Doszłam do Passeig de Gràcia by zobaczyć piękny budynek mieszkalny Casa Battló. Wybudowany został w 1875 roku, później przebudowywany był na początku XX wieku. Nic dziwnego, że budynek zdobiony na wzór motywów zwierzęcych, jednocześnie przypominający smoka, jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Secesja miała swoje prawa, jak widać po kamienicy własności Josepa Battló (Stąd jej nazwa). Byłam oczarowana budynkiem, o którym usłyszałam na wykładach historii sztuki. Musiałam przekonać się, czy druga kamienica, o której też się uczyłam, jest porównywalnie piękna i ciekawa.
Gaudi stworzył też Casa Milà niedaleko bo na ulicy Passeig de Gràcia o numerze 92. Wybudowana była później, na początku XX wieku, ale już po przebudowie Casa Battló, w latach 1906-1910. Nazwa również pochodzi od nazwiska pierwszego właściciela Pere Mili. Co ciekawe jest to jeden z ostatnich projektów Antoniego Gaudiego. Katalończycy nazwali budynek Kamieniołomem, co chyba pasuje do planu architekta, który miał dosyć nudnych, zwyczajnych budynków w mieście. Na próżno jest szukać prostej linii patrząc na budynek. Wszystko wygląda nadzwyczajnie, balkony z żelaznymi balustradami, ptaki, które są zdobieniami, cała bryła o nienaturalnym kształcie. Moja pierwsza myśl na widok budynku – chcę w nim zamieszkać!
Budynek nie jest skończony, choć ja nie wiem, co można byłoby do niego dodać? Nie tylko ja uznaję go za jeden z piękniejszych projektów Gaudiego.
Barcelona przepełniona pięknem!
Do kolejnego dzieła secesyjnego architekta nie miałam najbliżej, ale postanowiłam się nie poddawać i mimo zmęczenia zwiedzać dalej. Co ważne w Barcelonie łatwo jest połączyć się z Internetem – co znaczy, łatwo jest załadować mapę, jeśli ciężko jest gdzieś trafić. Byłam tam sama, nie chciałam się zgubić. Postanowiłam nie kupować biletów na metro, czy inną komunikację miejską, a całe miasto przejść o własnych siłach na nogach. Zawsze tak zwiedzam, mogę wtedy więcej zobaczyć. Zakochać się w urokliwych ulicach miasta. Kupiłam sobie jakąś bułkę na drogę i wyruszyłam by po kilkudziesięciu minutowym spacerze (tak, szłam minimum pół godziny) zobaczyć znaną chyba wszystkim Świątynię Pokutną Świętej Rodziny. Jej popularniejsza i trafiająca do wszystkich nazwa to Sagrada Familia jest to kościół rzymskokatolicki, którego budowa rozpoczęła się w 1882 roku i nie skończyła do dnia dzisiejszego. Hiszpańska nazwa to Templo Expiatorio de la Sagrada Familia.
Moje Pneumo na tle Sagrada Familia!
Gaudi tworząc projekt bazyliki chciał stworzyć złudzenie przypominające żywy obiekt w architekturze. Obiekt, a właściwie organizm. Poświęcił budowie piętnaście lat życia. Chyba każdy słyszał o tym, jak zginął. Wpadł pod tramwaj, podobno wychodząc z budowy, gdy był zapatrzony w projekty. Do dziś nie ukończono budowli, bo plany zostały zniszczone przez katalońskich anarchistów w czasie hiszpańskiej wojny domowej.
Nie wyobrażam sobie, jak można ukończyć taką budowę bez planów Mistrza. Żaden element budowli nie przypomina drugiego. Wszystko ma różnić się od siebie.
Byłam pod wrażeniem ilości różnych elementów, zdobień, wysiłku i nadmiaru pracy przy budowaniu takiego dzieła, jednak jeśli mam być szczera – Sagrada Familia w ogóle mi się nie podoba. Może wyjdę na ignorantkę, ale sto razy bardziej lubię regularne kształty świątyń romańskich czy gotyckich. Lubię synchronię i o ile kamienice Gaudiego bardzo mi się spodobały, tak przepych kościoła Świętej Rodziny wcale mnie nie urzekł. Ale to moje osobiste zdanie, z którym możecie się spierać.
Kupiłam sobie miętowe lody (moje ulubione) i usiadłam na ławce w małym parku, z którego wygodnie jest obserwować kościół. Zapomniałam wspomnieć, że miałam też pecha, bo duża część kościoła, w momencie, w którym tam byłam, była osłonięta rusztowaniami, co również miało wpływ na mój odbiór budynku.
Chwila wytchnienia należy się każdemu - plus podróżowania w pojedynkę.
Przejrzałam mapę, popatrzyłam trochę na kościół i stwierdziłam, że to odpowiedni czas by znaleźć swój hostel.
Gdzie się mieścił? Musiałam się zawrócić, chciałam nawet wynająć rower (cenowo nie jest to specjalnie drogie), aby znaleźć się w okolicach katedry Świętej Eulalii.
Nie pamiętam nazwy hostelu, ale jestem pewna że podobnych miejsc w okolicy jest bardzo dużo. Zapłaciłam 15 euro za dobę!Łącznie 45 euro za jednoosobowy pokój. Nie znałam wtedy jeszcze strony airbnb, ale pokój który zajęłam odnalazłam na stronię booking.com. Nie spałam w luksusach, bo pokój był zwyczajny, ciasny, w starej kamienicy, ze wspólną łazienką i na czwartym piętrze bez windy. Nie przejmowałam się tym jednak, zapłaciłam bardzo mało, a byłam blisko centrum.
Urokliwa ściana w okolicy mojego hostelu.
Zameldowałam się, co również nie było proste. Kobieta pracująca na recepcji nie mówiła po angielsku, znała tylko kilka wyuczonych zdań na pamięć. O dziwo, mówiła płynnie po rosyjsku i miała nadzieję, że ja Polka właśnie w tym języku się z nią dogadam. Była pomocna, pokazała mi wszystko, niestety nie umiała odpowiedzieć na zadawane przeze mnie pytania. Trudno, nie mogę narzekać, nie każdy musi mówić w innym języku niż swój narodowy. Hiszpanie tak chyba mają, że wolą nie używać angielskiego.
Weszłam do pokoju i padłam na łóżko. Spałam przecież tylko trzy godziny w samolocie i przeszłam milion kilometrów piechotą. Miałam odpocząć i wyjść wieczorem. Cieszyłam się, że przyjechałam sama, gdybym była tam z kimś, nie mogłabym pewnie pozwolić sobie na luksus marnowania czasu na spanie. Zazwyczaj znajome, z którymi gdzieś jeżdżę, chcą zobaczyć jak najwięcej, w jak najkrótszym czasie. Ja jestem powolnym odkrywcą, który woli powoli poznawać okolicę, ale nie męczyć się nadmiernym chodzeniem.
Ustawiłam sobie budzik na siedemnastą, dałam sobie trzy kolejne godziny snu. Mniej więcej wiedziałam, gdzie chcę iść zaraz po przebudzeniu, dlatego spokojnie odpłynęłam we śnie.
Ciąg dalszy nastąpi - nie wiedziałam, że opisywanie zdarzeń zajmuje tyle czasu i zabiera tyle energii!
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)