Mój nowy chłopak, orgazm, Cox w Madrycie. I trochę techno też...
Znowu ten Madryt
Ostatnią notkę urwała w połowie dnia, a więc teraz będę kontynuować. Najchętniej opisałabym wszystko w jednym wpisie, okroiła i podała najważniejsze informacje, ale przecież zależy mi na punkcikach.
Ślub
Po wizycie na Calle Bailen ruszyłyśmy głębiej w miasto. I powiem Wam, a raczej napiszę, że zobaczyłyśmy coś, co każdego turystę powinno ucieszyć. Bywających (przynamniej mnie) w obcych krajach, nic tak nie cieszy, jak zobaczenie kawałka tradycji innej niż nasza. Nie tej sztucznej, serwowanej zwiedzającym przez firmy turystyczne, a prawdziwej.
Wiecie, jak u nas wyglądają śluby, nie? Panowie poubierani w garnitury, najczęściej źle skrojone i brzydkie, oraz Panie w kiczowatych sukienkach. Się modli, się pije itd. W Madrycie natchnęłyśmy się na parę młodych wychodzących z kościoła. Przystanęłyśmy na chwilkę, chciałyśmy zobaczyć jak to u nich wygląda. Cierpliwości na stanie i podglądanie zabrakło, ale podstawową różnice mogłyśmy zauważyć. Patrzcie:
Panie na ślubach są całkiem inaczej poubieranie niż u nas. Każda, nieważne czy młoda, czy stara na głowie ma kapelusz. Królują zwiewne kombinezony oraz kolorowe sukienki. Nie spotkałyśmy żadnej kobiety w czerni, ciemnej czerwieni albo beżach. Róż, zieleń, niebieski, takie kolory tam królują. Goście choć ubrani w wyraziste kolory, nie są kiczowaci, wszyscy prezentują się z klasą. To nie tak, jak w Polsce. Niee, nie mam cioć kloć w cekinkach i panterkach. Panna młoda nie różniła się zbytnio od polskiego standardu, chociaż nie miała ubranej bezy (fe), a prostą, lejącą się suknię.
Na zakupy – tapas, kartki i inne duperele
Do młodej pary niekulturalnie tyłem odwrócony stał oto ten mężczyzna:
Aż ma się ochotę klepnąć w tyłek, co nie?
Dobra, co tam było dalej. Aha, chyba sklep Geppetio. Pamiętacie drewnianego pajaca, któremu nos rósł, gdy kłamał? Na bank, później na podstawie tej bajki powstawały dziwne filmy dla dorosłych (nie polecam). Spójrzcie, jaka ładna wystawka:
Trochę mnie zastanawia, czy Pinokion serio był hiszpański, a nie przypadkiem włoski. Hymmm, zaraz to sprawdzę na Wikipedii.
Kartki spotkacie w każdym mieście, wiadomo. W Madrycie królują te z piłkarzami „domowego” klubu, ale nie tylko. Nam do gustu przypadły takie:
Dobra, ja tam nigdy nie wysyłam kartek. Nie lubię znaczków, pisania ręcznie (i tak nikt by się nie rozczytał), ale Mo przeważnie coś do skrzynki wrzuca. Spójrzcie jaka ona ładna:
Gdy sobie tak wypełniała te karteczki, to ja pstrykałam foteczki. Zaczepił mnie jeden pan, a raczej koleś. Coś w stylu artysty, uparł się, żeby zrobić sobie wzajemnie zdjęcie, jak fotografujemy. Wyglądało to tak:
Typek nie należał do najpiękniejszych, ale otaczające nas kamienice zdecydowanie tak. W Madrycie panuje klimat syfu i malarii. Ulice są strasznie zaśmiecone, często śmierdzi, ale architekturą mieszkalnych budynków stolica Hiszpanii może się pochwalić. I choć na zdjęciu, które zaraz wstawię, kamienica wygląda na brzydką, to serio tak nie jest. Wiadomo, że zdjęcia nie oddają prawdziwego uroku. Pyk:
Aaa, oszukałam Was, to nie jest zwykła kamienica, spójrzcie na okna, są zamurowane. Tak, czy siak, ładnie to wyglądało.
Kilka lat temu podczas pobytu w Barcelonie często odwiedzałam rynki z żywnością. Zachwycały mnie widoki niedostępnych u nas owoców, czy ryb. Tego samego poszukiwałam w Madrycie. Niestety, Barcelona znowu okazała się lepsza. Nie znalazłam żadnego ogromnego rynku. Trafiłam za to w takie oto miejsce:
Mercado de San Miguel znajdziecie pod adresem Plaza de San Miguel. Budynek otwarty jest od 10 rano do 12 w nocy. Tak, Hiszpanie ciągle jedzą. Nieważne, czy wyjdziesz o 9, czy o 23, zawsze spotkasz ludzi przy stolikach w barach i restauracjach. Mercado nazwałabym fast foodem z lokalnym jedzenie. Wchodzicie tam i pierwsze co, to czujecie woń pomieszanych potraw, alkoholi i całej reszty. Ludzie jest od groma. Kobiety chodzą sobie z lampkami wina, panowie popijają piwo i przegryzają tapas. A co to jest tapas? Jadąc do Hiszpanii, myślałam, że to jakaś ich tradycyjna potrawa, ale nie, Madryt znowu musiał mnie zaskoczyć. Przekąski, Moi Drodzy, zwykłe przekąski. Jakieś chlebki, pikle, owoce morza, uszy wołowa itd. Chociaż nie tylko, teraz sprawdzam na Wikipedii i dowiaduję się, że są to również skomplikowane danie. Znowu widać tu logikę madrycką – wychodzi na to, że tapas jest wszystkim. Spójrzcie, jak to wyglądało:
Nie próbowałam, muszę się przyznać. Po pierwsze, szkoda było mi pieniędzy, a po drugie, trzymanie jedzenia w takich warunkach, nie wydaje mi się zbyt zachęcające. Oprócz wyżej wymienionych rarytasów (ironia) znaleźć można było jeszcze takie oto smakowitości (o ile do napoi te stwierdzenie pasuje, to do ryb i mięsa nie).
Zapomniałam napisać o najważniejszym… Sangria! Coś za co kocham Hiszpanię, chociaż tym razem nie wypiłam ani jednej lampki (tak wyszło). Wydaje mi się, że sangrię można kupić w większości supermarketów w Polsce, ale to nie jest to samo. Ja tu piszę o napoju przyrządzanym w hiszpański sposób, z owocami, lodem, czasami colą i cytryną… Kilka lat temu przywiozłam sobie ślicznie ozdobiona butelkę tego alkoholu. Pamiętam, że była o wiele tańsza niż te z Madrytu, chociaż wyglądała tak samo (Barcelona znowu wygrywa).
Pod koniec wyjazdu razem z Moniką odwiedziłyśmy Mercado San Antón, który znajdziecie pod adresem Calle de Augusto Figueroa 24. Liczyłyśmy, że w końcu to będzie taki market, taki rynek, o jakim marzymy. Nie, znowu się przeliczyłyśmy. Miejsce to wyglądało podobnie do wcześniejszego, chociaż było czystsze i z góry wyglądało dość ciekawie. Trawa na dachu? Chcę takie rzeczy w Polsce (uwaga, coś mi się w końcu podoba, zapamiętajcie to).
Droga do nieba – techno
Nasze zwiedzanie zakończyłyśmy zgubnym (trochę to słowo nieodpowiednie, ale niech będzie) powrotem do domu – jak zawsze. Zahaczyłyśmy jakiś sklep, zaopatrzyłyśmy się w kilka piwek i wino, przecież wieczorem miałyśmy ruszyć na techno.
Leżąc w niewygodnym, sprężyniastym łożu sprawdzałam dojazd na imprezę. Hymmm… Wyniki wyszukiwanie na Google Maps mnie nie zachwyciły, Fabrik znajdował się 22 km za miastem – av. de la Industria, 82, 28970 Humanes de Madrid. Przypuszczałam wcześniej, że tak będzie, ale nadzieja na bliskość klubu mnie nie opuszczała. No trudno.
Wypiłyśmy wino, jedno małe piwo i pa, idziemy. Szukałyśmy drogi do metra, a znalazłyśmy jakąś dziwną typiarkę. Okazało się, że ona również jedzie tam gdzie my. Opowiedziała nam o innym środku transportu – bezpośrednim autobusie pod Fabrik – i wskazała miejsce startu.
Czym najczęściej jeździcie na imprezy? Samochodem, pociągiem, busem itd., nie? My to co innego, nas wozi się autokarem turystycznym. I może nie robi to na Was wrażenia, ale zdecydowanie śmielibyście się tak jak my, gdyby to Was spotkało. Bilet kosztował 3 euro – ok.14 zł. Cena chyba dość przyzwoita.
Nie jeżdżę w pasach, no chyba, że własnym samochodem, bo coś mi pika, jak nie zapnę. Ale przed grubym melanżem warto się zabezpieczać, tak twierdził pan biegający po autobusie. Jak na podpitą Polkę przystało, śmiałam się do łez z tej głupie komendy (zapinać!), ale dobra… kierowca nasz pan.
Zapomniałam napisać, że przed wejściem do transportera odebrano mi małe, zamknięte piwo (nie odzyskałam go). Nie płakałam długo po tej stracie, w siatce trzymałam jeszcze kilka puszek. Po kryjomu (na bilecie napisane było, że można zabrać ze sobą drinka do autokaru, a w środku okazało się, że nie można spożywać alkoholu) wyjęłyśmy puszki i upijałyśmy się dalej.
Alkohol w Hiszpanii jest zdecydowanie mocniejszy. Po pół butelki wina i dwóch piwach byłam upita tak mocno, że na drugi dzień nie pamiętałam niektórych momentów przejazdu (Mo, wykazała się mocniejszą głową). W autobusie zachowywałyśmy się, jak prawdziwe polskie cebule (trochę mi teraz wstyd). Puszki nam uciekały pod siedzenia, darłyśmy się głośniej od Hiszpanów (a serio ciężko ich przekrzyczeć) i gadałyśmy głupoty. Wysiadłyśmy, puściłyśmy kilka buziaczków do mężczyzny za kierownicą i pobiegłyśmy w stronę bramek.
Kolejka do Coxa/u
Jesteśmy głupie. Stałyśmy nie w tej kolejce, co trzeba było. Chwilę przed okienkiem, w którym się płaciło, ktoś nas poinformował, że to kolejka dla biletów vip. Super, tam gdzie miałyśmy wchodzić nie było nikogo, zmarnowałyśmy czas na stanie. Pokażę Wam line up, zdjęcie pochodzi ze strony Fabrika.
Grubo co? Gdy tylko znalazłam tę imprezę, wiedziałam, że muszę tam być. Carl Cox i jego muzyka… Boże, niebo. Od dawna o tym marzyłam. Bilety można było kupić przez internet, ale tego nie zrobiłyśmy, bo nasze fundusze jeszcze nie wpłynęły na konta. Chciałyśmy zapłacić gotówką przy wejściu. I tu był nasz błąd. Gdybyśmy zrobiły to przez neta bilet kosztowałby 30 euro – 138 zł. Ale nie, my biedaczki czekałyśmy na ostatnią chwilę i proszę… 40 euro – 184 zł poszło do kieszeni organizatora. Zapewne nie bolałaby nas to tak mocno, gdyby w naszych kieszeniach znajdowała się jeszcze jakaś gotówka. W mieszkaniu postanowiłyśmy, że nie bierzemy za wiele pieniędzy, bo wiadomo, jak to jest po alkoholu – szasta się kasą. Ja mam taką tendencję, że bardzo lubię płacić kartą na imprezach za nieswoje piwa, więc zostawiłam ją w hotelu, Monika wzięła jakieś grosze. Ogólnie byłyśmy spłukane przez ta całą niespodziankę z wejściem. Ale dobra, kto by się przejmował, gdy jest pijany, a za drzwiami grają najlepsi ludzie świata.
Klub z marzeń
Zakochałam się, a rzadko to mi się zdarza. Klub było ogromy, chyba 5 scen. Na dworze klimat jak z Ibizy, wewnątrz… nie mam porównania. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęć, tylko nagrywałam filmiki (gdzieś na moim Instagramie można znaleźć). Na samym początku imprezy miałyśmy misję, znaleźć kilka potrzebnych rzeczy, i tu zaczęły się problemy. Pisałam już, że nikt w Hiszpanii nie mówi po angielsku, nie? Uświadomiłam się w tym pierwszego dnia, ale nie podejrzewałam, że na tak wielkiej imprezie będą sami Hiszpanie. Serio, nie poznałyśmy nikogo spoza tego dziwnego kraju. Nie wiem, jak to możliwe... nie mam pojęcia.
Faceci
Hiszpanie przeważnie kojarzą się kobietom z przystojniakami… no nie wiem. Możliwe, że mam inny gust, szału nie było. Wiadomo, lepiej niż w Budapeszcie, Pradze, ale na kolana nic nie powalało.
Wicie z czym kojarzy mi się techno, nie? Już kiedyś o tym pisała – różnice pomiędzy klubami z „komercyjną” muzyką, a taką, na którą wyruszyłyśmy. Tu ta różnica nie była aż tak wielka. Faceci zachowywali się, jak napaleni idioci, ale Hiszpanie to chyba ogólnie tak mają.
Zawsze podobały mi się kolczyki w sutkach. W sumie to w jednym, bo dwa wydają się być lekką przesada. Pewnie bym sobie zrobiła, gdyby nie to, że zostaje blizna. Gdzieś tam w tym tłumie, jakoś poznałyśmy kolesia z takim kolczykiem. Opowiedziałabym Wam, jak to się stało, ale chyba nie mogę tu pisać o takich rzeczach. O ile dobrze pamiętam, typek nie mówił po angielsku, ale bardzo chciał z nami rozmawiać, Hiszpanie…
Moi starzy faceci i ten nowy
Nie będę ukrywać, trochę ich było. Czego? Związków. Większość trwała kilka miesięcy i nie miała zbytniego znaczenia po zerwaniu. Nie płakałam, nie zalewałam się w trupa ze smutku (robiłam to bez okazji) i nie wydzwaniałam po nocach. Taki charakter, tak kocham swoją samotność. Ktoś tam kiedyś był dłużej – w sumie długooo dłużej – w moim wspaniałym serduszku, ale na szczęście wyszedł. Lubię zmiany, a jak się je lubi, to ciężko wytrwać z jedną i tą samą osoba. Związki mnie duszą, odbierają to, co najbardziej lubię – niezależność. Wiadomo, czasami mi coś odbiję i wpakuję się na jakiś dwumiesięczny romansik. Układam sobie plany w głowie, że ślub i dom, a może nawet i dziecko, jednak po upływie kilku tygodni zaczynam myśleć, co tu zrobić, żeby kogoś nie zranić i jakoś delikatnie się wywinąć. No cóż… Jedna laski rodzą się po to by rodzić dzieci, dawać buzi na dobranoc swoim mężczyzną i ich wspierać, inne by pić hektolitry alkoholu, imprezować i latać po świecie, a czasami nawet i się uczyć. MOże kiedyś się zmienię, może...
Jeśli mnie choć trochę znacie, zapewne słyszeliście o moich poglądach i przygodach związkowych, o tych poza związkowych pewnie też (JOLO). Pod tym względem jestem złym człowiekiem, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Podejrzewam, że 90 % z Was jest jeszcze gorszych, tylko się do tego nie przyznaje. Ja tam przynajmniej otwarcie mówię, ze urodziłam się potworem.
Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że najwygodniejszą opcją dla mnie są związku z osobami zajętymi. Wybaczcie, ale jeśli nie ze mną, to i tak twój facet z kimś cię zdradzi. Pamiętajcie głupie, naiwne typiarki, każdy zdradza, prędzej, czy później. I wiecie co? Moim zdaniem wcale to nie przeszkadza w miłości, w kochaniu. Oczywiście, jeśli zostało to bardzo dobrze zatajone (emotka diabła). Oprócz zajętych mężczyzn lubię też podróżników (boże, jak to brzmi). Czemu? No słuchajcie, sprawa jest prosta. Nikt, kto ciągle jest daleko, nie zawraca codziennie głowy (chyba, że jest jakimś natrętem). Moim zdaniem miłość smakuje najlepiej wtedy, gdy się za sobą zatęskni. Dlatego stawiamy na odległość i niemoralne związki. Wiem, że większość z was zacznie myśleć, że głupia jestem i nie wiem, co to prawdziwa miłość itd., blaaa blaaa blaaa. Wiem, czy nie wiem, nieważne. Poznałam tysiące par, widziałam setki rozstań i dziesiątki powrotów. Ze względu na to, że moi znajomi to w większości mężczyźni, słyszałam miliony opowieści o ich związkach i zdradach. Od koleżanek oczywiście też. Ludzie się zdradzali, zostawiali to w tajemnicy i dalej na fejsiku pisali, ze tak bardzo kochają Olę, Krzysia, czy Bartusia. Takie życie, większość z Was to tchórzliwe głupi, albo patrząc z innej strony, zakochani ludzie nie radzący sobie z pokusą. Jak co, to gdy kiedyś cię zdradzę, to wiedz, że dowiesz się o tym w przeciągu 24 godzin – taka jestem wspaniałomyślna.
Dobra, dobra, ale ja o moim nowym chłopaku miałam pisać. Wiecie kto to płytki człowiek? To ja! Ha. Często w przedszkolu panie mi mówiły, ze nie można oceniać książki po okładce itp., nie wzięłam sobie tego do serca. Hymm, może nie do końca te powiedzonko tu pasuje, ale jakoś się wiążę. W sumie to rzadko oceniam ludzi po ich wyglądzie, wolę patrzeć na osiągnięcia życiowe, czy to, jak te osoby mnie traktują, nieważne. Jak sobie szukam chłopaka, albo wybieram (i tak czasami się zdarza) to najpierw zwracam uwagę na wygląd. Sory, jestem tak płytka i mogę mieć tylko ładne twarze oraz ciała. Chciałabym bardzo się tego wyzbyć… albo w sumie bym nie chciała, bo po co? Gust mam trochę spaczony, więc to, co mi wydaje się ładne, wam zapewne by się nie spodobało.
No więc tak, najpierw mi się przywidziało, ze mój przyszły chłopak ma kolczyk w ustach (nie w języku) i już byłam zajarana. Gdzieś tam tuptał obok, uśmiechał się, a ja musiałam iść. No trudno, później pewnie się znajdzie, tak pomyślałam. I co? Znalazł się od razu po moim powrocie. Dalej się gapił, więc podeszła. I uwaga! Mój chłopak mówił po angielsku, miał znośne imię i był z Barcelony. Lepiej trafić nie mogłam. Niestety, po moich bliższych oględzinach okazało się, że żadnego kolczyka nie ma (muszę jakoś skończyć z tymi halunami). Wybaczyłam sobie i mu te niemiłe rozczarowanie, przecież miał inne zalety… Wstawiałbym zdjęcie, ale trochę się cykam, że kiedyś tu wejdzie i przeczyta te wszystkie głupoty za pomocą translatora, gdy zobaczy swoje foto.
To, że był dość przystojny, wysoki, opalony i z pięknym uśmiechem, nie uratowało go przed złą etykietą. Przyzwyczaiłam się, no po prosty przyzwyczaiłam się do polski mężczyzn (uwielbiam Was). Oni wiedzą, że kobietę trzeba puścić pierwszą, że należy otworzyć drzwi, że idąc razem do kina w portfelu trzeba mieć podwójny zapas gotówki. Polacy, ja Was nie doceniałam, obiecuję to zmienić po powrocie. Hiszpanie to buraki - wiem, że się powtarzam. Ten mój nowy chłopak (mam nadzieję, że czaicie ironię, gdy używam tej nazwy) zaprosił mnie do baru. Wiecie, pomyślałam sobie, że idziemy na drinka. Przecież tak w Polsce robią mężczyźni, nawet ci najbiedniejsi. Nooo, to sobie stoimy przy tym barze, on zamawia i płaci, a ja się przyglądam z niedowierzaniem. Piwo wziął, jedno piwo. Hahaha, serio nie jestem materialistką i gdzieś miałam to piwerko za dara, ale nie mogłam uwierzyć, że mu głupio nie było. Dostał etykietę żyda i tyle. Chociaż dał prezent urodzinowy Mo, więc może powinnam być ostrożniejsza w ocenianiu ludzi. Czapki na ulicy nie leżą, musiał przecież kiedyś za nią zapłacić…
Orgazm
Nie powinnam używać tego słowa, bo niektórzy mogliby się zawstydzić. Wiem przecież, że albo nie potraficie do niego doprowadzić, albo macie go tak rzadko, jak ja (hue hue). Pewnie ten tutuł powiązaliście sobie z moim nowym chłopakiem. Przykro mi, seksów nie było i nie zamieszczę tu opisu penisów, jak to było w notce z Pragi. O orgazm muzyczny mi chodzi.
Nigdy w życiu nie byłam na tak dobrej muzycznie imprezie. Audioriver się umywa. Tuptanie zaczęłyśmy ok. godziny zerowej, a skończyłyśmy równo o 7 rano. Nie przestawałam ruszać kopytkami. Monika nawet nie mogła na mnie wpłynąć. Choć widziałam, że ma już dość, to nie przestałam tańczyć pod barierką na samym przodzie. Przed imprezom planowałam latać po różnych scenach, a skończyło się na tym, że byłam jedynie na Satelite i Main Roomie. Z maina praktycznie nie chciałam się ruszać. Nie mam pytań do tego, jak zagrał Nic Fanciulli, Josh Wink, Guti i Carl Cox. To był muzyczny orgazm!
Ciąg dalszy nastąpi…
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)