Madryt
Piwoholiczka
Każdy z nas ma kilka rzeczy, bez których nie wyobraża sobie życia. Dla jednych są to telefony, dla drugich samochody, a dla trzecich tampony. Jak dla mnie, to wszystko mogłoby nie istnieć, ale gdy tylko pomyślę, że na świecie nagle skończyłoby się piwo, to przeszywa mnie dreszczyk. Jak żyć bez zimnego lecha w upalny dzień? Jak?! Nie mam pojęcia, nie mogę sobie tego nawet wyobrazić. Taka ze mnie piwoszka.
Piwo w moim domu było zawsze, i nie to, żeby wszyscy chlali na umór. Nie, ale nikt (pomijając Mamę) nie szedł kosić trawy, czy pracować w ogródka bez butelki. Jako małe dziecko zawsze spijałam piankę z piwa Taty, później z siostrą gdzieś tam po kryjomu w parku, czy na polu piłyśmy jednego browarka na spółę (ach, to były czasy). I tak jak na początku dziwiłam się ludziom, że piją tą gorycz i im smakuje, tak później sama wypijałam hektolitry, gdy tylko natrafiała się okazja.
Imprezę rozpoczynam piwem i piwem ją kończę. Gorące popołudnie witam lechem (gdy jestem w Polsce, zagranicą nigdzie nie spotkałam zielonej butelki) i wiecie co? Piwem też musiałam przywitać Hiszpanię.
Pierwsza godzina w Madrycie, a my już z piwem. Źle to o nas świadczy? Wątpię. Jest różnica pomiędzy kulturalnym piciem, a chlaniem. Pierwsze za dara wypiłyśmy w barze, drugie to już nasz wydatek. Jaki koszt? Za dużą (500 ml) puszkę zapłacicie ok. 1,5 euro – 7 zł, za małą (puszka od coca coli) od 40 do 90 centów. I tu muszę napisać Wam o naszym przeliczniku. Słuchajcie, najzwyklejszy jogurt (typ polskie serduszko) w stolicy Hiszpanii to wydatek rzędu ok. 1 euro – 4,60. Taaak, polaczki biedaczki rady sobie nie dadzą. Wychodzi na to, że w Madrycie bardziej opłaca kupić się dwa piwa, niż coś z nabiału. Za zwykły t-shirt zapłacicie 5 jogurtów, za bilet jednorazowy trzy jogurty, a za wjazd na komercyjną imprezę 6 jogurtów. Jeśli chcecie się wzbogacić, kupcie w Polsce paletę jogurtów za ok. 40 groszy w hurtowni i jedźcie je sprzedawać do Espany (ładne słówko, co?). Gdybym miała tira, tak właśnie zarabiałbym na życie.
Z ulicy ładnych prostytutek poszłyśmy na Plaza de Espana(częstoto miejsce będzie pojawiać się w notkach), usiadłyśmy pod fontanną i delektowałyśmy się niedobrym hiszpańskim piwem. Spójrzcie, puszka bardzo ładna, chciałabym pić piwerko z takich aluminiów w PL, ale zawartość nie zachwyca, choć to jedne z lepszych, jakie piłyśmy.
Jak nie zabić Moniki
Wiedziałyśmy, że będzie nam ciężko razem wytrzymać pięć dni bez odpoczynku. Plan był taki, że jeśli będzie grubo, to dajemy sobie dzień odpoczynku – jak pary. Ha, nie musiałyśmy czekać długo na pierwszą akcję. Po piwie chciałyśmy wrócić do domu. Bez mapy, nawigacji i jakiegokolwiek pojęcia gdzie się jest z powrotami bywa ciężko. Szłyśmy na oślep. O patrz Monika, tu łaziłyśmy wcześniej, przy tym budynku Schweppsa, musimy iść tam. O patrz Kaśka, ten duży, jasny budynek już widziałyśmy, idziemy dobrze. Nie wybrałyśmy dobrej drogi. Kilka dni później posiadłyśmy widzę na temat wyżej wymienionych budynków – nieważne, że je widzimy, i tak pójdziemy źle, bo z każdej strony wyglądają tak samo. Krążyłyśmy, jak idiotki w kółko (dobrze, że chociaż się skumałyśmy). Mi się lać (oj, jakie brzydkie słówko) chce, Mo już zmęczona, a jak zmęczona, to marudna strasznie. No i się zaczęło. Najlepsze psiapsie idą wyzywając Hiszpanów, Madryt, samochody i w ogóle całą kulę ziemską. Tylko, że i to nie wystarcza czasami. W końcu któraś nie wytrzymuje i coś tam sapie do drugiej, druga się wkurza, wyrzuca słowa złowrogie i pach. Rozstają się i idę w dwie różne strony. Trochę idiotki, bo przecież same są jeszcze głupsze niż razem. Idą, tup tup, tup tup. Jedna dzwoni, druga siedzi na jakimś gównianym schodku madryckim i odrzuca połączenia. Pierwsza się cofa, zgoda bezsłowna i dalsze poszukiwania chaty przy wyzywaniu każdego napotkanego człowieka, przedmiotu (no co? Nic tak nie godzi, jak wspólne rzucanie mięsem – znowu te wieśniackie porównanko)
Pierwsza noc w Madrycie była najcieplejszą, później wszystko zaczęło obracać się przeciwko nam, zaczynając od niknących pieniędzy, a kończąc na zimnych powiewach wiatru (nie miałyśmy ciepłych ubrań). Muszę Wam powiedzieć, że nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia, w to, że pierwsze wrażenie się liczy i że ono ma największy wpływ (tak serio to wierzę, ale na potrzebę tego akapitu napiszę, że nie). Pobyt zaczęłyśmy godnie, ale to nie wystarczyło, żeby mówić o miłości, która przychodzi, jak grom z jasnego nieba (boże, nie wiem skąd biorę ostatnie te porównania).
Pierwszy raz zawsze boli
Głupi tytuł, bo przecież tak nie jest, ale dobra, nieważne. Poranek był cudowny – pierwszy i bezbolesny – wstałyśmy i pierwsze co, to myśl o jedzeniu (nie jesteśmy grubaskami).
Madryt nie był planowany, nie przeglądałyśmy map, ofert i całej tej reszty. Na momencie ogarniałyśmy sobie atrakcje za pomocą Tripa. Jak dla mnie to dość spora nowość, bo spędzałam aż pięć dni gdzieś tam, nie byłam sama, nie musiałam się martwić i nie biegałam, jak szalona po wszystkich zabytkach, muzeach i innych miejscach. To miły być wakacje, nie trening wytrzymałościowy.
Wybrałyśmy Templo de Debod, świątynię egipską przekazaną Hiszpanii przez Egipt za pomoc w przy ocalaniu budynków w Nubii. Po drodze miałyśmy zrobić zakupy, plan był piękny, ale realizacji trochę gorsza. Jeśli będziecie kiedyś w Madrycie, to przygotujcie się na to, że sklepów spożywczych jest bardzo mało, a asortyment nie zachwyca. Ja nie mogłam znaleźć masła, Monika bułeczek maślanych w normalnej cenie (23 zł za 6 bułek to dużo, co nie?). Wiecie, ja tam jestem polską cebulą, przeliczam sobie czasami w sklepie ceny, choć wiem, że to inny kraj, zarobki itd. Cebula cebulą, ale przynajmniej urodziłam się w kraju wielu spożywczaków, różnorodnych produktów i dobrego salami. Przecież Hiszpanie bywając w Polsce muszą czuć się jak w raju, tyle dobra, tyle smakowitości, taka tanizna… Tylko nie ta pogoda…
Cierpienie związane z chodzeniem po ulicach w poszukiwaniu sklepów załagodziło śniadanie pod palmami. Patrzcie na Grażynkę i Tereskę – prawdzie polskie cebulki.
I wiecie co? Te śniadanie wspominam najlepiej (pomijając imprezę) z całego tego wyjazdu. Klimat był nieziemski. Godzina dwunasta, słońce grzeje, czekolada mi się rozpuszcza (spójrzcie na zdjęcie niżej, można gdzieś tę czekoladę w PL dostać?), mrożona kawa przepysznie smakuje, a obok siedzi Grażka.
I chociaż wkurza mnie co najmniej raz na godzinę, to takie śniadanie z nią mnie uszczęśliwia. Nie zrozumiecie tego, nie pojmiecie całej naszej relacji (wiele osób jest zaszokowanych tym, że jeszcze się nie pozabijałyśmy – Mo, przypomnij sobie minę Kangura, gdy widział, jak się kłócimy… biedny). Nie wymagam od Was tego, ale chętnie opiszę, jak to się stało, że Grażyna, to jedna z najbliższych mi osób, lecz nie teraz.
Monika na bank by chciał mieć swoją świątynię
Nie pytałam się jej o to w sumie, ale jestem przekonana, że bardzo chętnie gromadziłby tam swoich fanów i odprawiała msze. Ja latałabym z tacą i zbierała datki, a później planowała następne nasze imprezy i wyjazdy.
Debod to taka właśnie świątynia, gdzie ktoś się pewnie kiedyś modlił (gdy jeszcze stała w całości na egipskich ziemiach) do pięknej bogini, a reszta dawała hajs kapłanom (oglądaliście Faraona?). Chociaż tak teraz sobie myślę, że wtedy to mogło całkiem inaczej być z tymi tacami, nieważne, moja filozofia tu pasuje.
Ten budyneczek znajdziecie pod adresem Paseo de Rosales. Wstęp do świątyni jest darmowy, ale my nie skorzystałyśmy. Kolejka była ogromna, a nam cierpliwości brak. Zresztą, pisałam już, że to były wakacje, nie zwiedzanie nudnych muzeów z jakimiś starociami (mam nadzieję, że serio tam były starocie, bo jak coś ciekawszego, to mogłoby mi być teraz smutno). Jak na prawdziwe fotomodelki przystało napstrykałyśmy miliony zdjęć.
Mam nadzieję, że nie jesteście idiotami i czaicie ironię.
Stary człowiek i nie…
Debodzik otoczony jest drzewkami, palemkami, kwiatkami i innym pylącym badziewiem (jestem alergiczką). Jeśli Hiszpanie będą tak mili i dopuszczą Was do barierek to zobaczycie to, co my. Patrzcie na tą pikną panoramę i typiarkę:
Nie lubię mieszkańców Madrytu, napisałbym, że Hiszpanów ogólnie (seksizm językowy, nazwy narodowości w męskim rodzaju), ale w Barcelonie spotkałam wspaniałych ludzi. Wiadomo, byli krzykliwi, jak na Hiszpańców przystało, ale posiadali jakieś maniery, kulturę itd. W stolicy nikt nie ustąpił mi drogi, nie puścił pierwszej w drzwiach i nie zrozumiał tego, że właśnie robię zdjęcie, a jak się je robi, to fajnie gdyby nic i nikt nie zasłaniał mi swoim cielskiem obiektywu (składnia zdania bardzzooo słaba, Katarzyno). Lecicie do kraju byczków i sangrii? Szykujcie się na buractwo. I nie tylko te, które opisałam wyżej. Nie wiem, czy to taka różnica kulturowa, czy co, ale u nas w Polsce raczej nie gwiżdże się na ładne kobiety, nie trąbi, nie krzyczy przez pół ulicy. U nich tak. I chyba właśnie takie traktowanie kobiet spowodowało moje niezadowolenie madryckie.
Dobra, dobra, ale co z tym starym człowiekiem z tytułu. No żadna super akcja się z tym nie wiążę, ale jak już jestem przy parku, to pokaże Wam pana, który mnie zachwycił.
Ten mężczyzna siedział sobie tak pięknie, tak nieruchomo… z tym winkiem, kapeluszem, niczym model. Musiałam mu zrobić zdjęcie. W głowie miałam, że może to pozer i zaraz będzie chciał hajs za foteczki, a ja cebula nie chcę dawać. Pstrykłam po kryjomu, ale on choć starszy, to wzrok miał sokoli (znowu wieśniackie powiedzonko) i mnie wylukał. Krzyczał coś tam, a ja sobie pięknie udawałam, że nie słyszę i dość szybko się oddalałam. O patrzcie, tam poszłam.
Religia w moim życiu odegrała ważną rolę
Pamiętacie notkę, w której pisałam, że nie chodziłam na religie i to, jak pisałam, że dużo te wstrętne dzieciństwo mi dało? Nie? Nic nie szkodzi, te informacje nie będą Wam potrzebne.
Plan wycieczki dalej był niewiadomą, miłą niewiadomą. Chodziłyśmy sobie w tym upale i zwiedzałyśmy wszystko, co na naszej drodze stanęło. I tu złota myśl. Wiecie co? Nie rozumiem ludzi, którzy wykupują wycieczki tymi takimi czerwonymi autobusami, które jeżdzą po miastach. Przecież oni nic nie zobaczą, nic nie poczują… no może jedynie spaliny.
Nie wiem, jak doszłyśmy do kościoła, pan bóg (nie będzie dużej litery) na bank nas prowadził. Uwaga, na różnych stronkach w necie ludzie piszą, że kościoły w Madrycie w większości są darmowe i otwarte. Kłamcy! Na milion domów modlitewnych, jeden tylko było otwarty i za friko. W środku nic tam ciekawego nie było, ludzie się modlili i tyle, ale patrzcie na to:
Wiem, że czasami widzę więcej niż inni, ale spójrzcie dokładnie. Ta zakonnica to posłaniec diabła, z piekła przyszła, nie? Patrzcie dalej, tam w tle to diabelscy posłańcy – księża. Jeśli tego nie widzicie, to jesteście głupi. Jak coś, jeszcze nie mam żadnych poglądów religijnych. Jestem na etapie dojrzewania do tego, żeby zacząć o religii myśleć.
Wulgarne gówno
Byliście kiedyś we Wiedniu? Ja byłam, co prawda bardzo krótko, ale mam kilka wspomnień. Jedno z nich to ciepła noc i pełno koni… I wiecie co? Waliło trochę, a i tak się zakochałam w stolicy Austrii. Co ma Wiedeń do Madrytu? Niewiele. W Austrii natychmiastowo służby sprzątające usuwają końskie odchody z ulic, ba, w nocy myte są nawet place. W Madrycie? Gówna leżą na jednym z najbardziej znanych miejsc. Patrzcie:
Gdybyś ktoś był mocno zainteresowany gównianymi sprawami, wklejam adres Calle Bailen, 28071, i kilka innych zdjęć.
Dobra, miałam opisać jeszcze kilka innych miejsc, ale nie mam siły. Właśnie wróciłam do akademika po tygodniowej nieobecności. Zobaczyłam to:
Kocham Cię, Ewuniu! Wypijam właśnie Twóje zdrowie.
A o imprezie w następnej notce. TECHNO!
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)