Lubię poniedziałki! Część pierwsza.
Polubić poniedziałki
Nie znam osoby, która z radością krzyczy, że lubi poniedziałki. Wręcz przeciwnie, wszyscy moi znajomi chętnie wyrażają swoją niechęć do tego dnia tygodnia. Bo kto lubi wstawać rano do pracy po udanym weekendzie? Komu chce się iść na zajęcia w szkole? Niestety, ja co poniedziałek (wiem, że jutro to mnie spotka) też chętnie przeklinam swój los, gdy o 6 rano dzwoni budzik. Dlatego by przestać nienawidzić ten dzień tygodnia, raz na jakiś czas pozwalam sobie na wolne. I zaczynam lubić poniedziałki. Jak? Wcale nie śpię wtedy do 15 i nie lenię się w domu. Uciekam jak najdalej od obowiązków. Na przykład do innego kraju. Mam za sobą kilka takich wyjazdów, kilka przed sobą. Dlatego zacznę opisywać je na blogu. Dziś przyszedł czas na wyjad do Niemiec, który zapoczątkował u mnie tę tradycję (przynajmniej raz w miesiącu, robię sobie taki pierwszy dzień tygodnia). Mieszkałam wtedy w Budapeszcie, było to mniej więcej rok temu.
Poniedziałek w Monachium
Któregoś wieczoru zadzwonił do mnie znajomy z Irlandii. Jest menadżerem irlandzkich zespołów i jeździ z nimi w trasy koncertowe po różnych krajach Europy. Plotkowaliśmy o wszystkim i o niczym, aż doszliśmy do tematu, że niedługo będzie w trasie w Niemczech. Wiadomo, do Niemiec jest blisko z Węgier. Może dołączysz? Jakiś koncert, kilka dni na imprezie? Pośmialiśmy się jeszcze chwilę, bo oczywiście pomysł był dosyć absurdalny, na tyle że nie pomyślałam bym mogła go zrealizować.
Kilkanaście dni później siedziałam w sobotę w domu, znudzona i zmęczona zeszłym tygodniem. Zerknęłam w kalendarz, poniedziałek miałam mieć wolny. Mogłabym pójść do jakiegoś muzeum (o ile byłoby otwarte w poniedziałek), na zakupy, spacer wzdłuż Dunaju… Albo polecieć do Niemiec, bo nie jest tak przecież daleko. Napisałam SMSa do kolegi z Irlandii i… zapytałam w jakim mieście będą jutro. Monachium, czemu pytasz? - dostałam odpowiedź. Nie wahałam się zbyt długo: Będę jutro po południu. Podaj adres hotelu, w którym się zatrzymujecie, a najlepiej zarezerwuj mi dodatkowy pokój.
Był wieczór, więc mój mózg był zbyt leniwy by zorientować się, że kupienie lotu na ostatnią chwile nie jest takie proste. Istnieją przecież trzy opcje do wyboru, gdy chcesz zdobyć bilety dzień przed wylotem:
- musisz zmienić plany, bo miejsc w samolotach już nie ma;
- czeka cie setka przesiadek;
- płacisz za to miliony.
Żadna z tych opcji nie była dobrą opcją dla mnie, ze względu na budżet oczywiście. Niestety nastawiłam się już na imprezowanie z irlandzkimi znajomymi i nie chciałam odwołać przyjazdu. Zdecydowałam się więc na coś, dzięki czemu do tej pory moi znajomi z Wysp nazywają mnie Lunatic, podobno w pozytywnym sensie, ale zawsze oznacza to wariatkę. Istnieje przecież coś takiego jak BlaBla Car. A google maps mówiło mi, że droga do Monachium z Budapesztu trwa 8 godzin. Przecież to nie tak źle… Tak pomyślałam rezerwując przejazd na 6 rano następnego dnia. Za kilkanaście godzin i jakieś 20 euro miałam znaleźć się w innym kraju, po to by w poniedziałek obudzić się z myślą, że lubię ten dzień tygodnia. Spakowałam się w plecak i postanowiłam, że rano zdecyduję się czy na pewno jechać.
Komu w dorgę, temu w czas
Następnego ranka stałam o 6 przy dworcu centralnym Keleti w Budapeszcie. Tam umówiłam się z kierowcą, który jechał w stronę Monachium. Jak się okazało nie tylko ja jechałam z nim. Łącznie w busie zmierzającym do Niemiec było nas 7. I tylko ja nie mówiłam po węgiersku… dlatego też całą drogę postanowiłam przespać. Moi towarzysze podróży nie byli chętni do plotkowania po angielsku, więc napisałam tylko SMSa do kolegi, że będę ok. 14 i zasnęłam na tylnym siedzeniu.
Obudziłam się przed 14, wiedząc że jestem już blisko. Siedziałam za daleko kierowcy by dokładnie wiedzieć gdzie jestem, ale widziałam już znaki z niemieckimi napisami, więc byłam spokojna. Ziewając zerkałam w szybę. Nie było zbyt ciepło, była to końcówka listopada. Trochę padał deszcz, ale uśmiechnęłam się na widok zjazdu z obwodnicy, który kierował do centrum miasta. Uśmiech szybko zniknął z mojej twarzy, bo kierowca owy zjazd minął… Ok, zaczęłam uspokajać sama siebie, myśląc że może po prostu zjedzie następnym. Niestety siedziałam za daleko by zadać mu pytanie, a ludzie obok mnie, totalnie nie rozumieli po angielsku. Więc siedziałam spokojnie patrząc na zegarek, mijające minuty i znikające znaki z napisem Munchen. Niepokoiły mnie tylko wiadomści w telefonie od kolegi, który pytał, o której ląduję i jak dojadę z lotniska. Zapomniałam mu powiedzieć, że nie było mnie stać na samolot i jadę samochodem, który najwyraźniej, mimo wcześniejszych zapewnień kierowcy, nie zmierza do centrum miasta. Już chciałam krzyczeć, czy może o mnie zapomniano, gdy w okolicach wyglądających jak przedmiescia samochód skrecił w kierunku stacji paliw. Zatrzymaliśmy się, kierowca otworzył mi drzwi i powiedział, że jesteśmy na miejscu. Wyjełam kartkę z adresem hotelu, który był w centrum Monachium i zaczęłam wymachiwać nią przed nosem starego Węgra. On łamanym angielskim, ja łamanym węgierskim próbowaliśmy toczyć ze sobą dialog. On wmawiał mi, że nie miał mnie tam zostawic, ja przypominałam mu, że obiecywał mnie tam zawieźć. Gdy zapytał mnie: Are you OK? wybuchłam, zaczęłam krzyczeć, że nie mogę być OK, gdy jestem middle of nothing in different country!. I ja i on, mieliśmy siebie wyraźnie dosyć, więc pewnie żeby mnie dobić, kierowca wypowiedział magiczne słowo money. Jak miałam zapłacić mu za zostawienie mnie gdzieś na końcu świata, w kraju gdzie wszyscy mówią po Niemiecku? Jestem jednak dobrze wychowana i rzuciłam mu z niechęcią 20 euro, które policzył sobie za przejazd. Podniosłam dumnie głowę i ruszyłam w kierunku drogi prowadzącej nigdzie.
Pneumo (czyli postać z ilustracji, które rysuję) w niemieckim metrze.
Jakoś trafię
Nie działał mi internet w telefonie, a w pobliżu nie było żywej duszy. Zaraz za stacją znajdowało się osiedle domów, nic więcej. Nie chciałam pukać do przypadkowego domu i prosić o podwózkę do centrum. Miałam nadzieję znaleźć jakiś bankomat (w kieszeni miałam aż 3 euro) i taksówkę. Niestety, po 15 minutowym spacerze w nieznaną stronę, nic z tych rzeczy nie znalazłam. Był tylko koniec osiedla i obwodnica. Zaczęłam się śmiać, bo co innego miałam zrobić? Napisałam kumplowi wiadomość, że będę odrobinę później i że przepraszam, ale jakoś tak wyszło, że jestem za miastem i nie mam jak dojechać. Pech chciał, że oba vany, którymi przyjechali Irlandczycy, były zajęte przez osoby, które nie wzieły ze sobą telefonów. Mój kumpel też nie mógł mi pomóc, choc 3 razy prosił mnie o podanie mojego położenia i proponował przyjazd po mnie taksówką. Byłam zbyt dumna i gdy tylko od spotkanego po drodze nastolatka dowiedziałam się, że 10 minut piechotą od miejsca, w którym stoimy, znajduje się pociąg podmiejski, postanowiłam nim dojechać do centrum. Kupiłam bilet za całość moich funduszy (no prawie, bo za 2,70 euro) i wsiadłam w pierwszą nadjeżdżającą kolejkę. W końcu była to niedziela, nie jezdziły zbyt często. O ile w Budapeszcie umiem poruszać się metrem i innymi środkami transportu, tak w Niemczech musiałam się pomylić i wsiąść w tę, która jechała w przeciwnym kierunku. Dowiedziałam się o tym od pasażerów więc wysiadłam na najbliższym przystanku. Zamiast zbliżać się do hotelu, oddalałam się od niego. Nie mogło być lepiej. Na pociąg po przeciwnej stronie czekałam ponad 20 minut. Nie byłam pewna, czy mój bilet nadal jest ważny, nie obchodziły mnie mandaty. Było zbyt zimno i zbyt "zabawnie". W kolejce spotkałam sympatyczną parę, która poinformowała mnie, że po ponad półgodzinnej drodze kolejką, muszę przesiąść się na metro, z metra na autobus i jakoś dojadę do punktu docelowego. Dzięki Bogu Niemcy potrafią mówić po angielsku i są pomocni dla zagubionych sierot, takich jak ja. Znalazłam bankomat, kupiłam kolejny bilet i po kolejnej godzinie w końcu wysiadłam na przystanku niedaleko hotelu. Gdy zmarznięta, z czerwonym nosem, podchodziłam do hotelu, mój kumpel palił papierosa przed frontowymi drzwiami. Na mój widok zaczął smiać się jak opętany. Zarezerwował mi pokoj, ale do konca był przekonany, że tylko żartuję z tym przyjazdem. Zwłaszcza, że była już 18, a ja obiecałam być na miejscu o 14. To wtedy pierwszy raz usłyszałam określenie Lunatic kierowane w moją stronę.
Udało się, jestem na miejscu
Poszliśmy na obiad, którego tak bardzo potrzebowałam. W restauracji chińskiej, bo taka znajdowała się najbliżej naszego hotelu, zjedliśmy wielki zestaw i wypiliśmy pierwsze drinki. Niedziela zaczęła się dla mnie fatalnie, mimo to ciągle miałam dobry humor. Wiedziałam, że po przygodzie związanej z moim dojazdem do miasta, wszystko będzie szalone. Wcale się nie myliłam. Pojechaliśmy na Christmas Market. Spacerowaliśmy po Monachium, śmialiśmy się, dużo rozmawialiśmy. W końcu jednak postanowiliśmy wrócić do hotelu, skoro miałam obudzić się wypoczęta w poniedziałek. Po drodze wydarzyła się kolejna dziwna historia. Taksówkarz, gdy usłyszał, że jestem z Polski, pokazał nam filmik na telefonie, w którym Hitler krzyczał jakieś dziwne słowa. Ok, młody kierowca wytłumaczył nam, że pokazał to, ponieważ Hitler wykrzykuje w nim zdania mniej więcej o tym, by kobiety pozostawały naturalne, nie powiększały sobie biustu. Myślał, że nas to rozbawi (zapomniał, że nie rozumiemy Niemieckiego?). Powiedziałam mu, że trafił na osoby z dystansem, ale nie jest dobrym pomysłem, pokazywanie filmów tego typu, osobom z Polski. Do tej pory nie wiem, co mam o tym myśleć. Wtedy śmialiśmy się z absurdu tej sytuacji.
Wejście na targ świąteczny w Monachium, listopad 2015 r.
No i w końcu poniedziałek
Jak w końcu zaczął się mój poniedziałek? To żeby polubić ten dzień tygodnia jechałam tyle godzin do innego państwa i męczyłam się z dotarciem do hotelu. Zaczął się lepiej niż się spodziewałam. A na pewno zabawnie. Otóż dzień wcześniej, zanim poszłam spać, wypiliśmy ze znajomymi kilka drinków. Byliśmy bardzo głodni, więc mniej więcej ok. godziny 3 zamówiliśmy śniadanie. Na 10.30 następnego dnia. To albo głód, albo ilość wypitego alkoholu wpłynęły na to, że zamawiając jedzenie, zaznaczyliśmy wszystko razy 4, a w dodatkowym komentarzu napisaliśmy: plus extra bacon. Zdążyłam o tym zapomnieć zasypiając. Obudziło mnie pukanie do mojego pokoju. O 10.30. Obsługa przyniosła mi 4 tace pełne jedzenia. Musiałam dzwonić do mojego kumpla, by dołączył do mnie i pomógł mi to zjeść. Starczyło na więcej niż 2 osoby. W sumie cały zespół miał co jeść.
Część śniadania w poniedziałkowy poranek w Monachium (druga część nie zmieściła się w kadrze).
Wieczorem miał być koncert, dla mnie część rozrywki, dla moich irlandzkich kompanów jednak praca. Dlatego by im nie przeszkadzać, w dzień pojechałam do centrum, trochę pozwiedzać. Miałam wrócić wieczorem do klubu, w którym grali. Pierwszy raz byłam w Niemczech. Nie zdążyłam pójść do żadnego z muzeów, ale i tak byłam oczarowana miastem. Zamiast spędzać czas w Budapeszcie, spacerowałam centrum nowego dla mnie miejsca.
Katedra w dzień, Monachium
Wieczór kończący mój idealny poniedziałek spędziłam w również wyjątkowy sposób. Bo na koncercie zaprzyjaźnionych muzyków z Irlandii. Początkowo zjedliśmy poczęstunek na backstage, wypiliśmy kilka piw (na trzeźwo nie da się rozumieć 6 Irlandczyków, uwierzcie mi). Później siedzieliśmy na scenie. Oni przygotowywali się do grania strojąc instrumenty, ja obserwowałam ich działania. Gdy już zaczęli przychodzić ludzie, usiadłam na swoim miejscu. Na stołku za realizatorką dźwięku (nie jestem pewna, czy użyłam dobrego określenia). Dostałam też swoje zadanie. Na dany mi przez znajomego znak, odpaliłam kamerę w telefonie wokalisty i nagrałam relacje live na fanpage zespołu. Później pomagałam też w pakowaniu gitar. Może bardziej udawałam, że pomagam, bo przecież nikt nie prosiłby filigranowej kobiety o dźwiganie muzycznego sprzętu.
Na zakończenie
Po koncercie uciekliśmy do hotelu, posiedzieliśmy jeszcze trochę wszyscy, porozmawialiśmy, pośmialiśmy się i poszliśmy spać. Oni rano mieli jechać do kolejnego miasta, ja miałam wracać do Budapesztu. Na szczęście tym razem załatwiłam sobie transport spod hotelu, pod same mieszkanie w Budapeszcie. Moja ucieczka od nudnych poniedziałków zakończyła się więc powodzeniem. Powrót również odbył się bez większych przygód (krótki spacer w nocy po Wiedniu, który mijaliśmy po drodze, to nic w porównaniu do wcześniejszych wydarzeń). Był to pierwszy poniedziałek, który spędziłam w niestandardowy sposób. Nieostatni. Od tamtej pory staram się uciekać gdzieś przynajmniej raz w miesiącu, w poniedziałek.
Postaram się dodawać notkę o poniedziałkach co tydzień, albo co dwa. Taki mój blogowy cykl: lubię poniedziałki.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (1 komentarzy)
Aleksandra Baran 7 lat temu
Świetny tekst!