Księżniczka patrzy na pozwijane banknoty - Kraków, Warszawa, Instytut Energetyki i Len Faki.
Kraków, Warszawa - zlepek
Na samym początku zaznaczam, że notka była pisana przez dwa dni, a więc czas opowieście będzie się zminiał. Nie opisałam najciekawszych wydarzeń - wewnętrzna blokada. Czytajcie lub tylko przeglądajcie, wpis zajmuje 7 stron A4. Jak ktoś przetrwa do końca, to będę pełna podziwu.
Uwaga, wpis nie był sprawdzany, może pojawić się sporo błedów.
Dziś nie piszę tak, jak zawsze.
Nie siedzę na łóżku, balkonie, czy w bibliotece. Skóry mnie otaczają, takkk, czerwone skóry, ale żeby tu dotrzeć, musiałam się sporo namęczyć.
Uwielbiam swoją bezsenność, nie, ja ją kocham. Akurat zawsze wtedy, gdy mam wyjeżdżać, kręcę się w łóżku co najmniej do trzeciej w nocy, wczorajszo-dzisiejsza noc nie była inna. Noc, jak noc. Gorzej z porankiem.
Budzik dzwoni o szóstej, ignoruje go przez kilka sekund, ale z coraz głośniejszym dzwonkiem uświadamiam sobie, że to jest ten dzień, ten dzień, kiedy nie mogę przestawić budzika na godzinę później.
Ewa już chodzi po pokoju, jak to? Faktycznie, wczoraj nigdzie nie wychodziła, miała odpocząć od kilkudniowych alko-maratonów, ale żeby wstawać o szóstej? Pranie. Zapomniałam, zamówiła sobie pralkę na siódmą rano, biedna. Nie wiecie, nie? W akademikach zapisujesz się na listę, zostawiasz swoja kartę portierowi, a on w zamian daje ci kluczyk do pralni. Kluczyk to nie koniec, za pranie trzeba zapłacić 60 kc – ok. 10 zł. Sporo kasy, ale wracajmy do tego wspaniałego poranka.
Prysznic i co najważniejsze kawa, bez niej nie żyjemy. Włosy, makijaż, kilka przekleństw na dobre przywitanie dnia i można jechać. Plecak (noszę plecak, pozdrawiam tych, co nie dowierzali, że kiedyś ubiorę coś podobnego) na ramiona i śmigam. Tup tup, tup tup, tramwaj, spacerek przez Vankovkę (centrum handlowe w Brnie) i jestem na dworcu autobusowym. Ogólnie to pada, na głowie mam czapkę, w której wyglądam, jak krasnal ogrodowy. Tym razem pogoda nie jest moim sprzymierzeńcem. Trudno, z gorszymi rzeczami (czemu mówi się „rzeczami” na wszystko? Pogoda to nie rzecz) sobie radziłam.
Oj nie, nie zachwyca i dworzec, wyglądem przypominający ten bratysławski, w skrócie, tak jakby pan Janek powiedział, syf i malaria. Patrzcie na zdjęcie, przerobiłam je, bo wcześniej było takim obrazem nędzy i rozpaczy, że stwierdziłam, iż na moim blogu się nie pojawi.
Autobusowe Nadrazi znajduje się na ulicy Zvonarka 1, zaraz za galerią handlową, no… nie tak zaraz, trzeba przejść przez pasy.
I po co ja na ten dworzec poszłam? Do Warszawki jadę, moi Drodzy. Wspominałam już o tym. Dobra, dobra, ale skór to chyba tam nie znajdę, co? Nie, nie znalazłam. W dodatku wkurzyłam się, ale czym byłby dzień bez czegoś, co mnie drażni? Aaa, faktycznie, drażni mnie tak wiele rzeczy, że dnie bez nerwów nie istnieją.
On ciągle mnie drażni
Spóźnił się, a spóźnialstwa bardzooo nie lubimy. Zawsze się spóźnia, za pierwszym razem ponad pół godziny, za drugim dwadzieścia minut, za trzecim, czyli dziś, piętnaście minutek. Szybka statystyka, wyliczenia i dochodzimy do wniosku, że za każdym razem jest lepiej, zupełnie, jak z facetami, tylko, że tu idzie w drugą stronę – im krócej, tym lepiej.
O Polskim Busie piszę klik, tu (właśnie siedzę i opieram się o szybę – 9:25, 13.05) usiądziecie na burdelowskich (neologizm mój) i niewygodnych fotelach, a bilecik z Brna do Krakowa kupicie za jedyne 40 złotych. Panowie kierowcy nie będą tak mili, jak w Student Agency, nie spotkacie stewardessy (nie wiem, czy te z autobusów też tak można nazwać), nie poczęstują was kawą i ciasteczkiem. Ogólnie słabizna.
W Krakowie powinnam być o 12:50, zapewne będę o 14, wyjdę jeszcze bardziej wkurzona z tej ruchomej klatki i zacznę wyzywać cały świat. Widzicie, nie jadę prosto do Warszawy. Korzystają z okazji, że będę w Polsce, a czerwony bus zatrzymuje się w Krakowie (do Warszawy nie ma bezpośredniego połączenia), chcę zajść do MOCAku. Plan raczej się nie powiedzie, o 15 mam Intercity i jeśli opóźniona dotrę na dworzec, to nie zdążę w godzinkę jechać na Lipową 4, obejść wszystkie wystawy i wrócić. Nienawidzę spóźnialstwa, zapamiętajcie! Idę spać, o ile uda się zasnąć, dwa fotele za mną strasznie trzeszczą.
Kraków
Czarny scenariusz się nie spełnił, opóźnienie nie przekroczyło dziesięciu minut – prawie idealnie. Plany się zmieniły, do muzeum nie idę sama, ba, nawet dostałam dokładną instrukcję dojazdu. Dziękuję, Monika (może kiedyś to przeczytasz).
Wysiadam na dworcu autobusowym – Bosacka 18 – zaraz przy nim mam dworzec kolejowy, i teraz zacznę wychwalać Kraków. Dworzec jest piękny, dobra, nie przesadzajmy, jest ładny i funkcjonalny. Wszystko dokładnie oznakowane, czysto i przyjemnie – jeden z moich ulubionych dworców.
Mam iść na tramwaj podziemny, nawet nie wiedziałam, że coś takiego w Polsce mamy. Co prawda, tramwaj wyjeżdża na powierzchnię, ale wsiadamy w podziemiu – takie mini metro. Następne zadziwienie? Momencik. Patrząc na to, że ostatnio kilka razy próba zakupu biletu był niemiłym zaskoczeniem, pisze smsa do koleżanki i pytam, jak sprawa się ma w Krakowie – czy bilet można kupić u kierowcy. Można, ale chwileczkę, jest coś lepszego. Automaty na przystankach, automaty w tramwaju. Trójmiasto, kiedy do ciebie takie nowostki przywędrują?
Bilet kupiony, pyszna polska drożdżówka również (docenicie wszystko, co polskie, gdy wyjedziecie). Wsiadam, jadę i po ok. 6 minutach jestem na miejscu. Uwaga, jeśli chcesz jechać do MOCAKu, a wysiadasz na Dworcu Głównym, zejdź na podziemny przystanek tramwajowy w kierunku Ronda Mogilskiego, wsiądź do pięćdziesiątki i jedź trzy przystanki, opuść tramwaj na przystanku Zabłocie, następnie przejdź się kawałeczek – jakie 10 minut spacerkiem - i jesteś, a jeśli masz szczęście, możesz podziwiać „dzieła sztuki” (czemu tak to zapisałam? Nie wszystko, co znajduje się w muzeum jest synonimem tych słów).
Nie miałam szczęścia, a raczej nie miałyśmy. Dziś, moi Drodzy, mamy Noc Muzeów i zwiedzamy od dziewiętnastej do którejś tam w nocy. I teraz tak, fajnie, że bilety wstępu są darmowe, albo kosztują grosze, ale bezsens, że przez tę akcję wstęp w dzień jest niemożliwy. Chciałam pokazać wam zdjęcia z wystawy Medycyna w sztuce, chciałam popatrzeć i ocenić, ale cóż…
Do pociągu miałam jeszcze czas i pewnie gdyby nie Monika, siedziałabym na dworcu, albo błąkała się po starym mieście. To co? Kawa.
Drugi raz w Krakowie, drugi raz brzydka pogoda, ale pomimo tego, miasto coraz bardziej mi się podoba. Nie wiem, czy to wpływ sympatycznych ludzi, czy przyjaznego turystom dworca. Kraków coraz wyżej w rankingu miast.
Zamykam laptopa i jadę, za cztery godziny Warszawa (mamy 15:37).
Czemu my tak narzekamy?
Ja ciągle narzekam, wy troszkę rzadziej, ale dziś jest ten dzień, kiedy mówię nie. Nie, że nie narzekaniu, bez przesady, ktoś musi normę wyrabiać, chodzi mi o PKP. Będę łamać stereotyp, chociaż to słowo nie do końca pasuje, ale je wykorzystam, nie mogę wpaść na nic innego.
W Polsce to chyba jest taka moda, bo kiedyś PKP ciągle się spóźniało, śmierdziało i w ogólne było najgorsze, to my teraz dalej sobie marudzimy – przecież fajnie jest pogadać ze znajomym o tym, jaka straszna była podróż – sama dziś tak zrobiłam. Zapisaliśmy sobie taki obraz w głowie i nie możemy, ha, nawet nie chcemy się go wyzbyć.
Nie jeżdżę zbyt często pociągami, muszę się przyznać, ale obserwatorka ze mnie dobra. Kilka lat temu, gdy jeszcze nie miałam prawka, do Trójmiasta i nie tylko, jeździłam Polskimi Kolejami Państwowymi. Uwierzcie, było strasznie. W zimę potrafiłam czekać na opóźniony pociąg nawet coś ok. 2 godzin (wytrwała ja!). W toaletach nie było papieru, śmierdziało fajkami, patologia biegała po wagonach, ukrywając się przed kanarami. Fotele i cały wystrój wnętrz budził w człowieku wspomnienia PRLu . Chociaż jestem rocznikiem 94, jakieś skojarzenie mam, naczytałam się Barańczaka, naoglądałam filmów, reportaży i nasłuchałam Dziadka.
Dziwne, chociaż klimat nie zachęcał do podróżowania, to lubiłam jeździć kolejami. Prawdopodobnie dlatego, że byłam jeszcze dziewczyną jarającą się faktem, że może sama gdzieś jechać – czuć dorosłość. Głupia byłam i w sumie nadal jestem.
Byłam, nie byłam, nikogo to nie interesuje. Skupmy się na transporcie. Za dzisiejszy przejazd – 384 km – zapłaciłam dwadzieścia dziewięć złotych. Łącznie podróż zajmie pięć godzin i trzydzieści minut. Tanio i długo, ale… Chociaż z każdym wyjazdem coraz bardziej nienawidzę pokonywania kilometrów (najbardziej za to, że klimatyzacja przewiewa mi oczy) nie mogę narzekać. PKP się zmieniło. Pociągi to nowoczesne pojazdy, nowoczesne, jak na Polskę, nie Japonię.
Mamy dostęp do kontaktów, wi-fi, biały papier w toalecie, wyprofilowane fotele, rozkładane stoliki, klimatyzację (jak dla mnie to wielki minus), rolety w oknach, szafki na narty, bagaże itd. Największym plusem jednak dla normalnego człowieka są częstsze kontrole biletów. Jak to? Proste, nie ma patoli. Puste puszki po browarach nie walają w przejściach, nie zaczepiają nas kolesie w dresach (nie mam nic do dresów, ale niestety często są one wyznacznikiem pozycji społecznej i ilorazu inteligencji, wyznacznik w większości przypadków nie kłamie) <- chyba nie powinnam brać w nawias tak długich zdań.
Tak wychwalam, ale właśnie pociąg stanął na jakimś zadupiu i nie rusza się od dziesięciu minut. Ojjj, nie chciałabym zmienić zdania ani dowiedzieć się, że przez te wszystkie piękne elektroniczne guziczki padło coś tam. Co? Niech to będzie silnik. Mam nadzieję, że tak samo, jak ja nie znacie się na konstrukcji torbiegu (dziwne słowo? Jeśli może być torpeda, to może być też torbieg, torchę z torbielem się kojarzy, co?).
Stacja Warszawa
Nie piszę tak, jak zawsze. Powtarzam się? Dobra, teraz chodzi mi o to, że mamy zupełni inny dzień – 15.05 – zdążyłam wrócić, a notka to zlepki tego, co już minęło.
A, tak na marginesie, mam nadzieję, że każdy z was (rezygnuję już z wielkiej litery) zna piosenkę Lady Pank, jaką? Zobaczcie na tytuł tego akapitu, jeśli nie znacie, to jestem zawiedziona, toć to klasyka nasza.
Dojechałam na miejsce zmęczona, wręcz padnięta. Bez siły, chęci i pozytywnego nastawienie. Odechciało mi się imprezy i zwiedzania, zresztą, co tu zwiedzać o 20? Było źle, ale tak naprawdę najgorsze miało dopiero nadejeść.
Wysiadłam na Dworcu Centralnym i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Plecak mi ciążył. Nie pisałam wam jeszcze, co się w nim znajdowało, a sporo tego było. Ręcznik, suszarka do włosów, netbook, iPad, kosmetyki, ubrania na zmianę i milion innych przedmiotów. Po co mi to? Zaraz wszystkiego się dowiecie.
Na dworcu w Warszawie tłok, jak zawsze zresztą (byłam tam aż 5, czy 6 razy). Nie wywołuje on przyjemnych reakcji na swój widok, chociaż do najbrzydszych nie należy. Znajdziecie go pod adresem Aleje Jerozolimskie 54, jest dość dobrze oznakowany, łatwo dojść do każdego interesującego nas punktu, nad głowami mamy tablice informujące co, gdzie i jak.
Najpierw ruszyłam się najeść, pomijając drożdżówkę w Krakowie, to od rana nic nie jadłam. Marzył mi się jakiś kebab (wygórowane marzenie, co?), ale nie znalazłam go ani na dworcu, ani w Złotych Tarasach (centrum handlowe połączone z dworcem, zdjęcie niżej). Stanęło na maku. Najadłam się i już całkiem uśpiona, zaczęłam planować, co dalej.
Kulturalna Kasia w Pałacu
Po pierwsze, musiałam coś zobaczyć, ale co… Nie wiedziałam, weszłam na Tripa i szukałam otwartych atrakcji. Wybrałam Pałac Kultury i Nauki.
Tak, byłam w Warszawie kilka razy, ale jeszcze go nie odwiedziłam, teraz nadszedł ten czas. Podreptałam w stronę Placu Defilad, budynek jest ogromny, nie wiedziałam od której strony się wchodzi, obeszłam cały teren. Minęłam te wszystkie budynki ze zdjęć poniżej:
Okazało się, że ruszyłam w złą stronę, wystarczyło się odwrócić i wejście byłoby zaraz przy mnie, ale nie, ja jak zawsze wybrałam dłuższą drogę. Miły pan w budynku Kinoteki wytłumaczył mi, gdzie znajduje się wejście.
Dotarłam. Wstęp w dzień dla studentów kosztuje 15 zł, w nocy tj. od 20 do 23 zniżki nie obowiązują. Zapłacić musimy 22 zł (możliwość płatności kartą) i tyle. Z bilecikiem udajemy się do windy, gdzie siedzi przemęczona, ale sympatyczna kobieta. Trochę nas postraszy, że winda dość często ma awarie, następnie otworzy drzwi i już jesteśmy.
Co tam na górze jest? Kawiarnia, w której można kupić piwo, leżaczki i taras, no tak, najważniejsze taras widokowy. Możemy tam siedzieć, ile nam się podoba (do zamknięcia), nie możemy palić i być pijanym (to po co sprzedają piwo?). Jeśli chcecie porobić zdjęcia, nie liczcie na otwarte balkony, wszystko ogrodzone jest siatką. Żeby pstryknąć fotkę bez „ogrodzenia”, trzeba przełożyć ręce. Nie siedziałam tam zbyt długo, pogapiłam się, zrobiłam zdjęcia, skorzystałam z darmowego wifi i zjechałam na dół. Spójrzcie, jakie widoki.
Co mogę o tym budynku napisać? Za dużo nie wiem. Jest to jakiś dar narodu radzieckiego dla polskiego, zaprojektował go Lew Rudniew, liczy 237 metrów i należy do najwyższych budynków w Polsce (a ja z 222 metrów będę skakać w sierpniu – jaranko). Stanowi siedzibę wielu różnych instytucji (teatry, muzea…). Nigdy nie wzbudzał we mnie szczególnych emocji, ale po obejrzeniu Warszawy z góry, wieczorową porą, stał się jednym z tych miejsc, gdzie chętnie będę wracać. Samo otoczenie budynku, cały ten plac jest piękny i ma swój klimat. Nie, to nie Warszawa, o której mówi każdy Polak… że brzydka, ponura i smutna, to serce, miejsce, gdzie „coś” się dzieje.
Małe drapacze
Może nie dorównują nowojorskim wieżowcom – najwyższy amerykański budynek w NY ma 381 metrów – ale również jest na co popatrzeć.
Mi najbardziej spodobał się podświetlany różnymi odcieniami światła budynek Złotej 44 (coś w tym zdaniu nie gra). Dość nowy, bo budowa zakończyła się w 2013 roku, ale uwaga, jeszcze niekoniecznie zamieszkany. Historia całej budowli jest dość ciekawa. To, że w 2013 roku budowa się zakończyła, nie oznacza, że już ktoś tam mieszka. Pierwszy właściciel – inwestor – nie poradził sobie z kolosem i przerwał pracę, choć z zewnątrz wieżowie już był gotowy, w środku świecił pustakami. Drapacz został przejęty przez inną spółkę, która poinformowała świat, że cały projekt zakończy się w 2016 roku (nie wiem, czy wyrobili się w czasie, sami sprawdźcie).
Autorem projektu jest Daniel Libeskind, kojarzycie typka? Był ktoś z was w Berlinie, widział Muzeum Żydowskie? Nie? Szkoda, bo to właśnie ten sam koleś projektował warszawski Żagiel. I ten Żagiel, wcale nie miał przypominać żagla, a skrzydło orła – symbol zmieniającej się Warszawy. Ten typek – architekt – ma polskie pochodzenia, warto wiedzieć, jeśli lubicie chwalić się zdolnymi z Polski.
Każdy wie, co to jest Marriot, każdy chciałby tam nocować, będąc w Warszawie. No słuchajcie, łatwo to spełnić, bo najtańszy pokój kosztuje 350 zł. Wiem, nie najniższa cena, ale raz na jakiś czas można sobie pozwolić na luksus. Macie tu adres – Aleje Jerozolimskie 65/79 – gdybyście zdobyli się na rozrzutność. Hotel gościł takich ludzi jak: Michael Jackson, Luciano Pavarotti, Barack Obama. Dołączcie do nich, chociaż wątpię, że stać was na te same apartamenty.
Księżniczki nie kąpią się na dworcach
Zwiedzanie zakończyłam ok. 21. Coś trzeba było ze sobą zrobić. Człowiek pod długiej podróży nie zachwyca wyglądem, przynajmniej nie taki człowiek, jak ja. Przed tą całą przygodą mogłam zakręcić kołem, które znalazłam przy Pałacu, może dostałabym jakąś mądrą radę.
Nie wynajęłam hotelu, bo jestem biedakiem, a ogarnąć się trzeba było, ba, bagaż gdzieś musiała też schować. Pomysł był, gorzej z wykonaniem. Najpierw szukałam prysznica. Znalazłam go na dworcu przy poczekalni. Koszt tego wspaniałego spa to 10 zł za 20 minut przyjemności.
Widziałam to, widziałam, jak ludzie się gapili, gdy wchodziłam do tej pralni psychicznej. Nie dziwię się, mnie też brzydziło to miejsce, nigdy w życiu normalnie bym tam nie weszła. Zapach nie zachwycał, chociaż wygląd nie straszył. Ubikacja, zlew i osobne pomieszczeni z prysznicem. Nie chciałam się kąpać cała, miałam umyć włosy i lekko się odświeżyć. Dwadzieścia minut na wszystkie zabiegi? Włączyłam tempo ekspresowe. Pod prysznicem nie ma ruchomego wężyka, dużżżży problem. Nie miałam klapek, a wchodzenie na boso mnie przeraziło. Jak na księżniczkę przystało, zdjęłam buty i weszłam na skarpetkach w pół rozebrana, żeby nie pomoczyć ubrań. Umyłam głowę, wysuszyłam i szybko zaczęłam się malować, w połowie zabiegów wyłączyło się światło – świetnie – czas minął. Spakowałam rozrzucone rzeczy, wyrzuciłam ręcznik do śmietnika (mokry w plecaku nie byłby najlepszym pomysłem). Z jednym okiem pomalowanym, a drugim wyblakłym pomaszerowałam do Maka, zapłaciłam za możliwość skorzystania z toalety i następne 20 minut spędziłam na ciągłych poprawkach spływającego makijażu. Koniec męczarni.
Co mam zrobić z plecakiem? A co wy byście zrobili? Poszukałam szafeczek – przechowywali. Uwaga, szykujcie drobne. Ja ich nie miałam, ale rozmieniarkę znalazłam w toalecie czynnej od 6 do 22. Mała szafka to wydatek znośny – 8 zł. Wrzuciłam dyszkę, reszty nie dostałam. Problem z bagażem na najbliższe 24 godziny z głowy. Pamiętajcie, że jeśli otworzycie szafkę po upływie 3 minut od zamknięcia, będzie musieli zapłacić jeszcze raz.
Tup tup, drep drep, w stronę komunikacji miejskiej.
Jak znienawidzić Warszawę
Proste, wybierz się na Bemowo autobusami. Na Jakdojadę wyszukałam połączenia. Wyskoczyło mi kilka różnych połączeń, wybrałam najszybsze – niby. Kupiłam bilet dobowy – 7,50. Spytałam się pani, która kierowała autobusem, jak mam dojechać do Instytutu. Wsiądź do 109, wysiądź na przystanku Ciołka i przesiądź się na 197. Tak planowałam zrobić.
Autobus był zawalony. Podobnie, jak w Bratysławie, czy Pradze miły głos informował, na jakim przystanku właśnie jesteśmy. Niestety, głos był opóźniony, wysiadłam na przystanku Górczewskiego, jeden za Ciołka. 197 nie odjeżdżał stamtąd. Ludzie na przystanku nawet nie słyszeli o takim numerze autobusu – Jakdojadę mnie oszukało? Nie wiem. Taksówkarz wytłumaczył mi, że to dość daleko – jak o możliwe? Google Maps pokazało mi, że z dworca to ok. 10 km. Jakieś 4 kilosy minimalnie musiałam podjechać tą nieszczęsną 109. Wiec jak to daleko? To ile mnie pan skasuje? 15 złotych. Nie dzięki, przejdę się albo znajdę inny autobus (później żałowałam).
Podreptałam w poszukiwaniu przystanku Radiowej WAT – 02. Był jakiś kilometr od Radiowej, do której dojechałam N42 z Górczewskiego. Następnie już tak wkurzona, że ledwo wytrzymywałam same ze sobą, czekałam 15 minut na N45, który miał mnie dowieźć na przystanek Karolin (ostatni tej linii). Dojechałam jakoś o godzinie 00:20. Idealnie, dziesięć kilometrów zrobiłam w dwie godziny.
Instytut Energetyki
Gdzie go znajdziemy? Na ulicy Mory 8, od przystanku Karolin, to jakieś 5 minut drogi. Kierujemy się w stronę szaszurów. Tak, po prostu w zarośla. Usłyszycie muzykę, w stronę techno zapraszam. Drep drep, idziecie, mijacie ludzie z piwkiem w ręku, kucających przy płaskim dużym kamieniu – po co? Domyślcie się, po co kucają i dlaczego trzymają zwinięte banknoty.
Docieracie do bramek, pokazujecie bilet, dostajecie opaskę i to tyle, jesteście w domu. A dom robi wrażenie, patrzcie:
Wygląda jak wielki garaż, co? Garaże nie robią na was wrażenia? Słabo, na mnie robią i to wielkie. Podświetlenie i hałasujące blachy od basu, to mój klimat, tak bardzooo technicznie.
Głupim rozwiązaniem na tej imprezie jest to, że alkohol kupujecie za kupony. Jeden kuponik to 4 zł, piwko kosztuje 8 zł. Wymiana pieniędzy, to pierwsze, co zrobiłam. Piwo piłam, jak soczek owocowy, 5 minut i nie ma. Musiałam jakoś się rozluźnić.
Jak wygląda garaż od wewnątrz? Bosko, sala jest mega wysoka, światła lecą od sufitu w górę, przestrzeni jest sporo.
Chciałam zrobić wiele zdjęć, ale nie wyszło.
Stałam i piłam, słuchałam i zaczynałam lekko potuptywać. Ludzie, którzy mnie otaczali, byli mieszanką narodowości, stylów i wieku. Przyglądałam się jakiemuś Hiszpanowi, chyba, a może Portugalczykowi – nie znam się. Tańczył tak, jak my Polacy – najlepiej. Nagle czuję czyjąś dłoń na ramieniu, odwracam się i koleś mówi do mnie, czy idę z nimi. Po pierwsze, jakimi nimi? Przecież sam tu stoi, po drugie nie znam cię, po trzecie… Dobra, idę.
Wychodzimy z garażu, pytam się po co i gdzie, a on ze mam mu zaufać. Fajnie, że zrezygnował z liczby mnogiej, chociaż tyle. Nie jestem strachliwa, a może być powinnam. Doszliśmy do grupy ludzi, w drodze dowiedziałam się, że wśród nich jest przyszły pan młody i fajnie gdybym złożyłam mu gratulacje, czy tam życzenia. Tak też zrobiłam.
Mieliśmy wyjść za teren imprezy, nie wypuścili nas, co mnie ucieszyło, aż tak bardzo nie ufałam grupie kolesi po trzydziestce. Poszliśmy do stolika, a tam zaczęła się właściwa impreza… Domyślcie się…
Wokół nas zaczęło zbierać się coraz więcej ludzi, Polacy, Erasmusi, fani reagge i inni. Cała mieszanka kulturowa. Wszyscy mili i dobrze porobieni. Rozmowa się kleiła, pan młody okazał się przyjemniejszy niż ten, który mnie zaczepił na hali. Wypytywali, co ja tu robię, czy jestem sama, skąd przyjechałam itp. Widok min na ich twarzach był bezcenny, gdy dowiedzieli się, że przyjechałam specjalnie z Brna do Warszawy na Lena Fakiego, że jestem sama i rano wracam. Posypały się propozycje afterów. Smutek mój był ogromny, musiałam wracać o 6:30.
W stanie ogromnego szczęścia, po jakiejś godzinie rozmów ruszyłam pod barierki. Właśnie wchodził Len. Ten klimat, muzyka i cały ogół jest nie do opisania. Trzeba tam być, przeżyć to, poczuć.
Powrót, jak zawsze ciężki
Miałam wyjść o 5 i iść na autobus. Nie mogłam, po prostu nie mogłam. Impreza o 5 była jeszcze tak gruba, że postanowiłam wyjść o 5;40. Nie martwiłam się, czy zdażę, czy nie. Kogo interesują w stanie nietrzeźwość skutki spóźnienia się na pociąg i autobus, kogo? Na bank nie mnie. Tańczyłam, pilnowałam jednego nowego znajomego – dziwne co? Koleś lat ok. 30 poprosił mnie, żebym go pilnowała, gdyby zaczął kłaść się na podłogę, wywracać lub po prostu nie dawał rady. Radę dawał, żaden jego czarny scenariusz się nie spełnił.
Czas pożegnania nadszedł i ruszyłam. Zaczęło do mnie docierać, że jadąc autobusami na bank nie zdążę. Wybrałam taksówkę. Pierwszy taksiarze mnie wyśmiał, bo nie zrozumiałam, o czym do mnie mówi. To co, że samochód był oznakowany napisami, jako taksówka. On był w pracy, w pracy jako ochroniarz. To wszystko, co miałam we krwi, zrobiło ze mnie amebę intelektualną. Stałam przy samochodzie z 10 minut i próbowała rozwiązać zagadkę. Jak już ją rozwiązałam, jeszcze bardziej przerażona, że nie zdążę, podbiegałam do drugiego samochodu. Oooo, jaka miła niespodzianka… Jechaliście kiedyś z przystojnym i młodym taksówkarzem? Ja nie, do wczoraj.
Opowiedziałam mu całą historię swojego życia, zapłaciłam miliony – 5 dych za 10 kilometrów – Warszawa – i szczęśliwie ogołocona z pieniędzy wysiadłam. Poszukałam pociągu i wsiadłam upokorzona tym, co zrobiłam przy drzwiach (nie, nie rzygałam ani nic), ale zostawię tą piekną scenę jedynie w swojej pamięci.
Nie pamiętam zbytnio drogi, zasnęłam pięć minut po tym, jak dosiadł się do mnie jakiś Włoch. Owinięta w plecak, bluzę i worek w strachu przed kradzieżą, spałam, jak zabita, więc co to był za strach…
Wysiadłam w Krakowie, miałam jakąś godzinę do autobusu. Zrobiłam zakupy, najadłam się i z ciągle zamykającymi oczami, siedziałam niczym trup na kolorowych klockach.
Nawyzywać cały świat
Sinbad nie przyjeżdżał. Udałam się do informacji po jakieś wytłumaczenie. Koleś powiedział, że wszystkie zagranicznie kursy odjeżdżają z przystanków od numeru 9 do 12 z płyty głównej na górze. Tyle to i ja wiedziałam. Znalazłam biuro Sinbada i pytam babeczki, co z tym kursem, i wiecie co? Ona mi mówi, ze taki kurs nie istnieje. Jak to nie istnieje, przecież kupiłam na waszej stronie bilet, o proszę, tu mam wydrukowany! Ojjjj, posypały się wyzwiska, nie na nią, a na firmę. Wyszłam wkurzona, zapytałam kolesia na przystanku, co on o tym myśli, gadał i gadał… Nie na mój stan to było, nie mogłam go słuchać i cofnęłam się znowu do informacji. Młody chłopak poinformował mnie, że takich autobusów nie ma na żadnej jego liście. Rzucając wyzwiska na przechodniów, siebie, wszystkie autobusy znowu skierowałam się do biura Sinbada. Pani łaskawie coś tam poklikała w komputerze. Wyszło na to, że ich firma sprzedaje bilety na inne przewozy. Ja kupiłam Visit Tour – firma ukraińska. Powiem tak, a raczej napiszę, dogadać się z Ukrainką prze telefon jest trudno. Księżniczka z Sinbadka była tłumaczką. Dostałyśmy następny numer, ale właśnie w tym czasie na przystanek podjechał mój nowoczesny autobus.
Z czym kojarzy się wam Ukraina? Z biedą? I słusznie. Biedny był autobus, ale w momencie, gdy już jesteś tak padniętym człowiekiem, ze ledwo stoisz, nie ma to dla ciebie znaczenia. Wsiadasz i już.
I wiecie co? Nie mogę teraz narzekać, żaden luksusowy Student, czy Polski Bus, a nawet Intercity, swoimi skórzanymi siedzeniami nie dorównuje wygodnym ukraińskim fotelom. Zasnęłam. Przeżyłam. Wróciłam do akademika i padłam.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)