Jadę do Belgi. Część druga.

Opublikowane przez flag-pl Monika Sikorska — 8 lat temu

Blog: Jeżdżę sobie
Oznaczenia: Erasmusowe porady

Kolejny raz Leuven

Nie da się zobaczyć wszystkiego w jeden dzień, dlatego zawsze rozkładam sobie wszystko na kilka dni. Jak ostatnio wspomniałam razem z Aną, którą odwiedzałam w Leuven, ułożyłyśmy sobie rozkład jazdy. Kolejny dzień miał być dniem luźniejszym od pozostałych. Rano postanowiłyśmy pochodzić po sklepach, second handach, komisach z rzeczami użytkowymi, takimi jak meble czy książki. Kupiłam sobie nawet kubek z rakietą (kocham rakiety). Nie wysilałyśmy się, by wieczorem zobaczyć kolejną część miasta bez zmęczenia. 

Leuven ma zaledwie 56,63 kilometrów kwadratowych powierzchni, nie jest więc wielkim miastem. Nie kupowałyśmy biletów na komunikację miejską, bo przyzwyczajone do spacerów, bez większego problemu wszędzie chodziłyśmy piechotą. Dlatego nie jestem w stanie powiedzieć Wam, ile kosztuje bilet na komunikację miejską w tym miejscu. Ana wspomniała mi, gdy tak spacerowałyśmy, że często mija tych samych ludzi na ulicy, a że większość z nich to studenci przyjeżdżający zdobyć tytuły uczelni wyższych w Belgii. Byłam tam w okresie świątecznym, w którym wielu z nich zdecydowało się wrócić do domu, podobno to dlatego na ulicach wieczorami było pusto. Nie zupełnie pusto, ale Anka porównywała to do innych dni, w których podobno studentów jest pełno wszędzie. Z ciekawości sprawdziłam ile ludzi mieszka w mieście. Liczba ludności wynosi 98 tysięcy. Niezbyt dużo co? Dla porównania we Wrocławiu mieszka aż 637 tysięcy osób. No ale nie będę pisać o mieście leżącym nad Odrą, a o Leuven, w którym płynie rzeka Dijle. 

Zwiedzania i poznawania ciąg dalszy 

Gdy już zregenerowałyśmy się wystarczająco by poznawać kolejne części miasta, zdecydowałyśmy się pójść w miejsce, w którym Ana wcześniej nie była. Tak więc nie tylko ja poznawałam nowe. Poszłyśmy zobaczyć mały port przy kanale Dijle. Nazywany po niderlandzku Jachthaven. Znajduje się na obrzeżach miasta. Raczej nie często można znaleźć informacje o tym miejscu w przewodnikach. Jednak uważam, że warto jest się tam wybrać. My doszłyśmy tam, gdy powoli robiło się ciemno. Zrobiłam zdjęcie, na które nie założyłam żadnego filtra, a wygląda niesamowicie. Sami popatrzcie:

Jadę do Belgi. Część druga.

Jachthaven, Leuven

W tym miejscu, zaraz za kanałem, znajduję się Opek. Jest to bardzo fajne miejsce, gdzie można zjeść, napić się kawy bądź piwa i posłuchać muzyki na żywo. W środku czuć artystyczny klimat, jeśli taki lubicie, wejdźcie do środka. My byłyśmy tam dosłownie na chwilę, obiecałyśmy sobie wrócić innym razem, ale niestety zabrakło nam czasu. Mam nadzieję, że przy najbliższej okazji uda mi się tam jeszcze kiedyś trafić.

Przed budynkiem tej klubokawiarni jest przyjemny dla oka plac, na którym postawiona drewniana konstrukcja, która może posłużyć za ławki. Nad głowami wiszą sznurki z białymi girlandami. Tworzą pięknie układający się cień na chodniku. Powiem Wam szczerze, że tamto miejsce miało w sobie jakąś wyjątkową magię. Oprócz mnie i mojej przyjaciółki nie było tam nikogo. Usiadłyśmy na chwilę i po prostu odpoczywałyśmy. Miejsce te, jak już pisałam jest oddalone od Centrum, może stąd w nim tyle spokoju. Mimo że jest usytuowane obok klubokawiarni i tak szum rozmawiających przed wejsciem, palących ludzi nie przeszkadza w odpoczynku. Polecam Wam pójść tam o tej samej porze co ja, tuż przed zachodem słońca. Wygląda to wszystko przepięknie.

Jadę do Belgi. Część druga.

Jadę do Belgi. Część druga.

Jadę do Belgi. Część druga.

Nieoczekiwane poszukiwania cukru dla grubasków

Żeby nie było zbyt optymistycznie, wieczorem zgłodniałyśmy, ale przez zamknięte sklepy nie miałyśmy co jeść. Oczywiście miałyśmy wielką ochotę na słodycze - typowe kobiety. Przeszłyśmy całe Leuven w poszukiwaniu otwartego sklepu… Na próżno. Na szczęście uratował nas automat na dworcu, swoją drogą pięknym na swój sposób dworcu. Nie mam jego zdjęć, ale jak odwiedzicie belgijskie miasto, zwródźcie na niego uwagę. Kolejna rada dla podróżnych: Jeśli Was tak jak mnie i Anę dopadnie głód słodyczowy, niedobór cukru - na dworcu są automaty przepełnione przepysznymi i kalorycznymi smakołykami. Miałyśmy w kieszeni jakieś cztery euro, ale bylyśmy szczęśliwsze niż kiedykolwiek. Zresztą sami zobaczcie:

Jadę do Belgi. Część druga.

Zapchane słodyczami i colą chciałyśmy uciekać do domu, by się wyspać i wstać rano, bo następnego dnia miałam spełnić swoje kolejne marzenie. Jakie? Oczywiście te o zobaczeniu Brugii. Zanim ruszyłyśmy do domu i wygodnych łóżek, korzystając z okazji, że jesteśmy na stacji, postanowiłyśmy kupić bilety na podróż następnego dnia. Pociągi z Leuven kursują co jakieś pół godziny, a nawet i częściej. I tu mam dla Was radę. W Belgii istnieje coś takiego jak bilety tańsze na przejazd do wielu miast. Mają jedną regularną cenę: sześć euro. Są to bilety dla ludzi poniżej 26 roku życia. Na początku kupowałyśmy bilet w automacie wybierając zwyczajne opcje, wtedy zapłaciłybyśmy za podróż w dwie strony około trzydziestu siedmiu euro od osoby!!! Na szczęście obok nas stał miły Belg, który widząc jakie opcje wybieramy doradził nam, że taniej będzie kliknąć w opcję ze zniżkami i wybrać tę, o której mówi. Dzięki niemu zaoszczędziłyśmy ponad dwadzieścia pięć euro! Jeśli będziecie podróżować po Belgii pociągiem pamiętajcie o tej opcji, jeśli nie możecie znaleźć jej na automacie biletowym, zapytajcie o to kogoś przy okienku, albo informacji. Z tego co wiem, są też tańsze bilety weekendowe i świąteczne, ale dla nas tańszą opcją była ta, którą wybrałyśmy dzięki uprzejmości tamtego mężczyzny. 

Spełniam marzenie o wyjeździe do Brugii. 

Wsiadłyśmy w pociąg, jadący w kierunku Brukselii. Nie wysiadłyśmy jednak w stolicy Belgii, a zostałyśmy w nim dłużej. Za niecałe dwie godizny miałam być w miasteczku, o którym słyszałam tyle dobrego. Kiedyś siedziałam w domu i przeglądałam zdjęcia w internecie, właśnie wtedy po raz pierwszy zobaczyłam Brugię. Od razu zapragnęłam kiedyś do niej pojechać. Miałam tam jechać sama, ale Ana powiedziała mi, że kiedyś pojedziemy razem, żebym była cierpliwa. No i dotrzymała obietnicy. 
Brugia jest nieco większa od Leuven, jej powierzchnia to 138,40 kilometrów kwadratowych. Ludzi mieszka też w niej więcej, bo około 117 tysięcy osób. Już zwiedzając Leuven czułam się jak w bajce, ale to co zobaczyłam w Brugii… przeszło moje oczekiwania. Mogłabym spacerować tamtymi uliczkami codziennie i nigdy by mi się nie znudziły. Z pewnością jest to jedno z najpiękniejszych miejsc, do jakich kiedykolwiek trafiłam. Małe budynki, wyglądające trochę jak domki robotników, wąskie uliczki, kanały… magia sama w sobie. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Wszystko wygląda jak bajka, budynki są w stylu gotyckim, budowane głównie w średniowieczu. Brugia kiedyś była miastem handlowym i co ciekawe miała dostęp do morza!

Jadę do Belgi. Część druga.

Jadę do Belgi. Część druga.

Spacerkiem przez Brugię

Pierwszym punktem, do którego chciałam trafić był Kościół przy parku Koningin Astridpark, którego nazwa po niderlandzku to: Kerkfabriek Heilige Maria-Magdalena. Jak więc się domyślam, jest to Kościół pod wezwaniem św. Marii Magdaleny. Dlaczego akurat do tego kościoła chciałam iść? W Brugii jest ich pełno. Powód był prosty. W owym kościele studenci artystycznej uczelni zrobili kilka prac, jedną z nich jest drewniana huśtawka na środku nawy głównej zawieszona na sklepieniu kościoła… Tak, można usiąść na niej i huśtać się jak dziecko. Nigdy czegoś takiego nie widziałam, dlatego wydaje mi się to na swój sposób wyjątkowe. Sami oceńcie:

Jadę do Belgi. Część druga.

Zanim jednak doszłam do kościoła z dworca minęłam Jezioro Miłości w Minnewater Park. Jest to szeroki kanał wyglądający jak staw, który otacza piękny park, a po nim pływają łabędzie. Istnieje wiele legend na temat tego jeziora, między innymi klątwa, że przez uśmiercenie człowieka, który miał w herbie łabędzia, mieszkańcy Brugii będą musieli do końca istnienia miasta dbać o łabędzie pływające po owym jeziorze; albo taka mniej kunsztowna: nazwa „jezioro miłości” to przekształcenie oryginalnego brzmienia nazwy jeziora, które dawniej oznaczało miejskie wodociągi. Inni mają nadzieję, że jeśli przejdą się po moście nad jeziorem z ukochaną osobą, do końca swoich dni będą żyli długi i szczęśliwie w swoim związku pełnym miłości. Mi najbardziej podoba się jednak legenda z nazwą, wierzę w nią bardziej niż w miłość. 

Jadę do Belgi. Część druga.

Jadę do Belgi. Część druga.

Jezioro miłości w Brugi. 

Zwiedzając Brugię musicie pamiętać o tym, że zazwyczaj jest tam tłoczno. Mnie męczył tłum ludzi, zwłaszcza gdy dotarłyśmy na rynek główny. Zabytkowe centrum Brugii znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO od 2000 roku. Nic dziwnego! Jest tam przepięknie. Co najbardziej mnie zachwyciło? Oryginalne budownictwo z czasów średniowiecza, jeżdżące po placu konie z wozami i pięknie zdobione budynki. 

Jadę do Belgi. Część druga.

Czy to naprawdę krew?

Jednym z nich jest Bazylika Świętej Krwi przy placu Brug. Jest kościołem rzymskokatolickim z XII wieku, przebudowywanym później oczywiście, co widać po fasadzie, która wygląda na renesansową i jest renesansowa. Co w nim nadzwyczajnego? Dlaczego jeżdżą do niego pielgrzymki z całego świata? Otóż w owym kościele przechowywane są relikwia Krwi Świętej, czyli kawałek zabarwionej tkaniny krwią Chrystusa. Krew na tej tkaninie znalazła się po ukrzyżowaniu, gdy Józef z Arymatei otarł nią ciało Chrystusa. Gdy usłyszałam, że w kościele jest krew Jezusa, byłam pewna, że w jakiejś zamkniętej fiolce jest zamknięty płyn o czerwonym zabarwieniu. Nie spodziewałam się kawałka materiału, bo ze zmęczenia chyba byłam pozbawiona wyobraźni. Wierzyć w to, czy nie? Nie wiem. Nie będę kwestionować tu niczyjej wiary. Nie zrobiłam zdjęcia relikwii, która umieszczona jest w kryształowej zdobionej po bokach złotem fiolce, jak już mówiłam, tłumy ludzi i tłok...

Jadę do Belgi. Część druga.

Mała dziewczyna, a w tle  za nią Bazylika Świętej Krwi, w rogo po lewej stronie (to jedyne zdjęcie Bazyliki, jakie zdołałam zrobić).

Czas na powrót

Zgłodniałyśmy i byłyśmy zmęczone całodniowym chodzeniem po pięknym mieście. Postanowiłyśmy znaleźć coś taniego do jedzenia, co nie było prostym zadaniem. Wszystkie lokale pękały w szwach. Najtańsze jedzenie, jakie udało nam się odnaleźć to kanapki panini kosztujące od 3 do 5 euro. A to i tak graniczyło z cudem. Jedzenie w Brugii to koszt mniej więcej dziesięciu euro za obiad. Kupiłyśmy po jednej kanapce i po kawie po czym wróciłyśmy na Rynek. Usiadłyśmy pod pomnikiem w centrum rynku, obok którego ciągle przejeżdżały konie. Zjadłyśmy nasz „obiad” w pięknym otoczeniu. Później poszłam kupić pamiątki i jeszcze raz przejść się wzdłuż kanałów i różnych uliczek. Zrobiłam sobie zdjęcie w najpopularniejszym, najczęściej fotografowanym miejscu w Brugii i mogłam wracać na pociąg. Wieczorem miałyśmy w planach kolejna imprezę - Halloweenową! Na szczęście pociąg miałyśmy kilka minut po przybyciu na dworzec, a dwie godziny później byłyśmy już w domu.

Jadę do Belgi. Część druga.

Jadę do Belgi. Część druga.

Zdjęcia Rynku w Brugi. 

Jadę do Belgi. Część druga.

Jeden z najpopularniejszych kanałów w Brugi. Przepłynąć łódką po nim można za jakieś trzynaście euro. 

Halloween! 

Nie mam nic przeciwko Halloween, zwlaszcze że lubię imprezy przebierane. Nie byłam przygotowana na przebieranki, stąd mój skromny strój diabła. Nie musiałam się przebierać, co? Dlaczego obchodziliśmy Halloween? Głównie dlatego że jedna z mieszkanek domu Any, jest Amerykanką pochodzącą z Californii i to ona organizowała imprezę tradycyjną dla jej kraju. Gdy weszłyśmy do mieszkania cały salon był udekorowany, wszędzie wisiały sztuczne pajęczyny, na stołach leżały czaszki, na ścianach umieszczone były sztuczne kajdany, dynie i inne halloweenowe gadżety. Efekt był zaskakująco miły dla oka, zwłaszcza przy lekko przygaszonym świetle. Niestety moje zdjęcia nie oddają uroku tego miejsca. 

Jadę do Belgi. Część druga.

Ja i Ana w naszych prowizorycznych halloweenowych przebraniach.

Impreza potoczyła się dla mnie tak jak poprzednia. Znowu pierwsza odpadłam. O 1 w nocy już leżałam w łóżku słodko śpiąc. Po całym dniu zwiedzania nie widziałam innego scenariusza. 
Zanim zasnęłam znów rozmawiałam ze wszystkimi po angielsku, jak w czasach gdy mieszkałam w Budapeszcie, zatęskniłam za międzynarodowym towarzystwem! Uwierzcie mi, jeśli będziecie mieli okazję wyjechać za granicę na studia, nie wahajcie się ani minuty. Jeśli myślicie, że wasz angielski jest za słaby, zapewniam was, za granicą się poprawi. Jeśli człowiek jest zmuszony się dogadać bez użycia swojego narodowego języka, zrobi to. Tez nie byłam pewna czy dam radę, teraz nie mam problemu z plotkowaniem po angielsku. No i uczę się teraz węgierskiego, jeden język obcy dla mnie to za mało!

Co będzie jutro? 

Dzień po imprezie miałyśmy zrobić dniem wolnym, żeby zregenerować siły i odpocząć od ciągłego biegania. Nie lubię przemęczać się przy podróżowaniu. Czasami wolę zobaczyć mniej, ale nie padać z sił i pokochać miejsce i mój pobyt w nim. Zawsze obiecuję sobie, że do niektórych miejsc mogę przecież wrócić. Tak na przykład zrobiłam z Rzymem, w którym zostawiłam kilka miejsc do obejrzenia. Dlatego kładąc się spać nie ustawiłam budzika, nie planowałyśmy, nie wiedziałyśmy co będziemy robić. Jaką podjęłyśmy decyzję? Napiszę o tym w następnej notatce.


Galeria zdjęć


Komentarze (0 komentarzy)


Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?

Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!

Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →

Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się.

Proszę chwilę poczekać

Biegnij chomiku! Biegnij!