Derenk - Polacy na Węgrzech.
W poszukiwaniu utopii
Marzy mi się wyjazd do Rumuni. Zatankowanie samochodu do pełna i podróżowanie nim po Słowacji, Węgrach i Rumuni. Nie chcę jednak jechać do popularnych miejscówek, zaznaczonych i dokładnie opisanych w każdym przewodniku turystycznym. Marzy mi się wyjazd w poszukiwaniu ciekawych miejsc, prawdziwych, gdzie żyją zwyczajni ludzie. Chcę poznawać wsie i inne malownicze zakątki. Może to jakiś sposób na odnalezienie utopii, nie wiem (tak, naczytałam się Stasiuka).
Gdy myślę o takiej podróży, próbuję przywołać z pamięci jakieś miejsce, które już widziałam, podobne do tych, które chcę zobaczyć. Myślę wtedy o Derenku, opuszczonej wsi na Węgrzech, którą miałam szansę odwiedzić prawie dwa lata temu, dokładnie trzynastego października 2015 roku.
Takie miejsca uwielbiam - natura i kawałek historii. Moje ulubione zdjęcie, które zrobiłam na Węgrzech.
Tak się złożyło, że trafiłam do niej przez przypadek. Jako studentka katedry filologii polskiej na Uczelni Eotvos Lorand Tudomanyegyetem w Budapeszcie, mogłam pojechać tam z innymi studentami i nauczycielami z tej katedry. Miałam kilkanaście minut na podjęcie dezycji. Oczywiście, że się zgodziłam. Wycieczka ta była zorganizowana przez Stołeczny Samorząd Polski oraz Polskie Stowarzyszenie Kulturalne imienia Józefa Bema. Nie musiałam płacić za przejazd autokarem, przewodnika oraz obiad. Dlaczego organizatorzy wybrali, taki a nie inny kierunek? Derenk to wieś, w której do 1943 roku przez ponad dwieście lat mieszkali Polacy. Jest to część polskiej historii w kraju naszych bratanków. Nie wiedziałam, gdzie jadę, gdy wsiadałam do autobusu nad ranem. Jednak na miejscu byłam zachwycona. Właśnie takie miejscówki lubię bardzo zwiedzać. Jest to to, czego teraz szukam w podróżowaniu. Na chwilę odstawiam stolice europejskich krajów, na rzecz natury i tego odczucia, że zwiedzane miejsce jest niedocenione, opuszczone. Kto z was słyszał kiedyś o Paryżu? Wszyscy, prawda? A o Derenku? Podejrzewam, że nikt.
Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát
Polak Węgier dwa bratanki i do szabli i do szklanki. To znane przysłowie, które każdy Węgier wypowie w wersji węgierskiej, gdy tylko dowie się, że jesteś z Polski. Wersja węgierska, to właśnie to, co napisałam w podtytule. Unikając pytań – tak potrafię to wypowiedzieć! Pojechałam do Derenku by właśnie znaczenie tego powiedzenia poznać. Intrygowała mnie geneza jego powstania, więc wszystko co polskie na Węgrzech, miało mnie do tej wiedzy przybliżać.
Nasza wycieczka i przewodnik Pan Mihalik.
Nasz autobus zatrzymał się w Szögliget, gdzie na grupę studentów filologii polskiej, oraz wykładowców Katedry Filologii Polskiej na Uniwersytecie im. Eötvösa Loránda w Budapeszcie, w której się znalazłam, czekał Pan Imre Mihalik, kierownik oddziału Polskiego Ośrodka Kulturalno-Oświatowego w Szögliget. Poświęcił on nam cały swój dzień, by oprowadzić nas po opuszczonej wsi i opowiedzieć nam jej historię. Niestety wszyscy poza mną i Angeliką, która była tam ze mną, mówili po węgiersku. Jak wiecie, ja po węgiersku zamówię piwo w barze, ale niekoniecznie się dogadam. Przewodnik opowiadał wszystko po węgiersku, bo to węgierski język był językiem narodowym większości obecnych na wycieczce. Nic nie rozumiałam, ale moja ulubiona, uprzejma Pani Dorota z ELTE cierpliwie tłumaczyła mi i Anżeli najważniejsze rzeczy. Pierwszą rzeczą, którą zapamiętałam to to, że nazwa Derenk pochodzi od polskiego słowa Dereń – czyli nazwy drzewa, które rosło w tamtej okolicy.
Derenk znajduje się w okolicach granicy Węgier ze Słowacją.
Przemierzaliśmy tak wspólnie las, co jakiś czas robiąc przystanki i słuchając historii tego miejsca. Nasz przewodnik wskazywał nam szlaki handlowe, dawne miejsca, opowiadał o nich ciekawe historie. Nasza wędrówka trwała dosyć długo, przeszliśmy piechotą aż siedem kilometrów. Spacerowaliśmy przez las, w którym co jakiś czas widzieliśmy tablice oznaczające miejsca, w których dawniej były domy. Niestety, tylko nieliczne zachowały swoje ledwie widoczne fundamenty. Właściwie ciągle słuchaliśmy i rozmawialiśmy o czymś co było kiedyś w danych miejscach, ale teraz oprócz pamięci nic z nich nie pozostało. Tak, pojechaliśmy zobaczyć miejsce, w którym coś kiedyś było, a teraz pozostała tam tylko natura. Mogliśmy sobie wyobrażać, jak to wyglądało dawniej. Przewodnik opowiadał nam wszystko z dokładnością: Derenk był wsią bez wyraźnego centrum, z jedną ulicą, po której dwóch stronach umiejscowione były domy mieszkalne. Przechodziliśmy doliną, w której Derenk powstał. Po wojnie rozbudowa wsi się zatrzymała, a to dlatego że biedniejsi, którzy poszli na front w zamian za to dostali ziemie na własność w innych miejscach.
Trochę o historii Polski/Polaków na Węgrzech
Pan Imre Mihalik opowiadał bardzo ciekawe rzeczy, które wtedy zanotowałam w głowie i pamiętam do teraz. Obawiam się, że jeśli je tu zacytuję będę brzmiała jak Wikipedia. A jak wiecie, nie taki jest cel tego bloga. Muszę jednak poszczególne rzeczy wynotować, bo to bardzo ciekawe miejsce. Na początku we wsi nie mieszkali Polacy. Inni ludzie znaleźli się tam już w Średniowieczu. Po kolei wieś była wsią rodzin: Bebeków, hrabiów Csákych i książąt Esterhazych. Oczywiście i tam, jak w wielu miejscach na Węgrzech, ilość zamieszkujących różne miejsca w kraju zmalała podczas panowania tureckiego i powstania Rakoczego (mieszkałam na ulicy Rakoczego w Budapeszcie!). Nie pomogła też epidemia dżumy w roku 1711. I tak długo, długo później na miejscu Węgrów w Derenku pojawili się górale ze Spisza i Podhala. Nigdy nie było ich tam więcej niż pięciuset. Może i mieszkaliby tam do dziś, ale Miklosz Horthy regent Wegier w 1943 roku wpadł na pomysł by mieć dużo więcej terenów myśliwskich i zaczął wysiedlać Derenk. Tego samego roku Derenk przestał istnieć. Został zburzony i teraz przechodząc polanami, możemy tylko wyobrażać sobie domy i całą zabudowę wsi. Co teraz możemy tam zobaczyć? Po przejściu siedmiu kilometrów wchodzimy na polanę, na której zachował się budynek dawnej szkoły. Nie został zburzony bo miał przydać się myśliwym jako ich kwatera. Dziś w tym budynku znajduje się Muzeum poświęcone dawnym mieszkańcom wsi. Można przeczytać wiele ciekawostek na ich temat w języku polskim i węgierskim. Muzeum nie wygląda jak standardowe budynki tego typu. Nie ma drzwi, ani super ekspozycji. Jest kilkanaście zdjęć i opisów. Pan Mihalik powiedział nam, że biegają po nim czasem dziki.
Oprócz dawnej szkoły, zachowała się tam też kaplica, którą mieliśmy szansę zobaczyć od środka. Nasz przewodnik miał klucz. Nie zrobiła na nas (albo przynajmniej na mnie) wrażenia. Kaplica, jak to kaplica. Kilka przedstawień świętych i tyle. Skromna, bez zbędnych udziwnień. Zbudowana ona została na miejscu dawnego kościoła. Większe wrażenie, na mnie i całej reszcie wycieczki zrobił zachowany w Derenku mały cmentarzyk. Ja nie weszłam do środka, nie lubię cmentarzy. Skupiłam się na tablicy z nazwiskami leżących tam ludzi, która umiejscowiona jest przed wejściem na cemntarz, i tyle.
W tej altance usiedliśmy by odpocząć i wypić ciepłą herbatę. Rozmawiałam wtedy z węgierskimi studentami o wyborze studiów. Uczyli się jezyka polskiego od podstaw! Szacunek dla nich.
Po przejściu przez Derenk musieliśmy wrócić z powrotem do miejsca, w którym spotkaliśmy się z przewodnikiem. Przeszliśmy kolejne siedem kilometrów (nogi wchodziły mi w tyłek), ale za to na miejscu w Szádvár dostaliśmy ciepłą herbatkę. Mieliśmy jeszcze spotkać się z kobietą, która dawniej zamieszkiwała Derenk, ale trochę się spóźniliśmy. Starsza kobieta kładła się spać dosyć wcześnie, a my nie przewidzieliśmy, że tyle czasu zejdzie nam na spacerowaniu. Wsiedliśmy w autokar i odjechaliśmy do pobliskiej miejscowości (zabijcie mnie, nie pamiętam jej dokładnej nazwy) by zjeść obiad. Wtedy właśnie pierwszy raz jadłam prawdzie węgierskie jedzenie. Na przystawkę zaserwowano nam gulasz z przepysznym chlebem wypiekanym na miejscu. Drugie danie, które nam podano, składało się z kurczaka i ryżu (mniej węgierska opcja). Nie zapomniano o deserze, czyli o naleśniku z rodzynkami w sosie. To typowe dla węgierskiej kuchni, że obiad składa się z dwóch dań i deseru. Ja nie lubię deserów, ale wtedy zjadłam go z miłą chęcią. Super opcją było też to, że jedna koleżanka wegetarianka dostała opcję wegetariańską, choć specjalnie o nią się nie ubiegła. Jak tu nie kochać Węgrów?
Do Budapesztu wróciliśmy późnym wieczorem. Dojazd do stolicy trwał ponad trzy godziny. Mimo że w Derenku nie zobaczyłam super, ciekawych, turystycznych miejsc, to na maksa się cieszę, że tam byłam. To kawałek historii Polski na Węgrzech. Mi, jako Polce, która na Węgrzech mieszkała, wycieczka ta uświadomiła, że kiedyś mieszkali tu ludzie mojej narodowości. Ludzie, o których tożsamość warto jest dbać. To niesamowite, że polityka z taką łatwością rozbiła grupę narodową, jaką tworzyli Polacy na Węgrzech, Polacy w Derenku. To ciekawe, że nadal można tam pojechać, że istnieją ludzie, którzy pamiętają o tym co się tam działo, że istnieje chociażby te muzeum w dawnej szkole
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)