Bratysława, nieprzemyślana podróż i piwo.
Z czym kojarzy się Polakom Słowacja?
Z górami, z czymś jeszcze? Raczej nie, przynajmniej nie tym osobom, które mnie otaczają. Aa, wiem! Mojej współlokatorce (pozdrawiam, jeśli to czytasz, cmok cmok) Słowka kojarzy się Tatrątea. Co to jest? A czym może zainteresować się Polak lub Polka? Alkoholem. Spójrzcie, co Ewunia trzyma na szafeczce...
To piękne opakowanie wewnątrz wypełnione jest likierem o smaku herbaty, produkowany z ok. 27 składników. Stężenie alkoholu zaczyna się od 22 procent, a kończy na 72 procentach (sporo!). Smaki są różne, fioletowa buteleczka to smak owoców leśnych. O ile dobrze pamiętam, czarna (52 procent) podlatująca ziołami i jakimiś owocami (może malinami?), to butelka oryginału, który jest kupowany najczęściej. Próbowałam, nie smakuje mi, ale pewnie dlatego, że słodkie alkohole nie są moimi ulubieńcami ogólnie.
Słowacja nie kojarzy nam się z niczym super. Kraj jest mały, liczba ludności to ok. 5,5 miliona, w porównaniu do Polski (ok. 38,5 miliona) wypada blado . Bratysława dawna stolica Węgier nie ma tylu zabytków, co Praga, Wiedeń, czy Gdańsk, ale jednak jest. W dodatku leży blisko Brna (130 kilometrów) i szkoda było mi jej nie odwiedzić.
Znajomi pytali się, po co tam jadę. Sama nie wiedziałam. Chyba chciałam popatrzeć, po prostu, a może i potrzebowałam wyjazdu z Brna. Dłuższe przebywanie w jednym miejscu, w moim przypadku powoduję „depresję”. Postanowiłam, jadę i już.
Przygotowania, inne niż przeważnie.
Weszłam na klik i wpisałam Brno → Bratysława, a raczej Bratislava (polskich nazw portal nie wyszukuje). Kursów autobusowych nie ma tak dużo, jak do Pragi i dodatkowo płaci się za bagaż (chyba 10 koron, nie pamiętam dokładnie). Wybrałam jakiś poranny przejazd, opłaciłam przez internet i już, po sprawie, za 4 dni miałam być w stolicy naszych sąsiadów.
Bilet nie należał do najdroższych, 210 kc – jakieś 32 zł. W dwie strony zapłaciłam 64 złote, porównując do naszego polskiego przewoźnika klik , wychodzi jednak drożej. Przykładowo, z Krakowa do Częstochowy (140 km) zapłacimy w dwie strony ok. 44 zł, a bagaż przewieziemy gratis, pisałam już, że Czechy są droższe. W Studencie rezerwujemy sobie miejsce, w Polskim Busie siadamy, gdzie chcemy. Nie wiem, co jest wygodniejsze, chyba pierwsza opcja. Wolę siedzieć przy oknie i zawsze tak wybieram, czeski przewoźnik przeważnie ma komplet pasażerów, nasze czerwone autobusy nie są tak przepełnione, ale wcale nie oznacza to, że usiądziemy w najwygodniejszym dla nas siedzisku.
Przygotowania do wyjazdu nie były takie, jak zawsze. Nie przeglądałam Tripadvisora, nie rezerwowałam też noclegu. Wycieczka miała być krótka, wyjazd rano, powrót wieczorem. Krótka niekoniecznie oznacza tania, chociaż w tym przypadku tak wyszło.
Odjaz!
Podróż trwała dwie i pół godziny. Wysiadłam na Autobusovej Stanicy, dworcu czynnym od czwartej rano do dwudziestej trzeciej w nocy. Pierwsze, co ujrzałam to biedna i rozpacz. Budynek wygląda tragicznie, coś w stylu naszych starych polskich dworców: brud, PRL i pełno smutnych ludzi. Nie poddałam się! Brnęłam dalej. Przed oczami pojawił mi się trolejbus, ale nie byłam jeszcze na dworze, trolejbus znajdował się na piętrze budynku. Ten stary grat został przerobiony na bar, to mnie jakoś nie zdziwiło, przecież jesteśmy w kraju słowiańskim, a naszym krajom pomysłowości nigdy nie było brak. Zastanawiało mnie to, jak oni go tam przetransportowali. Korytarze nie są zbyt szerokie, nie ma dziury w dachu, a po schodach jakoś trzeba wejść. Nie wiem, zaczęłam ignorować własne myśli i pytania, przecież to kraj słowiański... Może rozebrali autobus, a później, tam na górze go składali. Poradzili sobie wyśmienicie z przenoszeniem, ale atrakcji wielkiej nie stworzyli.
Na Słowacji płacimy w euro, nie zapomnijcie o tym. Pierwsze, co musiałam zrobić, to znaleźć bankomat i z bólem serca wypłacić pieniądze w ojro. Czemu z bólem? Może i wtedy miałam jeszcze większą ilość gotówki na koncie, ale gdy patrzałam na kurs walut, nie uśmiechało mi się płacenie w takich milionach.
W autobusie jeszcze odpaliłam internet (darmowe wifi na terenie Czech) i wyszukałam jakiś zabytków wartych zobaczenia, zrobiłam screeny adresów i praktycznych wskazówek dotyczących dojazdu. Na dworcu przy biednym stoisku z książkami otworzyłam pierwszy lepszy przewodnik, myślałam, że coś mi to da... Niestety, pierwszy był po niemiecku, drugi po rosyjsku, a trzeci po angielsku, a byłam już tak znudzona, że rzuciłam go z powrotem i na własną rękę poszłam szukać „przygód”.
Wyliczanka, czyli jak dotrzeć do starego miasta.
Pieniądze miałam, bankomat można znaleźć tuż przy dworcu. Miałam kupić bilet autobusowy i podjechać na stare miasto. Nie zrobiłam tego, nie miałam drobnych pieniędzy (tak, jak w Pradze płacimy tylko drobnymi w maszynach). Przeszłam się. Tak, chciałam się przejść, ale nie wiedziałam, w którą stronę. Szybka wyliczanka i padło na prawą. Szłam i szłam, do głowy przychodziły mi myśli różne, ale ta chyba najlepsza, to pomysł zapytania się przechodniów, gdzie mam isć, jeśli chcę dotrzeć na stare miasto. Pierwsza napotkana i zapytana osoba wytłumaczyłam mi drogę. Moja wyliczanka okazała się właściwym sposobem wybierania kierunków. Prawa strona – dobra strona.
Na stare miasto od stanicy nie jest daleko, spacerkiem jakieś 10 minut. Niedaleko i dość pusto, ludzie nie plączą się pod nogami – odpowiadało mi to, potrzebowałam spokoju. Zwiedzanie zaczęłam od Starego Ratusza Miejskiego, który znajdziecie na Primacialne nam. 3. Zwiedzanie, to za dużo powiedziane. Spacerowałam sobie przy nim, siedziałam, przyglądałam się i tyle. Cały ten placyk wygląda sympatycznie, klimat tam panujący jest taki hymmm... swojski. Czułam się jak u siebie (te zwrot jest pojęciem dość względnym, u siebie w Gdańsku, Lichnowach, Brnie...) w Malborku.
Nie pamiętam, gdzie poszłam później, ale chyba na Zamek (łudząco podobny do tego w Brnie). Hrad (czeski synonim) nie zachwyca, jest chyba zbyt nowy, żeby budzić podziw. Nie, przepraszam, nowy to on nie jest, ale tak wygląda. Rozmiary nie powalają na kolana, ale miejsce, gdzie się znajduje, jest już trochę ciekawsze. Zamek jest ulokowany na wzniesieniu przez, co widoczny jest z wielu części miasta. Podejrzewam też, że w nocy może budzić podziw, o ile jest dobrze oświetlony. Schodząc z wzgórza miniemy park. Polecam na chwilę się tam zatrzymać, widok na Bratysławę cieszy oko.
Po chwilowym odpoczynku ruszamy na sam dół. Mi udało się trafić na świetną pogodę, słońce świeciło dość mocno, ba, spaliłam na raka ramiona, ale nie o ramionach. Słońce grzało, ale klimat w okolicach był jakiś przyjemniejszy niż w centrum starego miasta, wydaje mi się, że Dunaj dawał trochę chłodu, przyjemnego chłodu. Rzeka, choć brudna jakoś namówiła mnie na poszukiwania stateczku do Devin.
Nie mogłam odnaleźć miejsca, z którego statek odpływa. Natrafiłam jednak na plakat, który informował o godzinach wycieczek, najbliższa miała się odbywać za 1,5 godziny, szkoda mi było tyle czasu na czekanie. Ruszyłam na autobus.
Średniowiecze w Bartysławie
W automacie kupiłam bilet trzydziestominutowy. Kosztował chyba 45 centów, nie wiem, czy miałam prawo na nim jeździć. Napisane było, że to bilet ulgowy, ale czy ulga studencka na bilety jednorazowe istnieje w Bratysławie? I czy moja polska lub czeska legitymacja zapewnia mi zniżkę? Skąd miałam to wiedzieć, w razie czego miałam tłumaczyć się własną głupotą.
Podróż do lekko odległej dzielnicy Bratki trwała ok. 30 minut. Było duszno i śmierdząco, jak to w komunikacji miejskiej. Na wyświetlaczu pojawiała się nazwa przystanku, dodatkowo przyjemny głosik oznajmiał przez głośnik, jaką mamy stację. Co z tego? I tak wysiadłam przystanek dalej. Jak to się stało? Nie wiem.
Zapomniałam wam napisać, gdzie jechałam dokładnie, przecież sama wcześniej podana nazwa – dalsza okolica Bratki – nie wystarczy, jechałam do Devin
Czym jest Devin? Tym, co mnie jara. Najpierw znajdowała się tam rzymski posterunek graniczny, później średniowieczny zamek, nie będę pisać o szczegółach, jeśli kogoś to interesuje to zapraszam na Wikipedię klik.
No tak, wysiadłam jeden przystanek za daleko. Kiedy się zorientowałam, że będę musiała zrobić sobie spacer? W momencie, w którym kierowca zamykał drzwi, a ja obracając się przez lewę ramię zobaczyłam ruiny. Jest ciepło, można chodzić.
Wysiadam z śmierdziobusa i kieruję się w dół, idę przy brzegu rzeki Morwy. Spacer, jak spacer. Rowerzyście cię wyprzedają, matki z dziećmi idą w drugą stronę z wózkami, a małe węże (żmije chyba) ciągle wyskakują, wijąc się w stronę twoich stóp, normalny dzień w Bratce. Nienawidzę ich, tych żmij. I nie chodzi o to, ze boję się mikro wężyków. Nieee, nie brzydzą mnie, nie wywołują płaczu. Ale jeśli ty sobie idziesz z głową w chmurach, a nagle coś wyskakuje z zarośli i chcąc, nie chcą, drzesz buzię, robiąc przy tym z siebie idiotkę, to zdecydowanie nie jest to zjawisko dodatnie.
Okolice ruin zachwycają, jak sam upadły zamek. Rzeka, stawiki, lasy i małe góry – pięknie! Poszukiwałam wejścia na wzgórze, obeszłam całe wzniesienie, jak się okazało, wejście było 10 kroku w tył, nie jakieś trzy kilometry w przód, tam gdzie poszłam. Nie byłam zła, przechadzałam się z przyjemnością. Dzielnica, uliczki przypominały mi hiszpańską Tossę de Mar. Tak, Pragę mamy w Trzeboniu, a Hiszpanię w Devin. Wtedy jeszcze, podróżując, nie robiłam tak dużo zdjęć, jak teraz. Nie myślałam o konkursie i blogu, nie myślałam też o ludziach, którzy odwiedzają ten „pamiętnik” i czytają do ostatniego słowa (wiem, że tacy są – dziękuję). Żałuję, no, ale nic. Było, minęło, płakać na pewno nikt nie będzie.
Obeszłam całe wzgórze i się zmęczyłam, kocie łby znowu tręczyły moje stopy. Dałam sobie chwilę przerwy, skierowałam się do baru i stanęłam w kolejce. Bar, jak bar? Nie do końca. Przeważnie w turystycznych miasteczkach, czy podobnych miejscach mamy lokale zapraszające nas swoim klimatem. Tutaj tak nie było, z drewnianej szopy „wylatywał” punk rock, zdecydowanie za głośno puszczony, a osoby tam pracujące nie byłby zbyt uprzejme. O ile mnie wszyscy raczej ignorowali, co wcale mi nie przeszkadzało (do czasu), to Niemców traktowali z nienawiścią (dziwne, przecież to oni zostawiają najwięcej pieniędzy). Kasjerka rzucała paragon z pogardą, a koleś nalewający piwko do szklanek miał wyraz twarzy, jakby w każdym z nich widział Hitlera. No cóż, może Słowacy jeszcze bardziej niż Polacy (uogólniam, wiem) gardzą niemiecką ludnością.
Dobra, czekałam, czekałam, aż w końcu się wkurzyłam, dopłynęłam gwałtem do lady i zażądałam Fenixa. Co to jest? Piwko, wtedy, gdy je zamawiałam, tak samo, jak Wy nie wiedziałam, czy mi zasmakuje. Nie lubię mętnych piw, to właśnie takie było. Jednak tam mętność mi zasmakowała. Piwo choć nieprzejrzyste to nie smakowało, jak wygazowane, co często się zdarza. Pszeniczny browarek przenikała lekka nutka kolendry i pomarańczy (nie krzyczcie, jeśli nie ma tam żadnego z tych składników, tak czuły moja kubki smakowe). Ilości procentów nie pamiętam dokładnie, coś ok. 4,5. Polecam. Nie wiedziałam tego piwa w Brnie, a chętnie zabrałabym kilka butelek do Polski.
Wypiłam piwko, zjadłam żarełko (akademikowe kanapeczki) i ruszyłam pod górę.
Aby podziwiać ruiny musicie zapłacić 2,5 euro (studencki). Pani w dziupli sprawdzi legitymację i po tej chwili grozy będziecie mogli udać się dalej. W dorodze na sam szczyt miniecie owce i osły, jak dla mnie atrakcja świetna, jeszcze tylko świnie i byłbym w niebie (piszę to bez ironii, kocham zwierzaczki).
Pogoda podczas wycieczek zawsze mi dopisuje, jednak zabytki już nie. Znowy trafiłam na remonty, czy tam jakieś prace porządkowe. Wejście na najwyższą część zamku było zamknięte. Trudno. Na niższej spotkałam kilka Polek, mile usunęły mi się z pola mojego selfie. O tego:
Jak już pisałam ten zamek, to nie zamek, a ruiny. Nie ma tam żadnego muzeum nudnych przedmiotów. Coś tam można popatrzeć w jednym budynku, jakieś małe wykopaliska Słowacy dumnie prezentują w szklanych wystawach – nuda.
Jeśli jedziecie do Devin, nie liczcie na spotkanie z wielką starożytną, czy średniowieczną metropolią. Nastawcie są raczej na piękno natury, odpoczynek od miasta, leżenie na trawce przy stawku, po prostu relaks. Jeśli macie dzieci, jestem przekonana, że teren przypadnie im do gusty, o ile są to normalne dzieci, nie komputerowe trolle, czy leniwe bachory.
NIe jestem w ciąży, to efekt zwiewnej bluzki.
Centrum
Powrót do centrum był bardzo podobny do wcześniejszego kursy, tylko tym razem wysiadłam w dobrym miejscu. Była chyba godzina 16, a więc miałam jeszcze ok. 4 godzin zwiedzania. Pomysły mi się kończyły, co oznaczało, że pora się najeść – człowiek głodny, to człowiek nie myślący. Mak, wybrałam McDonald's. I nie naśmiewajcie się. Chętnie skosztowałabym Słowackiego jedzenia (podejrzewam, że to samo, co w Czechach), ale miałam ochotę na tortillę i już. Korzystają z darmowej toalety, ogarnęłam się nieco, ta ilość kilometrów zrobionych po wniesieniach, nigdy by nie wpłynęła korzystnie na kobiecy wygląd – ja, pseudodama. Co dalej?
Stare miasto od drugiej strony. Chodziłam sobie po prostu i oglądałam. Odnalazłam kilka (łącznie jest 9) rzeź z brązu, których twórcą jest Viktor Hulík. Tą odnalazłam jako pierwszą, jest to Čumil – kanalarz. Uliczki przypominają Pragę, powiedziałabym nawet, że jest to mała i nieco ładniejsza praska część starego miasta. Większość knajpek i kawiarni wystawia stoliki na zewnątrz, choć Bratysława nie jest przepełniona ludźmi, to raczej ciężko jest znaleźć wolne miejsce przy stoliku. Turyści są leniwi, zamiast chodzić, siedzą i jedzą.
Natrafiłam także na Bramę Michała, nic szczególnego. Można na nią wejść i podziwiać panoramę miasta, nie zrobiłam tego. Widzieliście zdjęcia z okolic zamku, ten widok mnie zaspokoił. Właśnie! Zapomniałam napisać o ufo. Spójrzcie jeszcze raz. Ten statek kosmiczny znajduję się na Nowym Moście. Podobno jest świetnym punktem widokowym (widać Austrię i Węgry). Cena wjazdu to dla studenta niecałe 5 euro. Na górze znajdziemy również restaurację, dużo droższą niż koszt wjazdu. Nie byłam, nie żałuję, przyjemność sprawiło mi patrzenie na ufo z dołu. Jeszcze możę coś o Nowym Moście. Wydaje mi się, że Słowacy dobrze rozwiązali problem przejść. Górą jadą samochody, dołem chodzą ludzie. Bezpiecznie i praktycznie. Ogólnie mam wrażenie, ze ten naród jest troszkę praktyczniejszy niż ich dawni partnerzy Czesi...
Kolorowe budynki królują u naszych sąsiadów. Niebieskie kościoły niestety też. To już drugi, jaki widziałam w przeciągu niecałego miesiąca, znajdziecie go na Bezrucovej 2. Niebieska secesja, nic więcej nie będę pisać, albo... Mój Tata nigdy nie chciała malować ścian na niebiesko, zawsze mówił, że to brzydkie. Przeważnie też źle przyjmował widok pstrokatych domów na wsiach, wiecie co, chyba mi się to udzieliło. Tak jak kocham patrzeć na niektóre kiczowate rzeczy, to zaakceptować nie mogę niebieskich ścian w domu, różowych budynków i tych cholernych niebieskich świątyń, nie!
Kilka dni po przyjeździe z Bratysławy przejrzałam Tripa. Lekko się wkurzyłam, że zapomniałam zahaczyć o to muzeum klik , może Wy kiedyś skorzystacie.
Urzekają mnie graffiti i bazgroły na murach. Nie głupie podpisy nastolatków, a jakieś obrazeczki. Znalazłam kilka takich. Nie są to dzieła sztuki, nie, ale prędzej będę propsować trójkątne truskawki niż niebieskie straszydła.
Piwo tu, piwo tam
Do autobusu miałam jeszcze jakieś niecałe dwie godziny. Chodzenie mi się znudziło. Kierowałam się w stronę dworca, aż tu następny taki kolorowy widok. Jedzenie, muzyka i kolorowe ozdóbki. Trochę wsią podleciało, sympatyczną wiochą. Usiadłam na ławce, których jest dość sporo w porównaniu ze stolicą Czech i siedziałam.
Jako, że jestem wielką fanką piwa, nie mogłam siedzieć bez napoju. W Tesco kupiłam Kelta. Puszka wygląda, jak jakieś opakowanie taniego i niedobrego browaru, ale nie sądźmy książki po okładce. W smaku mniam, lekko gorzkawe o dość mocnym zapachu. Zastanawiam się, czy tutaj (zagranicą) wszystkie piwa są dobre, czy ja tylko tak trafiam. Zauważcie, że za każdym razem, gdy piszę o piwie, ono mi smakuje. Może mam niskie wymagania... Może. Wypiłam piwko otoczona przyjemnym hałasem i ruszyłam na dworzec.
Niby nic, a jednak coś
Bratysława jednak to nie tylko stare miasto. W centrum zobaczycie dość sporo oszklonych i nowoczesnych wieżowców, przystojnych facetów (w końcu trafiłam do kraju ładnych ludzi), szybkich i drogich samochodów. Patrząc na ten kraj miałam wrażenie, że u nich teraz jest jakieś takie bum gospodarcze, że właśnie teraz ten kraj się rozwija, zaczyna żyć, choć nie wiem, jak było wcześniej. Ta myśl się przypałętała i tak ich widzę, możliwe, że mylnie, ale podoba mi się ten obraz i niech tak zostanie. Wiem, że po niecałym jednym dniu nie powinnam wystawiać żadnej oceny, ale przecież to mój blog...
Nie przygotowałam się do tej podróży, nie wiedziałam o Bratysławie tyle, co o Pradze i nie zwiedziłam tylu miejsc. Stolica Słowacji, chodź przez wielu określana dziurą spodobała mi się strasznie. Nie wiem, czy to przez świetną pogodę, swojski klimat, czy przystojnych mężczyzn. Może mieszanka nowoczesności z klimatem wsi tak podziałała. Jestem w stanie postawić Bratkę nad Pragę, co dla większości osób wydaje się nie możliwe. Każdy ma swój gust, cieszę się, że mój odbiega od większości...
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (1 komentarzy)
Współlokatorka czyta - cmok, cmok :D