Turda
Wprowadzenie
Drodzy czytelnicy tuptający za jeżem! Mam nadzieję, że macie się dobrze, przeżywacie mnóstwo przygód i nadążacie z tuptaniem. W dzisiejszym poście podróżuję i zwiedzam Turdę, miasto słynące przede wszystkim z największej kopalni soli w Rumunii.
Turda
Po wyjściu z kopalni soli od strony jeziora Durgau (największego jeziora w okoliach Turdy, gdzie znajdują się normalne plaże i można sobie popływać) udałem się przez rozciągający się przede mną płaskowyż w kierunku Turdy. Wyszedłem drugim wyjściem (wejściem?) z kopalni, głównym, największym, oficjalnym, możnaby powiedzieć, które znajdowało się około cztery kilometry od centrum miasta, podczas gdy pierwsze wejście znajduje się w samym mieście i jest dość niepozorne - stare, drewniane wrota prowadzące do schodów idących w dół i kierujących zwiedzających do długiego, kilometrowego tunelu. Po drodze zjadłem sobie drugie śniadanko złożone z fineti z bananami z widokiem na stajnie i wybieg dla koni, znajdujący się około pięciuset metrów od wejścia do kopalni. Ludzie przechodząc jakoś dziwnie się patrzyli.
Próbowałem złapać stopa do centrum, ale nikt się nie zatrzymał. Nie poszedłem jednak główną drogą, samochodową, która kręcąc się prowadziła kierowców do centrum, ale przecięłem drogę skrótem na przełaj przez pagórki, aż kierując się ciągle w dół przez krajobraz z lekka pustynny zauważyłem wieże katedry katolickiej wznoszącą się nad centrum miasta.
Bastion rzymskiego V Legionu Macedońskiego
W centrum złapałem Wifi i zlokalizowałem punkt informacji turystycznej, po czym zorientowałem się, że już kiedyś z Szymonem, Kamilem i Stanisławem byliśmy w tym punkcie i właśnie tu pytaliśmy się o autobus jadący do lodowej jaskini Scarisoara (Turda, jak się podczas mojej wycieczki zorientowałem, jest najlepszym punktem wypadowym w góry Apuseni oraz do lodowej jaskini Sciarisoara dla niezmotoryzowanych - można stąd łapać zarówno stopa w góry, jak i pojechać autobusem za niecałe trzydzieści lejów) oraz na czas zwiedzania zostawiliśmy tam nasze plecaki i bagaże. I tym razem zapytałem się o autobus oraz poprosiłem o mapę. Idąc zgodnie z mapą, kręcacymi się uliczkami, dotarłem do ruin starożytnego bastionu rzymskiego V Legionu Macedońskiego (Legio V Macedonica).
Bastion wiązał się z ciekawymi historiami z czasów wojny Imperium Rzymskiego z Dacją. V Legion Macedoński został wysłany do tego obszaru, aby wybudować ową średniej wielkości fortecę.
Mimo ciekawej historii, z samego bastionu zostały kamienie i kamloty, fundamenty, nic ciekawego. Forteca była skupiskiem kilku większych budynków, wybudowanych na wzgórzu na planie prostokąta - niektóre, bardzo duże, należały tylko do dowódców (tak zwane "Principia", największy budynek rzymski odkryty na terenie niegdysiejszej Dacji, oraz jeden z największych budynków rzymskich wybudowanych tylko i wyłącznie dla użytku dowódców legionów, którego wejście prowadziło przez monumentalny łuk triumfalny - z którego pozostały dwa wielkie głazy), inne były miejscem sypialnym dla żołnierzy, część służyła w celach obronnych lub jako łaźnie.
W oddali na zdjęciach można zobaczyć duży kanion, z którego również znana jest Turda.
Zdecydowawszy nie próbować dostać się na siłę autostopem do kanionu, na oko oddalonego o jakieś dziewięc kilometrów ode mnie, postanowiłem udać się z powrotem na rynek. Po drodze przeszedłem jeszcze naokoło obok monastyru, ale już nie wchodziłem do środka.
Ciekawy znak widziany po drodze do centrum.
Sam rynek w Turdzie jest dość spory, deptak rozciąga się na jakiś kilometr w głąb miasta.
Mozna zwiedzić bazylikę prawdosławną oraz gotycką katedrę katolicką, największą świątynię w Turdzie - niestety tego dnia zamkniętą.
Na jednej z ulic Turdy - stary, drewniany kościółek katolicki, wszystko w środku napisane po węgiersku. Ksiądz mówił po angielsku, był Węgrem, zaprosił mnie więc do środka i opowiedział parę ciekawostek.
Targ
Obok rynku znajduje się olbrzymi targ - porównywalny do targu na Placu Kwiatów niedaleko dworca w Braszowie. Na targu uśmiechnięte i plotkujące ze sobą starsze kobiety sprzedają, oprócz świeżych warzyw, kapust, sałaty, cebuli, fasoli, ziemniaków - miód i mleko oraz sery prosto od krowy. Nie omieszkałem kupić krowiego sera i mleka, w głowie planując po powrocie zjeść ziemniaki z twarogiem w mieszkaniu.
Powrót do Braszowa
Miałem jakoś ponad godzinę do odjazdu pociągu z Campia Turzi do Braszowa. Z centrum Turdy do dworca do pokonania zostało mi jakieś dziewięć kilometrów. Nie było żadnego konkretnego autobusu jadącego w kierunku Campia Turzi, postanowiłem przejść się więc kawałek pieszo, do wylotu z miasta, i złapać stopa na te kilka kilometrów do dworca. Po drodze podskoczyłem jeszcze do Autogary, czyli dworca autobusowego w Turdzie, gdzie zapytałem się o autobus do Scarisoary. Potwierdzili mi, że odjeżdża taki, za około trzydzieści lejów od osoby, raz dziennie, i to niestety o godzinie osiemnastej po południu. Najlepszym więc sposobem dostania się w Apuseni wydaje się być autostop.
Nie mógłbym tu nie wspomnieć o "szczęśliwym człowieku", który wskazał mi ulicę prowadzącą w kierunku Campia Turzi. Szczęśliwy człowiek bawił się ze swoim synem na chodniku, podczas gdy prawdopodobnie jego żona z koleżanką szły gdzieś z przodu. W jego twarzy, okrzykach i zachowaniu było czuć tak wielką radość z tego, że może przebywać z synem w dość ładnym mieście, parku, i bawić się z nim, że nie sposó było się nie uśmiechnąć. Zapytałem się specjalnie go o drogę, a on, mimo że nie znał za bardzo angielskiego, śmiejąc się wskazał mi drogę, zostawiając po sobie pozytywne wrażenie na resztę dnia.
Niestety przez całą drogę przez Turdę nie znalazłem ani jednego autobusu jadącego do Campia Turzi, żaden z wielu przejeżdżających obok mnie samochodów się nie zatrzymał. Minęła godzina odjazdu pociągu do Braszowa, a ja doszedłem właśnie na wylotówkę z Turdy do Campia Turzi - zabrakło mi pół godziny, trzech ostatnich kilometrów do pokonania.
Gdzie byłeś!?
Zacząłem zastanawiać się, jakim sposobem najlepiej teraz wrócić do Braszowa i pokonać dzielące mnie od niego dwieście pięćdziesiąt kilometrów, gdy w końcu zatrzymał się obok mnie samochód - całkiem dobry samochód. Otwierając drzwi samochodu, lekko sfrustowany omal nie krzyknąłem do kierowcy: "Gdzie byłeś przez ostatnie pół godziny!?".
Po krótkiej rozmowie, w której poprosiłem o podrzucenie tylko do Campia Turzi, zamierzając poczekać tam z książką kilka godzin na następny pociąg, okazało się, że kierowca, starszy pan z siwą brodą, wraca z Baia Mare do domu w Bukareszcie i przejeżdża przez Braszów - po raz kolejny w Rumunii (wcześniej z Hunedoary do Braszowa) tym razem bez pomocy Włoszki, udało mi się złapać samochód bezpośrednio do celu.
Krajobrazy na drodze TransTransylwańskiej
Przejeżdżając ponownie przez Turdę, nie sposób nie napisać ponownie o już wcześniej wspomnianych, a chyba po raz trzeci przeze mnie oglądanych, koszmarnych budynkach. Zapomniałem zrobić im zdjęcie, ale nie sposób pomylić ich z niczym innym. Budynki mieszkalne przypominające konstrukcją i stylem ni to prawosławną katedrę, ni to restaurację i hotel, z wyglądającą na srebrną framugą, błyszczącą obleśnie w słońcu, i dachem w stylu chińskim. Nie widziałem takiego okropieństwa jeszcze nigdy wcześniej w moim krótkim życiu... Tym razem mój kierowca powiedział mi jednak parę ciekawostek na ten tego "czegoś", nazywając styl "cygańskim", informując, że pierwszy z nich został wybudowany jakieś piętnaście lat temu, przez tego samego człowieka.
Co najlepsze, w okolicach tych budynków nie ma żadnych innych domów, tak jaby ludzie woleli unikać patrzenia na nie i przebywania w ich towarzystwie.
Sama droga z Turdy do Braszowa jest bardzo piękna, nie warto spać podczas jazdy autostopem, tylko pochłaniać widoki. Na początku człowiek przemierza pustynię, rozciągającą się suchą, gorącą w słońcu równinę, gdzie w oddali widać majaczące szczyty gór. Przejeżdża przez pierwszą, małą wieś, przez środek której prowadzi szosa. Rozgrzane do białości dachówki wydają się być białe pod wpływem padającego na nie światła. Staruszek o lasce siedzi na ławce i patrzy, ławka wydaje się leżeć prawie że na jezdni. Na końcu wioski cyganka z warkoczami i żółtymi wstążkami, w kolorowej spódnicy idzie obrócona tyłem do nas.
Kolejne domy, szosa przecinająca pół wioskę, dzieląca ją na lewą i prawą stronę, jak śpiewał Kazik z Kultu. Znowu cyganka, trochę starsza, spódnica nie tak kolorowa, wydaje się brudna, z plamami ciemnego brązu wśród koloru, pogania chłopca, wychodzą zza jednego z budynków.
Wjeżdżamy między pagórki, znajoma już droga, po raz trzeci nią jadę, ostatni raz, tyle że w drugą stronę, z Martinsem. Z daleka wśród wzgórz widzę jedno, najmniejsze, ale o najważniejszym wpływie na znajdujące się najbliżej niego środowisko - wysypisko śmieci. Już wiem, że znajduję się niedaleko Sighisoary, zaraz przejadę przez i będę miał okazję przez okno przyjrzeć się raz jeszcze temu najbardziej historycznemu z rumuńskich miast.
Zatrzymujemy się w Sighisoarze. Żona kierowcy lubi jabłkowy zacier, najlepszy ponoć można kupić w w znanej mi już piekarni Gigi - i to właśnie w Sighisoarze. Nie ma jednak już jabłek, Zadowalamy się rogalami, covrigi, z wiśniami i jedziemy dalej.
Mijamy samotny zamek na małym wzgórzu pośród równin. Zamek który przyciągał moją uwagę już podczas poprzednich kilku przejazdów. Nie jest jakiś monumentalny, ale robi wrażenie - samotna forteca, wieża, pośród całkowicie płaskiej ziemi. Świta mi w głowie, aby przyjechać tu na wiosnę i rozbić namiot gdzieś na równinie, z widokiem na zamek, poczuć się przez chwilę jak w średniowieczu, nie widzieć szerokiej szosy biegnącej nieopodal. Tym razem skupiam się, aby znaleźć i zapamiętać nazwę miejscowości - mam! - Rupea. A pięć kilometrów dalej Rupea Gara - czyli można tu dojechać pociągiem.
Oraz znanego w Rumunii warsztatu samochodowego. Znanego ze względu na swoją reklamę - totalnie zniszczony, zgnieciony, zmiażdżony fiat maluch postawiony na wysokim palu przy drodze zwraca uwagę kierowców i wywołuje uśmiech na twarzy na myśl o pomysłowości właściciela warsztatu.
GPS mówi, że miniemy zaraz fotoradar. Wjeżdżamy w rejon Braszowa. Ostatnie czterdzieści kilometrów pokonywać będziemy przez las - W końcu Transylwania to kraj za lasem, po drugiej stronie lasu.
Wyjeżdżamy z lasu. Widzimy w oddali szczyty właściwych Karpatów. Piatra Craiului majaczy samotnie gdzieś z boku. Wydaje mi się, że rozpoznaję Postavaru, z wieżyczką na szczycie. Próbuję poniżej wypatrzeć Tampę z hollywodzkim napisem "Brasov".
Pół godziny później widzę Tampę, z tej odległości, na tle Karpat, wydaje się śmiesznie malutka, a otaczające ją góry przypominają zdjęcia Himalajów oglądane w internecie. Zachodzi słońce, widok jest nieziemski, Karpaty, Postavaru, Bucegi, Piatra Craiului, Tampa i Brasov. Chcę zatrzymać się aby porobić zdjęcia i potem łapać stopa, ale kierowca chce mnie podwieźć do samego Braszowa - zostawia na stacji Triaj, skąd kiedyś ruszałem do ufortyfikowanych kościołów w Prejmer i Harman.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)