Jesenik III – pora wracać do rzeczywistości

Opublikowane przez flag-xx Usuario Anónimo — 6 lat temu

Blog: W ciuciubabkę z czasem...
Oznaczenia: flag-cz Erasmusowy blog MU , MU , Czechy

Ostatnia noc

Po powrocie  do domu nie mamy już siły na wiele. Co więcej schodzimy na chwilę do pokoju, a gdy wracamy na górę, wszyscy domownicy już chowają się po pokojach, łącznie z kotami. Co zrobić w takiej sytuacji, jak nie popcorn? Przygotowujemy film, wrzucamy paczuszki z kukurydzą do mikrofali i już po chwili chowamy się pod cieplutką pościelą, a Loki zajmuje swoje miejsce na sofie. Seans czas rozpocząć. Film w porządku – kto nie lubi dobrego SF do poduszki? Jednak już po chwili po odstawieniu misek z niewypałami kukurydzy widzę jak brzuch pieska miarowo się podnosi, gdy ten oddycha a w chwile potem dochodzi do mnie przytłumione pochrapywanie Marcela. Dla formalności jeszcze tylko dźgnę go łokciem i zasugeruję, że film lepiej by było dokończyć jutro, albo innym razem. Odpowiada mi zaspane „mhm”, w związku z czym wyłączam komputer, ogarniam to co do ogarnięcia zostało i gaszę światło.

Śpimy jak dzieci. Łącznie z psiurem. Kolejnego dnia mnie nie budzi, chociaż sama z przyzwyczajenia – w weekend, jedyne trzy dni gdy mogę się wyspać – wstaję o siódmej rano. Na paluszkach obchodzę łóżko i biorę komputer, specjalnie wczoraj podładowany na tą okazję. Idę na paluszkach, pies nie szczeka , przygląda mi się tylko sennie, nie oddycham nawet, a gdy odwracam się w stronę łóżka Marcel patrzy na mnie szeroko otworzonymi oczami. „Śpij.” – macham na niego ręką, zirytowana, że raczył mi się obudzić właśnie w tym momencie, gdy robiłam wszystko, żeby się wyspał. Na szczęście zasypia, jakby tylko czekał na pozwolenie, a ja siadam w wygodnej pozycji i zaczynam pisać.

Ten blog był i jeszcze wciąż jest dla mnie ważny. Nie tylko dlatego, że nagroda, – której w tym akurat momencie nie mam za bardzo szansy wygrać –ale także dlatego, że nieświadomie stał się dla mnie pisarskim warsztatem. Nie pisałam tylko i wyłącznie zabawnych rzeczy, nie wstawiałam tysiąca fotek z wielkich podróży – których przecież nie odbyłam. Było mimo wszystko dużo małych wielkich podróży – nie tylko po Czechach, ale też tych mentalnych, też tych sercowych, a te były o wiele dłuższe niż wyprawa na sam koniec świata, który może nie istnieje, a może po prostu jest czymś innym, niż myślimy, że jest.

Ja chyba już swój znalazłam. Tutaj w Brnie, tutaj na Masaryku, pod wodospadem w Jeseniku, pod silnym ramieniem Marcela, koło zadka Lokiego wygodnie wyłożonego w łóżku, na kanapie koło siostry na poddaszu na Dolnym Gdańsku. Z bratem przy komputerze i mamą nad świątecznym karpiem. Jeżeli przy końcu świata miałby nadejść koniec wyprawy, to myślę, że mogę być już całkiem blisko. Brakuje mi tylko troszeczkę czasu i możliwości robienia tylko tego co chcę, kilku pozytywnych decyzji. Żałuję tylko, że niektórych osób zabrakło…, że nie każdy może być ze mną u tego końca. Ale pewnie tak to jest, że mimo tego, że podróżujemy w grupach, każdy musi sam, jeden samiutki jak palec dotrzeć na swój własny „…very,very end…” no matter how it will ends? Człowiek jest bardzo samotnym stworzeniem.

W odwiedzinki u rodzinki

Marcel robi na śniadanko wyborne buły – smażona wędlinka grubo i gęsto, do tego jajeczko, ale jakie jajeczko! Z pewnością każdy z was zna ten pomysł na jajeczko z wirującej, wrzącej wody, ale nikt nigdy tego nie robił, bo jest przekonany, że potrzeba do tego jakichś wyższych kucharskich zdolności, no i nie chce zmarnować jajka. Prawda jest taka, że jajko to rzeczywiście nie jest trudne do zrobienia. Gotująca się woda. Zamerdamy w jednym kierunku, jajko hyc do wody i po chwili wyciągamy białą kulę, która po rozkrojeniu wypuszcza przepyszne, cieplutkie, płynne żółtaczko. Marcel jak zwykle stwierdza, że nie wyszło mu idealnie, dokraja pomidorków cherry i świeżego ogóreczka i mogę rozpływać się w zachwytach nad takim porannym hamburgerem i herbatką z cytrynką. Ja przez cały pobyt jedyne co sobie ugotowałam to herbatę, ponieważ po pierwsze, tak, Marcel nie daje mi gotować zbyt często, a po drugie pamiętam odwieczną zasadę mojej koleżanki, że u mamy swojego mężczyzny nie gotuje się w jej kuchni, gdy dopiero co się ją poznało. Pojęcia nie mam, czy któraś z mam mogłaby uznać to za nietakt, ale po prostu tego nie robię. Zresztą Marcel robi wszystko szybciej, sprawniej… no i mi nie pozwala.

Idziemy na spacer z psem, gdzie judo końca moczę sobie skarpetki i buty w wszechobecnych kałużach bez dna. Na nasz widok wychodzą też ze stodoły wszystkie krowy – „Człowieki! I to z psem!”. Wspominam jak tata pracował na PGRach i zabierał mnie i siostrę jak byłyśmy małe,  żebyśmy mogły pogłaskać maleńkie świnki. Niektóre nawet miały czarne łatki. Kto by myślał wtedy, że większość tych świnek to tylko po to, żeby je zjeść. Nie wiem, jak bym przeżyła swoje życie w świecie, w którym żeby coś zjeść, trzeba to zabić.

Jesenik III – pora wracać do rzeczywistości

Gdy wsiadamy do auta nie jestem w ogóle pewna dokąd jedziemy. Marcel wspomina coś o koledze i play station, reszta albo mi umyka, albo tego nie mówi. W każdym razie, gdy stajemy na przed pokoju domu, do którego zaprasza nas miła Pani, której jeszcze nigdy nie widziałam, a Marcel ściąga kurtkę, jakby był u siebie, jestem skołowana, zwłaszcza, że Pani uśmiecha się do mnie tak sympatycznie, że bladego pojęcia nie mam, czym sobie zasłużyłam na taką uprzejmość. Z kuchni wybiega lekko przetrącona, mała, puszysta psina. Pochylam się z radością, żeby go pogłaskać i w tym momencie sielanka się kończy „Nieeee!!! Nie głaszcz go!!!” – wołają wszyscy naokoło. Ja z głupią miną kucam, z ręką na pysku psa i patrzę na nich jak na wariatów. Pies merda lekko ogonem, dalej go głaszczę, a oni dalej krzyczą do mnie jak do tępaka. W końcu otrząsam się i pytam, co się dzieje. Tłumaczą mi wtedy, że to stary piesek i czasami coś go zaboli, a wtedy potrafi użreć, bo ma swoje loty.

Jesenik III – pora wracać do rzeczywistości

Czym prędzej wstaję i drepczę za Marcelem, dalej nie wiem co tu robimy i gdzie właściwie jestem. Pieseł rozgląda się groźnie i chwiejąc się raz to na lewo, raz to na prawo ucieka wolnych truchtem. Siadamy na kanapie w pięknym salonie obstawionym czerwonymi różami. Za chwilkę przed nami ląduje talerzyk z wędlinami, serem i warzywami – to się nazywa wypas poczęstunek! Po chwili dowiaduję się już, że jesteśmy u Taty Marcela. Znów napada mnie to cholerne przeczucie, że powiem coś, czego nikt nie zrozumie, albo sama nie zrozumiem jakiegoś pytania. Nie wiem skąd tam trema i potrzeba, żeby wypaść jak najlepiej, jak Czeszka, albo ktoś nie tak obcy. Na szczęście tata Marcela dużo podróżował, dużo widział i używa niektórych polskich zwrotów :D… Koniec końców zamiast sprawić, że będę się czuć bardziej jak w Czechach, utwierdza mnie w tym, jak blisko Polski jestem.

Odwiedziny przebiegają miło i spokojnie, poza tym, że pies cały czas truchta po domu, przypominając małego Cerbera. Próbują mi też wcisnąć parę skarpetek, bo odważyłam się przyjechać na boso i w przemoczonych tenisówkach xD. Nadchodzi czas na ostatnią misję.

Pakowania

Marcel zdobywa play station od kumpla. No świetnie, teraz już nic nie będziemy robić, tylko grać, chociaż Marcel zapiera się, że będzie grać zamiast siedzieć na facebooku. Oby kłamał, bo inaczej będę musiała z każdym newsem, fascynującą opowieścią, itd. czatować i próbować go przyłapać na Internetach. Istnieje nadzieja (która później się spełni), że chłopcy (współlokatorzy) zarekwirują urządzenie.

Wracam do domu z szeroko uśmiechającym się Marcelem, ha – grać się chce xD. Szczerze mówiąc, gdyby jutro nie trzeba było iść do pracy i do szkoły, sama chętnie rozsiadłabym się z piwkiem przed  wielkim ekranem i pograła. Mieliśmy play station po moim bracie w Gdańsku i wieczorami zdarzyło nam się grywać. Telewizja w domu, to przekleństwo. Strasznie odciąga od roboty. U siostry mieliśmy swoją pierwszą telewizję, odkąd wyprowadziłam się od rodziców. I spróbuj się uczyć na Wrzesień. Tu chyba nawet nie ma czegoś takiego jak wrzesień. Tj. pytałam o to, ale z tego co pamiętam nie doszliśmy do żadnych satysfakcjonujących nas wniosków.

Pora się załadować do auta i pożegnać , a niespecjalnie wiem jak się żegnać z nieswoim mamami. Ściskam więc rękę, ucieszona, że to takie proste i dziesięć tysięcy razy dygam, kiwam głową, jakby miała mi za chwilę odpaść. W końcu wynosimy wszystko na korytarz i zaczynamy ładować. 15 kg karmy? JEST. Jedna torba, druga torba. SĄ. Siatka z wałówą? JEST. Na pewno? JEST. Udaje mi się nawet podnieść torbę z marcelowymi militariami na więcej niż centymetr i dotaszczyć do drzwi – nie wiem jak oni to noszą i z tym biegają. Hardcore.

Marcel jest też w posiadaniu starych niemieckich publikacji i kronik - najstarsza praktycznie się rozsypuje, słownik łaciny.

Jesenik III – pora wracać do rzeczywistości

Wreszcie załadowujemy psa – „a on nie powinien być przywiązany?”. Z tego co wiem, to nawet powinien mieć pasy i mam plan sprawdzić ile kosztują, od kiedy przy ostrym hamowaniu pies wbił mi się miedzy fotel a drzwi i się zakleszczył. Mam nawet sklep na Campuse Square, a w przyszłym miesiącu planuję jakieś małe pakupki, w związku czym mogę się zorientować. Zastanawia mnie tylko jak to wygląda. Pewnie jakoś tak jak szelki, ale co wtedy – pies musi stać przez całą podróż? A jak kurna bym jechała do Polski? Ponad osiem godzin ma stać? Tak to się położy i śpi z pyskiem na uchwycie na rękę, rozłożony na całej długości tylnej sofy. Życie jak w Madrycie.

Ruszamy. Mijamy wcześniej już wspomniany stok i rozmyślamy, czy sezon już się skończył, nie pamiętając o tym, że jest już po siedemnastej i niedługo zacznie się robić ciemno. Mimo tych dumań, cały czas zastanawiam się, czy zrobi się ciemno, albo chociaż ciemnoszaro w ciągu najbliższym dwudziestu minut, bo chciałabym wam pokazać wieczorne lub nocne góry – tak, te które budzą taką grozę. Okazuje się, że nie – wyjątkowo dziś strasznie długo jest jasno, czemu się dziwić, dni się wydłużają, ale to raczej dobrze, przypadłoby się jeszcze troszkę więcej słońca i ciepła – potrzebujemy naturalnej energii do działania, a ja chciałabym wreszcie wyjść obie na ulicę i pograć godzinkę na flecie, gdy brakuje mi hajsów na piwo czy bilard, zamiast ciągle wyciągać hajs z konta oszczędnościowego. Teraz już nawet nie mogę. Mam prawo robić to raz miesięcznie, inaczej z konta pobierana mi jest opłata siedmiu złotych – taka ochrona przed wydawaniem. Na takie wypadki mam stety/niestety kartę kredytową, mój ratunek. Gdybym chciała jednak zostać w Brnie i wymyśliła na to sposób, jest tyle rzeczy, które musiałabym zrobić – zamykanie kont, zerwnie umowy o abonament… Tyle rzeczy do zrobienia. Na szczęście póki co nie muszę o nich myśleć.

Z powrotem do Brna

Jeszcze chwilę możemy się zachowywać jak dzieci – cieszy z drobnych rzeczy, uśmiechać się jak idioci. Mogę zachwycać się kamieniami i robić im fotki, a Marcel opowiada mi jeszcze anegdotki. Snujemy plany, no bo zanim jeszcze wrócimy do rzeczywistości, mamy przecież tyle możliwości, czasu i planów. Zabiera mnie do swojej ulubionej piekarni. Piekarnia jak piekarnia. Stoi sobie na wsi. Co jest w niej fajnego – poza rozprowadzaniem swoich produktów po sklepach mają także okienko, a na okienku wywieszoną listę produktów z ich cenami, a nawet wystawioną dalej, aby była widoczna z drogi tablicę, informującą o aktualnych świeżościach. Marcel twierdzi, że mają tu najlepszy chleb w Czeskiej Republice. Kupujemy sobie bochenek i po powrocie strzelimy sobie kolację. Są również inne przysmaki. Pizzerki, czosnkowe pieczywo to rzeczy bardziej znane, ale bułka ze skwarkami? Jedliście kiedyś bułkę ze skwarkami? I to taaaakimi wielkimi? Jeszcze cieplutką bułeczkę z chrupiącą skórką? A chleb będzie równie dobry. Nie ma nic lepszego niż chrupiąca, brązowi utka skórka ciepłego pieczywa.

Jest już ciemno i więcej ziewam, niż mówię. Marcel to samo, ale im bliżej Brna jesteśmy, tym bardziej się robi ponury, a jego mina zaniepokojona. Napięcie jest tak cholernie wyczuwalne, że aż ja się zaczynam stresować, więc pytam co jest.

Wychodzi na to, że oboje jesteśmy tak zmęczeni – tylko Marcel tego nie okazuje na każdym kroku, narzekanie na sprawy codziennie jest chyba domeną kobiet. Wbrew temu co się mówi o studiach, mimo tego, że na sesję przypada największy wysiłek, nie znaczy to, że nic nie robimy w czasie semestru. Marcel tonie w projektach, cały czas się uczy. Ja też nie nadążam odsyłać i przygotowywać ćwiczeń, z morfologii czy stylistyki jestem w stanie szybko przeanalizować przykład i się nim zająć w trakcie lekcji, ale nie zrobię tego szybko i poprawnie na zajęciach z przekładu, do tego potrzebne jest posłużenie się słownikami. Ciągle też mam coś do napisania z analizy literackiej, nawet jeśli jest to co dwa tygodnie, to jednak trzeba przeczytać, walnąć trzy strony. Za każdym razem. Jest tego sporo. Już nie mówiąc o prezentacji z MT, do której muszę cały czas czytać jakieś opisy systemów do tłumaczenia, bo nie mam bladego pojęcia o czym jest ta cała informatyka. Do tego praca, do tego treningi. I chciałby się człowiek czasami spotkać na piwie, w kinie, albo chociaż zjeść razem obiad.

Weźmy dla przykładu dzień dzisiejszy – wstaję o 7:00 i na 9:10 mam trening, a potem drugi trening. Mam potem trzydzieści minut przerwy, co starczy akurat na tyle, żeby kupić sobie i pospiesznie wciąć kebaba albo bułkę z Alberta (- 10 minut na kolejkę, kto robi zakupy na tydzień o godzinie jedenastej trzydzieści?). Potem mam jedne zajęcia, po nich drugie zajęcia, a po tamtych trzecie zajęcia, tymczasem polonia uniwersytecka i studenci polskiej filologii urządzają dziś wieczorek wielkanocny! Super! Napijemy się winka, pogadamy… Czyżby? O 18:00 zaczyna się owe spotkanie. Ja kończę zajęcia o 17:25. Pies od 8:30 siedzi sam w domu. Przy odrobinie szczęścia dziesięć po osiemnastej(!!!) będę w domu, żeby wziąć psiura na popołudniowy (!!!) spacer i jeżeli nie rozpłaszczymy się wszyscy na glebie, a mi plecy się nie rozpadną od bólu to może uda mi się jeszcze zjeść kolację z Marcelem…, na którą też trzeba dojechać (pół  godziny), żeby wrócić w nocy (pół godziny lub godzinę), a potem napisać zadanie z analizy, prezentację na MT i przełożyć tekst na Practicky preklad. Ach, przepraszam, zapomnieliśmy na wieczór wyprowadzić psa. Jak się bawię? Wolę sobie tego wieczoru nie wyobrażać. Inne dni wcale nie są lepsze. Każdy z nich jest pozapinany co do godziny, na niektóre rzeczy braknie czasu, gdy doba ma godzin dwadzieścia cztery. Tydzień ledwo się zaczął, a nam się usta nie zamykają na temat tego, co jeszcze musimy zrobić. I kiedy ja mam pisać tego bloga, kiedy?

Wczoraj też tylko fuksem nam się to udało. Zjadłam skromną kolacyjkę złożoną z trzech ostatnich kawałków boskiego chlebka, zasiadłam przed komputerem w celu pisania zadania z analizy. Wybrałam na wzór „Mechaniczną pomarańczę” Burgessa. Może niedługo uda mi się obejrzeć film. Marcel już dawno wspominał, że powinnam nadrobić swoje braki w tej dziedzinie i pewnie ma rację, skoro i tak studiuję film, mogłabym znać co głośniejsze ekranizacje. Analizę zresztą już prawie skończyłam. Muszę jeszcze napisać tekst podobnie stylizowany. Zdecydowałam się na kombinację polskiego z czeskim, żeby jakoś tak nawiązać do tego co się nauczyłam. Oryginał jest rosyjsko-angielskim kombosem, a pojawiają się także liczne wstawki z niemieckiego. Dla polskiego czytelnika miks ruskiego, polskiego i niemieckiego może brzmieć bardzo charakterystycznie… oczywiście nie mówiąc, że cały eksperyment nadaje tekstowi ciekawego brzemienia.

Jesenik III – pora wracać do rzeczywistości

W każdym razie przed dwudziestą dzwoni Marcel i pyta czy pójdziemy na kolację. Patrzę na zegarek. Mam dziesięć minut – ubieram się w locie i wylatuję z domu na autobus. Spotykamy się pod pomnikiem Masaryka przy starym wydziale medycznym i lecimy na kolację. Mają kuchnię chińską, japońską. Ogólnie orientalne jedzonko. Duże porcje. Marcel znów musi mi pomóc. On zamawia smażony ryż z kurczakiem, a ja mam zestaw sushi z łososiem, krabem, wieprzowina w pysznym sosie z papryką i zupę. Ja jestem wręcz przejedzona. Do tego piweczko, ale mają też wybór orientalnych alkoholi. Jak to w tych restauracjach na koniec podawany jest malutki kieliszek wina do posmakowania.

Jesenik III – pora wracać do rzeczywistości

Jesenik III – pora wracać do rzeczywistości

Wszystko dzieje się sprawnie, jest smaczne i ładnie podane. Tylko czemu ten Marcel tak niespokojnie się rozgląda? Już wiem. Umówił się z kumplem na napisanie pracy. Wreszcie. Nareszcie. Na… godzinę temu. Daję sobie pomóc z jedzeniem, nie dopijam piwa i oczywiście lecimy pędzimy. Z pełnym brzuszkiem śmigam do domu, gdzie już nie starczy mi siły na pisanie, ale przynajmniej jestem najedzona jeszcze na kolejny dzień.

Pogoda? Jak zwykle niezmiennie zmienna. Tego samego dnia sypie śnieg, świeci słońce, pada deszcz, są chmury i zaspy, a potem błoto. Panie, zmiłuj się nad nami. Jak tak dalej pójdzie, to może zdążymy wrócić do Jesenika, żeby Marcel tej zimy nauczył mnie jeździć na nartach.

A jeszcze wstawiam Janusza marketingu. Pani wyciąga wrzące naczynie gołymi rękoma…, ale przynajmniej ładny manicure.

Jesenik III – pora wracać do rzeczywistości


Galeria zdjęć


Komentarze (1 komentarzy)

  • flag-xx Diana Kszczanowicz 8 lat temu

    Siedzi pies, wtedy siedzi. Ma takie szelki podobne jak do smyczy. Ogolnie mówi się że pies albo powinien mieć takie szelki wpinane w pas albo transporter. Te szelki pozwalają raczej na swobodną zmianę pozycji ww obrębie miejsca w aucie.http://www.zooexpress.pl/photo/1290_logo.jpg

Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?

Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!

Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →

Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się.

Proszę chwilę poczekać

Biegnij chomiku! Biegnij!