Dlaczego mam najlepszą siostrę na świecie? Londyn, Wielka Brytania
Dlaczego mam najlepszą siostrę na świecie?
Moi rodzice mają fart, jeśli chodzi o dzieci. Bachory zdecydowanie im się udały. Ja i moja siostra to dwa chodzące ideały… no dobra, może moja siostra to podręcznikowa idealna córka, ale ja to bardziej czarna owca. Podobno moi rodzice jednak są z nas dumni. I się cieszą, że mnie mają, mimo że nie jestem córką marzeń (nie mam pracy, skończonych studiów, nawet chłopaka nie mam i nie mam zadatków na rodzenie im wnuków). Siedzę właśnie w salonie wypasionego domu mojej siostry i wspominam z nią nasz wyjazd do Londynu. Nie był to nasz pierwszy wspólny wyjazd. Od dziecka podróżowałyśmy z rodzicami po Polsce. Co roku spędzaliśmy wakacje nad polskim morzem – raz byliśmy nawet w Gdańsku. Bez rodziców też zdarzało nam się jeździć. Ale o tym po kolei.
Jak to się stało, że gdzieś pojechałam?
Gdy miałam trzynaście lat, pojechałam do Stanów Zjednoczonych, dokładnie do Chicago. Miałam taką szansę, bo zaprosiła mnie i siostrę do siebie przyszywana ciotka, przyjaciółka moich rodziców. Pierwszy raz leciałam samolotem i to dziesięć godzin. Było to spełnieniem moich marzeń, wyjątkowym. Wydawało mi się wtedy, że to jedyna taka w życiu okazja. Po części miałam wtedy racje, bo jak dotąd nie udało mi się nigdy więcej wyruszyć poza granice Europy. Nie stać mnie. I nie mam okazji. Gdy wprowadziłam się do Trójmiasta i mieszkałam z moją siostrą, też nie byłam wielką podróżniczką. Byłam w tych stanach, a później… nigdzie. Przez siedem lat nigdzie nie pojechałam. Dlaczego? Wydawało mi się to mega drogie, mega trudne, nieosiągalne. Moja siostra ciągle gdzieś była. Jeździła do Berlina, Dublina, na Teneryfę… a ja? Ja tylko narzekałam ciągle, że nigdzie nie byłam. Nie wiedziałam wtedy nic na temat podróżowania. Miałam dwadzieścia lat i nie wiedziałam jeszcze, że po jednej wycieczce będę pragnęła kolejnych. Nie jestem dzieciakiem, które jeździło na kolonie, rodzice nie płacili mi za wakacje za granicą. Nie miałam okazji przekonać się, że to pokocham. Dlatego gdy dorosłam, narzekałam strasznie. Moja Mama i moja siostra miały mnie na pewno dosyć. Któregoś pięknego dnia, zadzwoniła do mnie siostra i zapytała mnie, czy mam wolny czas w swoje urodziny. Nie byłam pewna, czy mam, czy nie. Coś marudziłam, jak zwykle. Po krótkim zastanowieniu, stwierdziłam, że to jakiś podstęp i muszę znaleźć czas. Skoro Magda (moja jedyna siostra) chce bym do niej przyjechała na kilka dni, musiała coś wymyślić. W tamtym czasie siostra była jeszcze singielką, właśnie zaczynała pracę w firmie, w której pracuje do tej pory, była studentką. Ja miałam dwadzieścia lat, ona trzy lata więcej. Gdy ją odwiedziłam, dostałam do ręki kopertę i życzenia: „Sto lat, wszystkiego najlepszego, jedziemy do Londynu.”. Tak, mam najlepszą siostrę na świecie. Postanowiła zabrać mnie za granicę w ramach urodzin – kupiła mi bilet lotniczy, który był w kopercie, którą mi podarowała. Jedziemy jutro, pakuj się. Przez kilka lat słuchała mojego biadolenia, że chcę pojechać za granicę, do Londynu, albo gdzieś… nie mogła tego dłużej słuchać, postanowiła mnie tam zabrać. Będę jej za to wdzięczna do końca życia! Dziękuję Madziu, jesteś najlepsza!!!
Nie ma miejsca jak Londyn – kilka wspomnień z wycieczki
Musicie mnie zrozumieć, sytuacje które dziś wspominałyśmy, miały miejsce pięć lat temu. Nie pamiętam z fotograficzną perfekcją każdego szczegółu tego wyjazdu. Pamiętam pojedyncze sytuacje. Pamiętam też (sorry za te powtórzenia), że byłam zakochana w Londynie, w klimacie tego miasta. Było to pierwsze Europejskie miasto poza granicami Polski, które zobaczyłam. Jak się pewnie domyślacie – zakochałam się bez pamięci. Bo było inne niż Polska, inne niż wszystko co znałam do tej pory. Ruch lewostronny, puchate czapki, herbata, brytyjski akcent… no wszystko. Z perspektywy czasu i wielu innych odwiedzonych krajów… podobają mi się bardziej inne państwa i miasta, ale Londyn nadal jest w moim serduszku. Czas na moje wspomnienia. Pamiętajcie, jest to opis wyjazdu osoby, która nigdzie wcześniej nie była. Najbardziej niedoświadczona podróżniczka, czyli ja, wybrała się za granice.
Tanie linie lotnicze po raz pierwszy
Leciałam już wcześniej samolotem i to nie byle jakim. Miałam wygodną miejscówkę przy oknie, panie stewardesy, które przynosiły mi napoje i jedzonko, kiedy tylko chciałam. Nie zdziwiłam się jednak, że w tanich liniach lotniczych nie ma luksusów. I tak byłam podekscytowana. Lot trwał lekko ponad dwie godziny – nie lubię krótkich lotów. Zawsze źle się czuję, gdy samolot startuje i gdy ląduje. Krótkie loty są dla mnie straszne, bo gdy zaczynam czuć się w miarę dobrze po starcie, już lądujemy i znowu pogarsza się mój stan. Ogólnie średnio przepadam za lataniem, ale wolę samoloty od długich godzin w samochodach, czy autobusach. Wylądowałyśmy na lotnisku Luton i sprawnie ruszyłyśmy w kierunku autobusów, które miały odwieźć nas do centrum Londynu. I tak zaczęła się nasza przygoda – transfer z lotniska to około godziny drogi – godzina podniecania się ruchem lewostronnym, widokami, małymi wąskimi domkami i wszystkim innym.
Pierwszy raz z hostelem
Nigdy wcześniej nie spałam w hostelu. Moja siostra zarezerwowała nam pokój dwuosobowy w hosteliku niedaleko centrum – musiała zapłacić za to fortunę, nie chcę wiedzieć, bo kiedyś przecież będę musiała się jej odwdzięczyć (póki jestem biedakiem nie chcę znać tych faktów). Miałyśmy bardzo zadbany pokój z wygodnymi łóżkami i łazienką w środku. Dodatkowo co rano jadłyśmy śniadania na miejscu, w wspólnej kuchni. Siadałyśmy przy wielkim oknie i jadłyśmy tosty spoglądając na czerwone autobusy poruszające się ulicą. Cudowne uczucie. To podobało mi się chyba najbardziej – taki spokój, chill, dobre śniadanie, angielski klimat. Przy wyjściu z hostelu miałyśmy sklepik ze wszystkim – przydał się, gdy ból brzucha mnie zabijał i skoczyłam do niego po tabletki. Tyle plusów, że musiał znaleźć się i minus. Nasz pokój mieścił się na piątym piętrze tego budynku… A windy oczywiście nie było. Wyobrażacie sobie dwie zmęczone zwiedzaniem dziewczyny, które ledwo dają radę wejść po schodach na górę? No właśnie. Nie narzekałam jednak, było super, byłam w Londynie!
Darmowe Muzea!
Punkt najważniejszy każdej wycieczki Moniki Wiśniowej: muzeum sztuk pięknych. Nasz hostel znajdował się baaardzo blisko National Gallery, czyli przy Trafalgar Square. Zanim weszłyśmy do jego środka, podziwiałyśmy plac na którym się znajduje. Jak się później okazało, była to nasza stała miejscówka. Chodziłyśmy tam napić się kawy siedząc na schodach muzeum, odpocząć, cokolwiek. Zawsze tam wracałyśmy, był to nasz Londyński spot. Moja siostra ma słabość do lwów, spodobały jej się charakterystyczne dla tego miejsca posągi lwów.
Co do mojej siostry poza lwami lubi, gdy opowiadam jej historyczno-sztuczne ciekawostki. Jest to chyba jedyna osoba, która mnie naprawdę słucha. Nie lubię chodzić do muzeum z ludźmi, którzy wchodzą tam, bo są turystami, bo wypada wejść do Luwru, jak się w Paryżu jest. A o sztuce wiedzą tyle, że niektóre obrazy są śmieszne, bez sensu, itp. Niech sobie zwiedzają, ale beze mnie. Z moją siostrą jest fajnie. Słucha mnie, interesuje się tymi dziełami sztuki, chce wiedzieć jak najwięcej, zadaje pytania. Gdy weszłyśmy do National Gallery zrezygnowałyśmy z możliwości zakupienia audio-przewodników. Ja byłam przewodnikiem. Wiedziałam też doskonale, co chcę zobaczyć (pamiętacie o mojej liście dzieł, które muszę zobaczyć przed śmiercią?!). Wśród kolekcji, w której znajdują się dzieła malarskie z lat 1250 – 1900, znajduje się najważniejsze dla mnie dzieło: „Małżeństwo Arnolfinich” niderlandzkiego artysty jana van Eycka. Obraz, który powstał w 1434 roku, to sztandar malarstwa tamtych czasów. Omawiano go miliony razy, próbując odkryć jego prawdziwą symbolikę i wszytsko co się na nim znajduje. Jest genialny, uwielbiam go od pierwszego wejrzenia jego reprodukcji. Gdy dowiedziałam się, że zobaczę orginał na własne oczy… prawie oszalałam z emocji. Radość, łzy… tak wiem, jestem dziwna – jaram się obrazami. Zawsze to jakaś pasja. Jak zareagowałam na „Portret małżeństwa Arnolfinich”? Zdziwieniem! Wiecie, obraz ten jest pełen szczegółów. Nie miałam pojęcia, jakie ma wymiary. Wydawał mi się monumentalny. A gdy zobaczyłam go na żywo… zdziwiłam się, bo okazał się dużo mniejszy niż sądziłam, że jest. Moim zdaniem to i tak na plus – na mniejszej powierzchni, stworzyć coś tak szczegółowego, to większy wyczyn, niż malować wielkie postaci. Szanuję.
Inne dzieła w muzeum też są godne uwagi. Między innymi prace słynnego van Gogha. Dla niego samego warto tam wejść. Niestety nie mam zdjęć z wnętrza muzeum. Nie jestem pewna, czy był zakaz fotografowania, czy po prostu nie miałam na to ochoty. Wydaje mi się jednak, że to pierwsze. Nie darowałabym sobie fotki z Małżeństwem (które kiedyś reprodukowałam, tak swoją drogą – w ramach zabawy).
Big Ben i Pałac Buckingham
To dwie bardzo charakterystyczne dla Londynu miejscówki. Znacie idee mojego bloga: nie lubię pisać o tym, o czym piszą wszyscy – zostawiam to przewodnikom. Pokarzę wam jednak fotki z tymi miejscami w tle. Tak, ta z zielonymi włosami to ja – bunt młodzieńczy i brak stylu… ciężko jest być gwiazdą rocka, serio. Moja siostra też młodziutka bezdzietna kobieta. Dużo się zmieniło… w nas, w Londynie nie. Pałac Buckingham i Big Ben stoją na swoim miejscu.
A propos Wielkiego Bena. Zdjęcie, jakie jest, takie jest. Oczywiście jego wieża jest ucięta. Wiecie kto zrobił nam takie cudowne zdjęcie? Koleś przebrany za Shreka. Chętnie zrobił nam fotę, a później wyciągnął rękę żądając hajsu za usługę. Dostał pół funta. Jak nie uda mi się w życiu, przebiorę się za Shreka i wyjadę do Londynu, robić zdjęcia turystom za funta.
Jeśli chodzi o popularne miejsca – na London Eye nie weszłyśmy, szkoda nam było pieniędzy. Wstęp jest dosyć drogi, a nie do końca chciałam płacić za widoki z kręcącego się młyna.
Byłam w Chinach
Spacerowałyśmy po ulicach Londynu i trafiłyśmy do China Town. Nawet nie wiecie, jaką radochę to nam sprawiło. Prawdziwe China Town! Dziś żałuję tylko, że nie zjadłyśmy wtedy chińskiego jedzenia, gdy tam byłyśmy. Nie lubiłam wtedy innych smaków niż rosół i schabowy… ja głupia, tak wiele straciłam. Chodziłyśmy po bazarkach, orientalnych uliczkach i udawałyśmy, że jesteśmy w Chinach – pewnie nie szybko uda mi się do Chin pojechać, chociaż kiedyś na bank tam trafię. Namiastka tego kraju w Europie, jak zwykle na plus.
Komunikacja miejska
Tak tylko szybko wspomnę, że w Londynie warto kupić sobie kartę Oyster, jeśli chcecie przemieszczać się po mieście komunikacją miejską. My z siostrą nie chciałyśmy odpuścić sobie wycieczki jednym z wielu dwupiętrowych, czerwonych autobusów. Kupiłyśmy sobie takie karty, które są najwygodniejszą formą zapłaty za komunikację miejską. Wyrabiasz sobie taką kartę, wpłacasz na nią środki i później przy wejściu do metra, albo autobusu przykładasz ją do konkretnego czytnika. Jest to i wygodniejsza metoda i oczywiście tańsza. My swoje karty zdobyłyśmy od razu po wyjściu z autobusu transferowego z lotniska.
Kartki pocztowe z Londynu
Znowu wysłałam kartki swoim znajomym. Od mojego wyjazdu do Londynu minęło pięć lat. Kartki nadal nie doszły do adresatów. Wysłałam sześć kartek, tylko dwie trafiły do moich znajomych. Trochę to smutne, bo znaczki w przeliczeniu na polskie nie są tanie. Wysłanie jednej kartki kosztowało mnie około dziesięciu złotych. Głupio zmarnowane pieniądze. A tak lubię wysyłać widokówki z pozdrowieniami! I do tego te cudowne czerwone skrzynki pocztowe, ustawione w całym Londynie!
Ludzie w Londynie i brytyjska pogoda
Nie znam się na Brytyjczykach. Na miejscu poznałyśmy kilku, którzy zagadywali nas sami. Grupa młodych chłopaków proponowała nam nawet imprezę i zapalenie zioła, ale zrezygnowałyśmy. W zamian za to zaprowadzili nas do pobliskiego parku i poopowiadali o Królowej, której nie znosili. Inna część poznanych Anglików, królowe kochała. Ale to tematy polityczne, w które ja się nigdy nie chcę mieszać. W ogóle mało mówiłam. Wiecie, że dostałam wtedy blokady językowej? Nie umiałam powiedzieć po angielsku nic. Nie wiem, co mi się wtedy stało. Może to stres, bo to pierwszy raz za granicą od dłuższego czasu? Nie wiem. Troche mi z tego wyjazdu zostało. Do tej pory krępuję się rozmawiać po angielsku z native speakerami. Dziś nie miałabym problemu by zacząć mówić, wtedy się zacięłam i nie było szans na to, że się odetnę. Z moją siostrą do tej pory się śmiejemy, że nic nie mówiłam, nic nie rozumiałam. Magda musiała wypowiadać się w moim imieniu. Dziwnie. Teraz częściej to ja wypowiadam się w czyimś imieniu używając angielskiego. Ale świetnie rozumiem te osoby, byłam kiedyś w sytuacji, w jakiej one są teraz.
A pogoda? Wszyscy mówili nam, że w Londynie będzie na bank padać. W końcu to Anglia, kraj w którym ciągle pada. A ja miałam fart. Przez te kilka dni, cały czas świeciło słońce, nie padało, a było mega! Wróciłam z Londynu opalona, jakbym była gdzieś w ciepłych krajach! Taka pogoda nie zdarzyła mi się nigdy wcześniej, na żadnym wyjeździe. Było super! Pogoda wcale nie pod psem.
Na koniec impreza i idziemy spać
Wyszłyśmy z siostrą na piwo. Niedobre, angielskie, drogie piwo. Puby w Londynie zamykane są dosyć wcześnie, bo już jakoś o pierwszej w nocy. Wiem, że nie powinno się przeliczać, ale w Londynie płaciłyśmy około dwudziestu złotych za piwo, które wcale nam nie smakowało. Zmieniłyśmy lokal, poszłyśmy do klubu, w którym też nie zostałyśmy zbyt długo. Co mnie zaskoczyło? Kobieta w toalecie, która pomagała umyć ręce – wiem, sposób na dorobienie, ale czegoś takiego nie lubię i cieszę się, że nie ma tego w Polsce.
Wróciłyśmy spać, lepiej jednak imprezuje mi się w moim kraju. To był mój pierwszy wyjazd w Europie – na następny czekałam kolejne kilka lat. Dziś już wiem, że szybko się nie zatrzymam. Chcę coraz częściej, coraz więcej, coraz dalej! Podróżowanie jest uzależniające. Zdecydowanie!
P.S. Jakość zdjęć, jaka jest, taka jest. Były robione pięć lat temu, nie miałam jeszcze ajfona i zacięcia do fotografowania wszystkiego! Ważne, że znalazłam jakiekolwiek.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)