Piąteczek na HHK. Kaliber 44. Nachod i Dobroszow. Dalszy ciąg - co porabiać w Czechach?
Dziki bój o Eura
Oj zwariowali wszyscy. Ten limit pięciu tysięcy punktów chyba jest troszkę zbyt hardcorowy, skoro ludzie, którzy przez cały semestr trzymali się o co najmniej na dwa tysiące punktów ode mnie, prześcignęli mnie w trzy dni. Zakładam, że jest prawdą to co przewidziałam, że współzawodniczący strategicznie zostawili sobie mnóstwo artykułów, żeby zaskoczyć mnie na koniec, ale ja się nie poddam.. Co prawda teraz szansę na powrót na pierwsze miejsce są niewielkie, gdy już wyprzedzili mnie o około dwadzieścia tysięcy punktów. Albo będę bardzo dużo pisać, ale ja niestety nie do końca mam wakacje, dopiero co skończyłam wywiad z Kalibrem 44 dla bbaraku i w dalszym ciągu zostają mi do przepisania cztery godziny wywiadu dla wydawnictwa w ramach praktyk. Niestety 4 godziny wywiadu nie przepisuje się w cztery godziny. Po dwóch przestajecie zaczynacie słyszeć rzeczy, które nigdy nie zostały powiedziane, rozpraszasz się, zapamiętujesz trzy słowa, przy większej ilości się gubisz. To nie jest łatwa sprawa.
Ale myślę, że się opłaca, bo przecież tak długo tkwiłam na pierwszym miejscu. Nie dam się wyrzucić z pierwszej piątki, za długo na to pracowałam. Może powinnam być cwana jak pozostali? Ale niestety założyłam, że jeżeli będę się z wystarczającą przewagą utrzymywać przez cały semestr nikt mnie tak nie zaskoczy, a tu dwa dni, gdy człowiek nie ma czasu pisać i dupa, ale na szczęście mam wiele nowych historii, którymi mogę się z wami podzielić. Przede wszystkim: co się działo w piątek i sobotę ubiegłego weekendu – czyli historii z Hip Hop Kempu ciąg dalszy. Będzie też troszkę o letnim kinie w klubie Cross, a prawdziwą wisienką na torcie będzie post o festiwalu reagge w Bratysławie – Uprisingu. Zapraszam do lektury i rzucenia okien na epickie zdjęcia J.
Piątkowa wyprawa za Hradec – Náchod i Dobrošov.
Byłam już w Nachodzie podczas mało przemyślanej ewakuacji z „rodzinnego urlopu”. Wówczas miejscowość mnie nie zachwyciła, bo i nastrój był mało sprzyjający. Tysiąc toreb na sobie, przerażony pieseł, ogólna załamka. Zobaczyłam wówczas dworzec autobusowy, w której część z toaletą była zamknięta na głucho, a pociąg do Pragi był tylko z przesiadką. Na pytanie miejscowej Pani, czy jest tu jakaś kawiarnia, dowiedziałam się, że wszystko jest zamknięte, mimo że jest około godziny dwunastej.
Teraz po około 40 minutach jazdy jesteśmy już na miejscu. Z rynku, na którym znajduje się kościół widać zamek wnoszący się na wzgórzu. Pomniki, restauracyjki, kawiarenki, a to takie niewielkie miasteczko. Zachodzimy do antykwariatu – tak sobie, popatrzeć na jakieś książki. Chłopcy skoczyli do informacji miejskiej po przewodnik, żeby zaplanować naszą popołudniową wycieczkę. Dalsza grupa miała jeszcze dojechać, ale ostatecznie już nie dali rady – cóż, po drugim dniu zabawy na festiwalu zdolności podejmowania i egzekwowania decyzji spadają na łeb na szyję xD. Robimy zakupy – ja da egzemplarze fantastyki, w tym czeską wersję jednej z książek Lema. To będzie zabawa dopiero.
Obchodzimy sobie wokół ryneczek zastanawiając się nad spróbowaniem miejscowych przysmaków, aż w końcu wracamy do auta, żeby zgodnie z aktualnym na ten moment planem pojechać na zwiedzanie miejscowych bunkrów w Dobroszowie i punkt widokowy. Jazda znów zajmuje nam chwilkę. Jesteśmy na typowej czeskiej trasie – krętej i stromej. Po prawej stronie widzimy „park” – park w cudzysłowie ponieważ nie ma tam drzew. Ze wzgórza widzimy zadbana polanę, ścieżki, place zabaw, fontanny i ławeczki, ale drzew tam żadnych nie ma. Cholera, przydałoby się troszeczkę cienia.
Bunkier w Dobroszowie – powrót do czasów wojny
Dziwnie poznaje się historię od strony Czech. Ich historia jest bardziej dumna od naszej. Nie mają całej tej historii o ucisku jak Polska. Ich wersja wojny jest równie emocjonalna, ale bez tego zacietrzewienia tak znamiennego dla „prawdziwych Polaków”. Czesi zauważyli, że wojna się skończyła i czasami mam wrażenie, że są przekonani o tym, że żadna inna już nas nie czeka, chociaż niektórzy twierdzą, że ona już trwa. Jeżeli chodzi o mnie, to chyba się uspokoiłam. Śmierć i terroryści już nie spędzają mi snu z powiek, bo jestem tak zajęta różnymi pracami i aktywnościami, planowaniem, że nie mam czasu się nad tym zastanawiać. Zresztą Bobby bardzo dba, żebym nie wpadała w melancholię – planuje coraz to nowsze festiwale, imprezy. Tu pójdziemy, tam pójdziemy. Widzicie? Ciężko myśleć o głupotach.
Bunkier jest położony na wzgórzu. Trzeba przejść do niego kawałek ścieżką wiodącą przez pole. Dookoła macie tabliczki z prośbą o trzymanie się ścieżki i nie deptanie pola, na którym najpewniej coś się sadzi. Nie wiem na co jest sezon. Nigdy nie znałam się na rolnictwie. Na miejscu było sporo ludzi. Podeszliśmy do małego okienka – jest w nim tarcza zegara, którego wskazówki ukazują godzinę kolejnego zwiedzania. Bilety zarówno ze zniżką studencką, dla dzieci, dla dorosłych można zakupić w owym okienku piętnaście minut przez rozpoczęciem zwiedzania i kosztują one około 80 czeskich koron. Należy też za 30 koron zakupić pozwolenie na wykonywanie fotografii, ale tego akurat nikt nie sprawdza, chociaż ja w sumie fotki robię cichaczem, gdy nikt nie patrzy xD.
Równo o czternastej zabiera nas przewodnik – młody chłopak, wygląda jakby był jeszcze młodszy ode mnie. Język wykładowy – czeski, ale nie jest trudno się połapać o co chodzi. Grupa, w której idziemy liczy od 20 do 30 osób – dzieci, starsi, młodzież, wszyscy. Ma początku wchodzimy do sali w innym budynku. Tam znajdują się makiety budowli (bunkrów) oraz wystawy prezentujące różne sytuację, z życia żołnierzy. Mali żołnierze w akcji podczas walki, w okopach, w szpitalu polowym, podczas przygotowywania jedzenia w obozie i podczas zwycięskiego salutowania. Mamy chwilkę dla siebie, żeby zerknąć na wystawy, gdy sala się wypełnia. Wówczas zaczyna się wykład, który ma nas wprowadzić w sytuację: gdzie, co, jak? Czyli rok, sytuacja, co się działo, kto z kim. Nie będę spoilerować tym, którzy planują się tam wybrać. Przede wszystkim dlatego, że mało co pamiętam. My nie przerywamy oglądania. Tym razem przyglądamy się dokładniej i zauważamy, że poustawiane żołnierzyki wraz z całym swoim wojskowych wyposażeniem przedstawiają pewne sytuacje z życia codziennego żołnierza na wojnie. Po prezentacji wystawy przewodnik zostawia nas na chwilę, żeby ci, którzy mieli na tyle kultury, żeby słuchać na baczność, popatrzyli na resztę wystawy. Mi też się jeszcze przeglądamy, bo scenkom ułożonym z pomocą żołnierzyków trzeba się uważnie przypatrzeć. Ja próbuję sobie wyobrazić, jak by to brzmiało, gdyby mogły ożyć i zacząć się ruszać, czyli po prostu jak by to wyglądało w rzeczywistości.
Po chwili spotykamy się przed bunkrem. Dowiadujemy się jakie były losy zewnętrznych części budynku i co nas za niedługo czeka. Chłopak wskazuje elementy, które zostały wymienione i te, które oryginalnie tutaj były. Sprawdza nam bilety, ale tak naprawdę niezbyt dokładnie – nie patrzy kto ma wykupione prawo do fotografowania, nie żąda legitymacji studenckich. Patrzy tylko czy bilet jest.
Schodzimy do podziemi.
Uwaga, po pierwszym kroku jest naprawdę niskie przejście. Ja z moim metr sześdziesiąt przywaliłam sobie w łepetynę, a co dopiero ludzie o normalnych wymiarach xD. Pierwsza sala znajdująca się jeszcze nad ziemią, to ta, w której żołnierze bronili lokalizacji. Znajdują się tutaj pozycje strzeleckie, działka przypominające mi wyrzutnie rakiet. Te potworności są naprawdę wielkie. Wszystko tutaj jest jakieś takie monumentalne. Tutaj jest jeszcze względnie jasno, ale już pojawiają się zamontowane gdzieniegdzie lampy. Całe zwiedzanie jest zaplanowane na półtorej godziny. Myślicie sobie – jak długo można chodzić przez podziemne tunele? Gdybyśmy przez nie biegli, to pewnie nie byłoby problemu, ale zatrzymywać się będziecie w co najmniej czterech miejscach. Wycieczka jest spora, więc zanim wszyscy się zgromadzą w jednym pomieszczeniu i przewodnik zacznie wam opowiadać o przeznaczeniu tego miejsca, już spokojnie zdążycie wszystko obejść z każdej strony. A na dole jest cholernie zimno… Serio, nawet jest tabliczka informująca o tym, że na dół powinno się iść z bluzą i w długich spodniach. My w pewnym momencie zaczynamy sobie podskakiwać w miejscu, a Bobby zamyka oczy i przez cały jeden wykład próbuje sobie wyobrażać, że jest ciepło, totalnie ignorując przewodnika, który stoi na wprost niego.
Dużo, dużo schodów. 161 stopni? Dobrze pamiętam? Jakoś tak to było. Nie zgodzę się, że trasa była trudna ( tak powiedział przewodnik). Uważam, że każdy normalny człowiek powinien dać radę schodom, nawet jeżeli jest ich dosyć sporo xD.
Wszędzie jest od cholery tuneli i wielkich, olbrzymich, wysokich sal. Większość jest wykończona tylko w części. Chłopak kilka razy wspomina o tunelach, które się zawaliły i już potem nie były odbudowane lub o salach, w których miały być filtry powietrza i magazyny na puste łuski nabojów. Wygląda na to, że bunkier ten miał być całkiem nowoczesny. Na końcu jednego z korytarzy natrafiamy na siatkę, która zasłania nam przejście. Za przejściem jaskinia (nie wiem, czy to część tunelu, która została wybita przez tych, którzy wybudowali bunkier czy też naturalny tunel – to chyba nie). Mniej więcej w połowie drogi powinniście dotrzeć do tablicy, na której macie mapę z uwzględnieniem wszystkich podziemnych korytarzy, które są otwarte.
Smutne jest to, że jakieś mebelki w stylu krzeseł, stołów, piętrowego łóżka są tylko w pierwszych salach. Później zwiedzacie już tylko puste korytarze i sale. I jakkolwiek monumentalność tego miejsca może zachwycać i wzbudzać trwogę, to jednak pod koniec modlimy się, żeby już się wydostać. Jest zimno jak cholera. Wielkie, puste sale – każda taka sama – zaczynają pomału nudzić, a my chcemy już dalej. Utrudnia to ponad dwudziestoosobowy tłum ludzi i historię przewodnika. Może i ciekawe, ale ten mróz już ciężko wytrzymać. Chciałabym zwrócić waszą uwagę na słowo ubikacja. Funkcjonuje także w Czeskiej Republice, ale zdaje się, że u nich oznacza ono nieco innego niż w Polsce. U nas chodzi bardziej o toaletę, u nich bardziej o kwaterę – spanie. W sensie miejsce do spania, nie czynność.
Czas na wspinaczkę
Windy niestety nie ma. Na jej miejscu zieje czarna dziura – bardzo głęboka. Bardzo szeroka, głęboka, i czarna – wzbudzająca smutek i przerażenie. Obok schody. 161. Kałuże na schodkach, obleśnie mokre ściany, wilgotne poręcze. Zapraszamy z powrotem na górę. Niech was wilgoć przesiąknie.
Lecimy z Šarką na górę. Wiele osób się zatrzymuje i robi sobie przerwę. Nie dziwię się, bo sama się lekko zasapałam, ale dotarłyśmy a górę bez większych problemów. Znajdujemy się na pobliskim wzgórzu, który dało się zobaczyć ze ścieżki. Ta część jest o wiele bardziej zniszczona. Sam przewodnik wspomina, że podczas niemieckiego ostrzału budynek bardzo ucierpiał, chociaż oczywiście obrońcy nie ulegli. Wszędzie są gołe druty, gruzy, ostre powierzchnie uszkodzonych ścian. Na kompletną powierzchnię wydostajemy się spiralnymi, metalowymi schodami. Kilku zwiedzających jeszcze dopytuje przewodnika o różne szczegóły dotyczące bunkrów i wojny. Może chłopak rzeczywiście jest tak młody jak myślę i po prostu robi jakieś praktyki na studiach historycznych, czy coś w tym stylu.
Jesteśmy na samej górze! Wydostaliśmy się! Słonko jeszcze lekko praży, ale już powoli zaczyna mocniej zawiewać. Mamy przyjemny widoczek na okolicę, ale to dopiero początek. Jedziemy na obiad do punktu widokowego (cz. rozhledna), w którym znajduje się również restauracja.
I znowu schody
Wstęp do punktu widokowego jest płatny – kwota z tego co pamiętam 50 koron za osobę. Grosze. Dodatkowo można na miejscu zakupić różnego rodzaju pamiątki. Ja kupuję prosiaczki, jeżyki i inne pierdołki, których cena kształtuje się ze względu na wielkość i rodzaj pamiątki.
Pora pokonywać schody, schody, schody, schody – te są krótsze i szersze, ale nie ma żadnego poręczy. Na szczęście nie jest piekielnie zimno. No i jest jasno, bo wnętrze wieży jest pomalowane na biały kolor. Tylko minutka i jesteśmy już na górze.
Widzimy pastwiska, na których wyją krówki i cielaki. W tle z każdej strony wzgórza i pagórki. Na balustradach znajdują się obrazki przedstawiające te konkretne góry z opisaniem – wszędzie są ich nazwy. Na wieży nie jesteśmy sami, więc prosimy o foteczkę. Wycieczka zaliczona. Jeszcze tylko strzelić panoramę i można iść na obiad. Nie jestem pewna, czy w tej wieży nie był jakiś pensjonat, czy może siedziba klubu jakiegoś. Cholera wie. Idziemy do restauracji. Dostajemy obiadek. Małe porcje zupy – do wyboru wywar i pomidorowa. Ja biorę pomidorową i jestem zadowolona. Potem smażony Eidam. Zgłodniałam przez to całe zwiedzanie, także frytki z smażakiem będą idealne, żeby się zapchać. Mają też w menu cały talerzyk brokuł zasmażanych z serem. Pychotka. Solidna porcja. Polecam. Przy tym ceny nie są straszne, ale to w końcu Czechy. Tutaj nie przepłacicie.
W Jaromierzu postój. Austy twierdzi, że są tu najlepsze lody w Czechach. Zdaje się, że ma rację. Przynajmniej, jeżeli chodzi o lody włoskie (tutaj nazywane točena zmrzlina). Wygląda to tak, że generalnie u nas w Polsce opcje na lody włoskie są trzy – jeden smak, drugi smak, mieszany i zwykle są dostępne tylko dwa smaki. Tutaj macie więcej smaków do wyboru, a miesza się te lody tak, że macie smak na smaku. Najpierw do wielkiego wafla się napuszcza jeden smak, a potem na ten jeszcze drugi. Wygląda to bardzo ciekawie, a lody rzeczywiście są jednymi z najlepszych jakich w życiu próbowałam.
Wywiad z Kalibrem 44
Jeszcze szybka, tradycyjna kąpiel w łaźniach i już jesteśmy na miejscu. Docieramy na koncert Keke i Palucha. Pod jego zakończeniu, pod sceną jest prawdziwe szaleństwo. Wszyscy biegają od lewej, do prawej. Wybiegają. Austy wysyła mnie po umówienie wywiadu, jeżeli się uda. Keke jednak w pośpiechu, pakuję się do auta z rodziną i chociaż miło, to jednak odmówił. Paluch zgodził się na wywiad, którego tłumaczenie mogliście przeczytać w ostatniej notce, a oryginał na stronie bbaraku. Link znajduje się w ostatniej notce. Paluch zdaje się poważniejszy od zarówno TEDE jak i chłopaków z Kaliber 44. Mało żartów, mało śmiechów, za to bardzo rzeczowe odpowiedzi. Do dzisiejszego posta dodaję wam tłumaczenie wywiadu z Kalibrem 44, zapraszam również do oryginalnego źródła.
ABRADAB – A
JOKA – J
- Słuchałem Kaliber 44 przed szesnastoma laty, ponieważ lubię polską scenę Hip Hopową, a mam wrażenie, że jesteście założycielami Polskiego Hip Hopu. Zgadzacie się z takim twierdzeniem?
J: Na pewno słucha nas dłużej, bo już troszeczkę gramy na polskiej scenie. A jak się tym interesuje, to my naprawdę gramy długo. My się czuliśmy założycielami, bo w tych czasach my u nas na Śląsku byliśmy jedyni. Później się dowiedzieliśmy, że gdzieś tam w Polsce są inne zespoły, że w Kielcach ktoś w międzyczasie nagrywa, w Warszawie nagrywają. Także byliśmy jednymi z założycieli – tak bym to określił.
A: Nie możemy na pewno powiedzieć, że my założyliśmy Polski Hip Hop. Uzurpowalibyśmy sobie prawo do tego. Było nas więcej w tych starszych ekipach, ale jesteśmy, że tak powiem architektami tej kultury na pewno w Polsce.
- Zaczynaliście od rocku i punku, ale dopiero potem zaczęliście grać Hip Hop.
J: Tak, na pewno to było… dobra, na pewno trochę słuchaliśmy tej muzyki, chociaż tak naprawdę wiedzieliśmy, że chcemy robić Hip Hop, a z punk’ami graliśmy tylko ze względów technicznych. Dlatego, że wtedy nie było koncertów Hip Hopowych i nie było publiczności hiphopowej, także Hip Hop trzeba było pokazać jakiejkolwiek publiczności. A występowaliśmy na koncertach zespołów naszych starszych kolegów, którzy grali muzykę hardcore’ową. Jeździliśmy z nimi na koncerty i otwieraliśmy te koncerty. Później jak dopiero przerobiliśmy pare kawałków na hardcore’owe uczyliśmy ludzi tej muzyki, no nie?
A: W Polsce Hip Hop zwłaszcza w latach 90 był uważany za spadkobiercę punka, ale takiego ideologicznego, a nie muzycznego, bo grali inaczej, ale było mniej więcej tyle samo wkurwienia w tej muzyce. W Polsce w latach 90 bardzo często pytali nas: „co z tym punkiem?”. Czy Hip Hop jest takim właśnie punkiem lat 90?
- Zadam może dziwne pytanie – Miłosz nazywa sam siebie Panem z Katowic. Zgadzacie się, czy to wy jesteście Panami z Katowic.
A: Miłosz jest kolejnym pokoleniem tego katowickiego Hip Hopu, który mocno się tam zakorzeniło, bardzo mocno się utożsamia z Katowicami i dobrze. Pozdrawiamy serdecznie Miłosza, ale my jesteśmy starszymi panami z Katowic.
- Przed szesnastu laty wydaliście ostatni album, następny dopiero teraz. Dlaczego tak długo kazaliście nam czekać na kolejny?
A: Joka się zajął czymś innym. Ja się zajmowałem Hip Hopem. Wydałem pięć swoich solowych albumów w międzyczasie. A żebyśmy zeszli się razem, był potrzebny po prostu odpowiedni moment, odpowiedni impuls. Próbowaliśmy kilkakrotnie. W 2005 już była taka możliwość, że album wyjdzie i znów nasze drogi się rozeszły. Po prostu musiał nastąpić odpowiedni moment. W pewnym momencie oboje powiedzieliśmy, że „tak”, to jest ten moment.
J: No tak, tu myślę nic dodać, nic ująć. Wracaliśmy koncertowo. Próbowaliśmy nagrać płytę, ale jak mówię my nigdy niczego nie robimy na siłę. To musi wyjść samo z siebie. Robienie płyty to też nie jest hop siup. W to trzeba kupę pracy włożyć, żeby robić to dobrze i być z siebie zadowolonym, a to jest chyba najważniejsze, żeby robić to co się lubi.
- Podczas tej długiej przerwy jeden z was był aktywniejszy w solowej karierze. Dlaczego?
A: Tak jak mówię, nasze drogi się rozeszły. Joka…
J: Ja odbiłem w pewnym momencie od nagrywania. Po trzeciej płycie miałem poczucie, że muszę sobie zrobić przerwę, chociaż nie odbiłem zupełnie od Hip Hopu, ale takie życie z koncertami, granie… My zanim wydaliśmy płyty, już graliśmy i już nagrywaliśmy. Jak grasz sam, to grasz sam, ale jak wychodzisz na dużą scenę to się zaczyna troszkę inny wymiar grania. Po prostu miałem ochotę wyjechać do Nowego Jorku, zaszyć się tam, założyć życie rodzinne, trochę inaczej zacząć pracować, ale jednak mieszkać w tej stolicy Hip Hopu, także to tak wyglądało.
- Interesuje mnie jak przez te wszystkie lata udało wam się utrzymać swoje brzmienie, swój styl. Trzymacie się oldschoolu restryktywnie czy podobają wam się też nowe dźwięki i możliwości?
A: To nie jest właśnie tak, że się trzymamy tego stylu, bo było szesnaście lat przerwy. Przez ten czas na przykład ja jako Abradab miałem różne skoki w bok z reagge. Robiłem różne rzeczy, więc nie trzymałem się stricte tego stylu. Teraz wydaliśmy album po długiej przerwie. Naszym pomysłem – siedzieliśmy sobie i rozkminialiśmy jaki ten album powinien być? Uznaliśmy, że ten album powinien być łącznikiem, mostem pomiędzy starymi latami, a tymi, tak żeby ktoś po szesnastu latach słuchając tego, powiedział „a taak, to jest Kaliber”. To jest właśnie taka płyta. A teraz przygotowujemy już inny album. On nie będzie stricte trueschollowy, tylko będzie nowocześniejszy.
- Skoro już wspominasz waszą nazwę, ciekawi mnie czy liczba 44 jest w jakiś sposób powiązana z footballem albo narodowością, może nacjonalizmem?
J: Tak, że w ogóle nie oglądamy footballu ani nie przejmujemy się nacjonalizmem. Ani z jednym, ani z drugim nie mamy nic do czynienia.
A: A 44 – Powstanie Warszawskie? To jest teraz takie popularne. Nie, u nas to było troszkę z czego innego. Kojarzysz polskiego poetę romantycznego, naszego wieszcza narodowego Adama Mickiewicza? On miał tam magię liczby 44. Myśmy odkryli to 44 u niego, a pomysł na nazwę padł zupełnie żartem. Staliśmy sobie we trzech i wymyśleliśmy sobie jak ma się zespół nazywać i wychodziły takie głupoty jakieś. I nagle kolega rzucił Kaliber 44 i „hahaha”, a my „uuuuu”. Na tej zasadzie to było, bez żadnej specjalnej ideologii. Po prostu chwytliwa nazwa – catchy name.
- Interesuje mnie wasz nowy album. Dlaczego zaprosiliście do współpracy Grubsona, który gra reagge – hip hop?
A: Grubson to znakomity artysta. Mamy taką nawet osobistą z nim sytuację, bo on jest sporo od nas młodszy. Jego brat starszy organizował pierwszą imprezę hiphopową w Rybniku, w mieście gdzie on mieszka. I myśmy byli u jego brata w domu. On był wtedy taki malutki. W ogóle taaak na nas patrzył. Takim znakomitym artystą się stał, że my go bardzo szanujemy. I ja – jako Abradab – też robiłem sporo takiego Hip Hopu, także on mi wcale nie jest odległy. Ale tak naprawdę Grubson zadzwonił. Powiedział „chłopaki wy robicie nowy Kaliber, ja tam kurwa muszę być” (śmiech).
- Na HHK jestescie w tym roku po raz pierwszy?
A: Drugi.
- A kiedy byliscie ostatni raz?
J: 2006. Kontrafakt też był wtedy.
- Graliscie na dużej scenie czy w hangarze?
A: Nie, tu na dużej scenie.
- Jak tam się podoba w Czeskiej Republice?
A: Ja Czechy uwielbiam. Ja jeżdżę z moją żoną na romantyczny wyjazd do Pragi wczesną wiosną.
- Zupełnie jak w Paryżu?
A: Lepiej…, chociaż w Paryżu nie byłem. Ja osobiście Czechy uwielbiam. Kuchnię uwielbiam, klimat, ten luz. A Praga jest tak przepiękna. Ja się jaram bardzo.
J: Ja w Pradze nigdy nie byłem, ale do Czech jeździliśmy wiele razy na narty… tzn. nie, na narty to na Słowację. Ja to z geografii to jestem… Ale my w Polsce lubimy Czechy. Moi rodzicie mieszkają koło czeskiej granicy, koło Cieszyna. My jako dzieci – jako młodzież wyjeżdżaliśmy często do Cieszyna. Miałem wielu znajomych, którzy mieli skate shopy, czy coś tam. I bardzo często chodziliśmy do Czech i się ziomaliliśmy, że tak powiem.
- Wczoraj rozmawialiśmy z Paluchem, który miał problem rozpoznać, kto jest ze Słowacji a kto z Czech. Znacie jakichś czeskich artystów?
A: Aż tak nie jestem pewny. Kiedyś poznaliśmy taki czeski zespół jak im powiedzieliśmy, że „zjarać się na maksa” to się tak chłopaki pośmiali, polali ze śmiechu. „A jak jest u was chrapanie na babičke”. I myśmy się polali ze śmiechu. Także my mniej więcej potrafimy. Język jest inny. Chaozz się nazywał ten zespół?
- Chaozz. A graliście w Czechach tylko na Kempie czy też w klubach?
A: W klubach nie. Graliśmy raz, gdzieś w czymś małym, ale to była chyba też Słowacja. W klubie grać nie mieliśmy okazji.
- Słyszałem, że polscy artyści niechętnie grają w Czechach ze względu na wynagrodzenie.
J: Nic nam o tym nie wiadomo.
A: My tutaj zagraliśmy za bardzo rozsądną stawkę. W Polsce na takich koncertach bierzemy dużo więcej. My tu chcieliśmy bardzo zagrać i tu pieniądze nie grały roli.
J: Pierwszy raz słyszymy, żeby cena miała być przeszkodą, żeby zagrać w konkretnym miejscu. Dostaliśmy propozycję, zagraliśmy..
A: Bardzo lubimy grać za granicą. Na wyspy – graliśmy we Francji, i w Norwegii, i w Holandii, i w Stanach wiele koncertów. A pieniądze – bardzo chętnie, ale to drugorzędna sprawa.
- Jeżeli więc dostaniecie jakąś propozycję z czeskiego klubu, zobaczymy was u nas znowu?
A: Oczywiście.
J: Pewnie, że tak. Kiedyś graliśmy w czeskim klubie, takim małym, zaraz przy granicy, ale no świetna impreza była wtedy. Pamiętam, że tamten klub był strasznie wyluzowany. W Polsce kluby troszeczkę inaczej działają. Tam super było.
- A nie napotkaliście może na językową barierę podczas waszych zagranicznych koncertów?
A: Nie mamy porównania, bo gramy tylko na HHK. Tutaj jest dużo Polaków. Jest dużo różnych ludzi. Jak widziałeś podnosili ręce, robili hałas, chyba kumają międzynarodowe gesty „put your hands up!”, więc z tym nie było problemu. To jest święto kultury Hip Hopu, więc się świetnie gra. Pewnie gdybyśmy zagrali w czeskim klubie dla Czechów oni mogliby śmiać się, czy coś. Mamy śmieszne różnice językowe. Wy się śmiejecie z polskiego, ja też mam problem, żeby tekst piosenki po czesku zrozumieć, bo kilka słów znam, ale całość niekonieczne zrozumiem – za szybko jednak.
- Dlaczego Polska – kraj z wieloma hiphopowymi artystami nie ma swojego HHK?
A: Nie wiem, to może jest kwestia tego, że nie znaleźli się organizatorzy na tyle odważni. Mamy sporo fajnych festiwali nie hiphopowych, jak na przykład Woodstock, Opole, ale to jest dla dziadów starych. Mamy tam Męskie Granie, Solidarity Farsa, które gromadzą wielotysięczne tłumy i było sporo festiwali Hip Hopowych. Festiwal w Giżycku to jest bardzo duży festiwal, w Płocku niedawno się zaczął Made in Poland. Graliśmy w Olsztynie, który miał taaaaki line up, bez amerykańskich gwiazd, ale same najlepsze Polskie, ale niestety publiczność dopisała bardzo słabo. Trudno powiedzieć. Tak naprawdę w Polsce największy boom na Hip Hop już był, teraz on gdzieś tak zszedł. Dużo ludzi kupuje płyty, ale telewizja na przykład nie gra Hip Hopu.
J: To jest tak, że jest HHK i ludzie u nas czekają na HHK. Widzicie ile tu jest Polaków, a Czesi to są nasi bracia.
- Ostatnie pytanie – czy na kolejny album bedziemy czekać kolejne 16 lat?
A: Nie, nie, nie. Album jest przygotowany i wyjdzie w ciągu najbliższych miesięcy a nie lat. Już jest kilka kawałków zrobionych.
Imprezowe szaleństwo
Piątek okazał się moim dniem, żeby się stracić. Na szczęście nie tylko moim, więc traciliśmy się w grupie, tak pomału, każdy po kolei. Szczerze mówiąc mało z tego pamiętałam, aż Šarka i Bobby nie zaczęli uzupełniać moich wspomnień, a wtedy zaczęło mi się już nieco układać. Zaczęło się od tego, że skoczyliśmy sobie przed wywiadem na scenę, na której odbywały się breakdance’owe rywalizacje. Fotek oczywiście wyraźnych z tym moim nieszczęsnym telefonem nie dałam rady zrobić, natomiast mam wiele filmików zawodowych popisów. Popijaliśmy na szczycie trybunki naszego tullamore’a, rysowaliśmy kurczaki i robiliśmy różne dziwnie rzeczy. Po zakończeniu zawodów ja śmignęłam na wywiad a reszta szalała pod sceną.
Nie pamiętam jak po wywiadzie się to stało, że… Takk… nie za bardzo pamiętam, gdzie byliśmy. Myślę, że jakoś poszłam z Martinem i Marie po ciuchy. Zostawiliśmy Marie pod bramą, bo miała inną opaskę. Byłam pewna, że ją stracimy, że już po niej. Byłam przekonana, że jak wrócimy już jej nie będzie. Co to był za widok. Wracamy z ciuchami, a tam ona dalej stoi za siatką, jak ją zostawiliśmy, ze smutną miną – niczym Loki czekający pod drzwiami, aż wrócimy. No i potem zgubiłam się po raz pierwszy. Miałam jeszcze ze sobą swój plecaczek. Potem zrobiłam dziki biznes, odkupując 3 za 200 koron od pewnych bardzo rozweselonych panów. Hmm, nie jestem pewna czy był to szczęśliwy zakup. Ja sama już byłam bardzo wesoła. Byliśmy chwilkę na VIP a potem już gibaliśmy się pod sceną, przy wejściu do strefy VIP. Ja idę kręcić. Więc poleciałam sama, znalazłam sobie kogoś do pomocy. Pomógł mi jakiś miły kolega z zagranicy, który siedział z jakimiś polkami. Po dobrych dwudziestu minutach rozmowy, radośnie wzięłam jaranie i uciekłam w podskokach do reszty, żeby zapalić.
To był moment przełomowy w ciągu całego Kempu. Przynajmniej dla mnie. Zostawiłam tam portfel. Portfel, w którym miałam wszystkie hajsy, karty, i najpewniej też zakup dokonany przez kilkoma chwilami. Nie zauważyłam tego braku aż do rana. Radośnie pobiegłam bawić się dalej. Zapaliliśmy. Zostawiłam plecaczek Bobby’emu i już w bardzo imprezowym nastroju wyruszyłam z Šarką obczaić toaletę i skoczyć na drinka. Long Island – to nas załatwiło chyba do końca. Jeżeli nie wiecie czym jest ten bardzo klasyczny drink, spieszę wytłumaczyć:
- wódka (20 ml)
- tequila (20 ml)
- rum (20 ml)
- gin (20 ml)
- likier triple sec (20 ml)
- sok z cytryny lub limonki (20 ml)
- syrop cukrowy (20 ml)
- cola (około 10-20 ml)
- kostki lodu
To właśnie jest skład tego „maleństwa”. Dosyć hardcore’owy, jeżeli chcecie to pić przez cały wieczór, aczkolwiek wyjątkowo delikatny w smaku, jak ma taki mix różnych alkoholi. Zaczynamy biegać. Nie pamiętam gdzie biegamy. Ale gdzieś musiałyśmy być przez ten cały czas. Wiem, że na pewno byłyśmy w białym namiocie na strefie VIP. Moi znajomi twierdzą, że jest to namiot na dobicie, co oznacza, że gdy już nigdzie nie ma koncertów, jest to miejsce w którym ludzie „robią się do końca”. Piją, tańcują, w stanie mniejszej trzeźwości. Ja tam już byłam bardzo nieprzytomna, a przecież wcale nie było tak późno. Tańcowałyśmy z jakimiś młodziakami, którzy zdawali się jeszcze bardziej - jeżeli jest to możliwe – niż my. Nie wiem, jak to się stało, że się jakoś pogubiłyśmy. Zakładam, że nie było to specjalnie trudne, gdyż ja byłam już w fazie zombie. Szłam pewnie gdzieś tam naprzód zafascynowana jakimś światełkiem i tak się zgubiłam. Šarce udało się wrócić do ludków, a ja straciłam się na długo, bez telefonu (zostawionego w plecaczku, który uwiesiłam na plecach Bobby’ego) i portfela, który zostawiłam na strefie VIP, chociaż jeszcze o tym nie wiedziałam. Ehhh, na szczęście zdążyłam sobie kupić czapkę, chociaż…
Nie mam bladego pojęcia, co mogłam robić przez ten cały czas. Bladego pojęcia… Jasna cholerka. Bobby twierdzi, że znaleźli mnie właśnie w fazie zombie – stojącą przy basenie na strefie, niewykazującą większej aktywności i zwinęliśmy się na hotel. Oczywiście, Laura nie mogła darować sobie kolacji i na głównym pasażu zaczęła bełkotać, że chce jeść. Bobby doprowadził mnie do burgera. Zamówiłam chyba cheeseburgera z tego co mówił, a potem usiadłam na ulicy twarzą do namiotu, w którym zamówiłam i obserwowałam kucharzy przy pracy, zupełnie jakbym patrzyła w ekran telewizora, wyłamując palce z zniecierpliwieniem. Z radością zatopiłam kły z soczystym burgerze.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)