Gdańsk, część pierwsza.
Na początek aktualnie.
Miałam wam pisać o Sfinksie. Suprajs, jednak będzie o Gdańsku! Znowu nie mam czasu, znowu weekend był za krótki (pomimo tego, że spędziłam go w domu, a nie w klubie!), znowu muszę przygotować się do jutrzejszych zajęć (aż sześć godzin). Tak będzie przez najbliższe trzy dni, ale później… później to już tylko nerwy związane z przeprowadzką i dokumentami mostowymi. Dalej jestem w czarnej de, jeśli chodzi o mieszkanie. Co godzinę kontroluję wszystkie portale, na których ogłaszają się ludzie, mający jakieś stancje. Co godzinę jest lipa, albo lepiej – masakra. Wymarzyłam sobie pokój na Starym Mieście w starej kamienicy. Taki wiecie, brzydkie okna, duża przestrzeń i wysokie sufity (wiem, że to nie jest poprawnie napisane, ale każdy rozumie o co mi chodzi). No i co z tym moim marzeniem (chyba tak to powinnam nazywać, bo coraz bardziej wydaje mi się nierealne – przypominam notkę o marzycielstwie). Znalazłam takie cudo, gdzie łazienka i kuchnia to gruby PRL, a pokój świeci pustkami (pomijając jedną, piękną starą szafę). Zadzwoniłam i sobie pogadałam jakieś pięć minut z właścicielem. Wszystko układało się po mojej myśli: osiemset osiemdziesiąt złotych, dwadzieścia pięć metrów kwadratowych, możliwość dostawienia stołu. Aleeeeee, czar prysł, gdy zapytałam o zwierzęta. Pan chyba kotów nie lubi, bo momentalnie zmienił ton i oznajmił niczym mój tata „żadnych zwierząt!”. No nic, znowu poczułam się biedną, małą dziewczyną okrzyczaną przez dorosłego i odłożyłam słuchawkę (rozmawiałam przez domowy). Później było drugie mieszkanie, całkiem dziwaczne i mocno brzydkie. W kuchni lokatorzy poustawiali sobie butelki po wódce (w barddzzooooo dużej ilości), w kiblu sedes świeci jak choinka bożonarodzeniowa (jak oni te lampki tam wmontowali?), a na pralce, dokładnie drzwiczkach od bębna, przyklejony został kołpak. I co? Mieszkanie wydawało mi się idealne. Pokój duży, siedemset metrów od uczelni, chata„stylowa”, ale znowu było ale… I tu jestem wkurzona. Jakiś czas temu pisałam notkę o moście (pamiętacie?). Wynajmujący wszedł na mój profil fejsowy, odpalił bloga i dowiedział się, że ja tylko na kilka miesięcy, że ja to nieuczciwa dziewczyna, że ja to kłamać chciałam. No cóż, jakoś w życiu sobie trzeba radzić. Mieszkanie przepadło, ale dalej jakaś nadzieja jest. Ludzie w Krakowie nie są chyba aż tak źli jak u nas na Pomorzu. Koleś powiedział, że jeśli nikogo do piątku nie znajdzie, to będę mogła wpaść, obejrzeć i może się zadomowić. Niestety, pokoje idą jak świeże bułeczki i podejrzewam, że dawno ktoś zajął moje miejsce. Kolego, jeśli to czytasz, pozdrawiam! Straciłeś najlepszą na świecie współlokatorkę! Dobraaa, nie ma co płakać, mam jeszcze około dziesięciu dni, coś się znajdzie. Zresztą, w razie tragedii mogę zamieszkać w drogim hotelu.
Wróćmy do tego, dlaczego znowu o Sfinksie nie napiszę. No słuchajcie, za bardzo kocham te miejsce, żeby napisać notkę na pięć tysięcy znaków, żeby pisać bez jakiegokolwiek przygotowania. Postanowiłam, że dopiero w weekend coś wystukam, coś wam udostępnię. Hymmm, tak sobie teraz myślę, że ja znowu obiecuję, że do notki się przygotuję, a pewnie tak samo jak ostatnio wszystko poleci na spontanie. No cóż, za siedem dni koniec konkursu, nie ma zbytnio czasu na myślenie, zagłębianie się w szczegóły itp., trzeba punkciki nabijać. Dobra, dalej do aktualnych aktualności. Napisałam pracę z historii literatury i jestem z siebie dumna, chociaż pod względem jakościowym to podejrzewam, że moja doktorka stwierdzi, że mogę sobie nią (pracą) dupeczkę podetrzeć – będzie miała rację. Nie chciało mi się czytać naukowych opracować, nie miałam ochoty przypominać sobie nawet, jak poprawnie tworzyć przypisy. Wszystko robiłam z głowy. Jeśli się okaże, że mam ocenę powyżej trzy, to oszaleję ze szczęścia. Przecież chyba czas pomyśleć o stypendium…
Skaczę dziś po różnych tematach w tym wstępnie, ale jakoś brakuje mi złożenia, jednolitości myślowej. Słuchajcie, przeprowadziłam pięć lekcji. Na pierwszej dostałam lekkiego ataku nerwicy, bo większa część klasy nie odrobiła prostej jak drut pracy domowej (trzeba było dopisać trzy słowa do notatki), później męczyłam się z moimi najmłodszymi uczniami (praca w czwartych klasa to naprawdę syzyfowa robota), ale… na sam koniec przyszło polepszenie. Przedostatnią lekcję ćwiczyłam żetki i er zetki z piątakami. O ile ortografia ostatnio strasznie mnie męczyła, to teraz poszło gładko i bez większych ataków nerwicy. Po prawie najstarszych przyszła moja ukochana szósta… Nie wiem, jak to jest, że niektóre dzieci są głupie (i to grupowo), a inne mądre (również grupowo). Czy oni ich tam dzielą na klasy pod względem wcześniej potajemnie przebadanego IQ? Wątpię. Wchodzą te dzieciaki, robią zadania, gadają ze mną, a ja nawet nie czuję, że pracuję. Czterdzieści pięć minut spędzam jakby z koleżankami i kolegami. Wiadomo, czasami muszę podnieść głos, dziesięć razy powtórzyć, ale mam też możliwość prowadzenia dialogu na poziomie. Nie wiem… Nie mam pojęcia, dlaczego jedni są po prostu fajni, a drudzy beznadziejni. Niech mi ktoś wytłumaczy, bo choć jestem przyszłym nauczycielem, to mogę się jedynie podrapać po głowie. Tak czy siak, ostatnia lekcja tak mnie nakręciła pozytywnie do życia, że wróciłam do domu, odpaliłam muzykę i zaczęłam tańczyć po opuszczonej chatce. I widzicie, stąd wiem, że znalazłam swój zawód, że podjęłam dobrą decyzję, idąc na speckę nauczycielską. Po pracy zamiast padać ze zmęczenia, płakać nad nużącym stylem robotki, to ja sobie przyszłam i uśmiechałam się sama do siebie w lustrze. Pomimo… pomimo męczarni, którą musiałam jakoś przejść na pierwszych godzinach.
O Gdańsku tak, jakbyśmy tam byli.
Zazwyczaj opisuję wszystko z dalszej perspektywy czasu, teraz też tak bym mogła, ale, żeby nie było jak zawsze, żeby urozmaicić tego bloga, to dziś tak, jakbyśmy tam byli.
Siedzę razem z Moniką w mieszkaniu na Mostku. Nudzimy się, a pogoda jest całkiem najpiękniejsza. Wspólnie twierdzimy, że szkoda siedzieć w chacie, bierzemy graty i wychodzimy. Na Stare Miasto mogłybyśmy pojechać tramwajem, ale po co, jeśli mamy do niego jakieś dwadzieścia minut wolnym spacerkiem. Wychodzimy z domu, zamykamy drzwi, mijamy park, gdzie patki zawsze osrają ludzi (chętnie bym wam podała jego nazwę, ale żadnej nie ma), przechodzimy przez pasy i jesteśmy już naprzeciwko Bramy Żuławskiej, którą zaprojektował Jan Strakowski w siedemnastym wieku. Powiem wam, że historia bramy jest dość długa, ale nudna, a ja zanudzać, aż tak bardzo nie chcę. Patrzę na ten mini budynek i myślę sobie, że jest po prostu brzydki, a więc i uwagi niewarty. Idziemy dalej. Monika gada, ja gadam, droga mija. Długie Ogrody (ulica), choć bardzo blisko Długiej (najbardziej znanej gdańskiej ulicy), to swoim pięknem nie zachwyca. Pamiętajcie, te okolice to koniec Śródmieścia, a im dalej Neptuna w stronę Przeróbki i Stogów (dzielnice Gdańska) tym bliżej patologii. Nie ma co ukrywać, patosia jest wszędzie, czasami tylko lepiej się kamufluje. Niektórzy moi znajomi mówili mi niecałe dwa lata temu, że wybrałam złą dzielnicę. Że tam jakoś tak dziwnie i ci dresiarze… Mi tam na Siennickiejsię podobało. Czułam się bezpieczna i jakby u siebie. Połowę czasów gimnazjum i technikum spędziłam na blokach, trochę widziałam, czułam ten klimat, więc co mi robił widok półnagiej, śpiącej dziwki przy drzwiach wejściowych do mojego mieszkania, co mi tam robili wydziarani kolesie pod klatką z piwem w ręku. A i właśnie! Ja się tam czułam dobrze, bo ci wszyscy „blokersi” jakoś przyjaźnie mnie przyjęli. Pierwszego dnia, gdy się wprowadzałam, pomogli mi wnieść rzeczy na jedenaste piętro. Którejś nocy, gdy moi współlokatorzy zostawili klucz w drzwiach, a ja siedziałam na klatce wkurzona, dali mi piwo i pogadali, pocieszyli, może trochę drastycznie – „nie martw się, tutaj nie ma minus pięćdziesięciu stopni, dasz radę się jakoś przespać”, ale przecież liczą się dobre chęci. Więc słuchajcie, jeśli ktoś wam kiedyś powie, że Siennicka, czy tam okolice przystanku tramwajowego Głęboka to złe miejsce do zamieszkania, nie słuchajcie go.
Widok na Gdańsk z mojego okna na Siennickiej. W tle Kościół Mariacki, koło widokowe.
Gdzie ta wyspa?
Okej, idziemy dalej, mijamy kościół świętej Barbary, most na Motławie i w końcu widzimy Bramę Stęgiewną. Wszystkie bramy w Gdańsku oprócz dwóch są paskudne, ta należy do tego brzydszego grona. Nie dziwimy się, wielokrotnie była niszczona (oblężenie, pożar). Co ciekawe… Łaziłyśmy sobie z Moniką przez kilka godzin po Gdańsku, właśnie niedaleko tego budynku zatrzymała nas starsza babeczka i zapytała, gdzie jest Wyspa Spichrzów. No co my jej mogłyśmy odpowiedzieć? Proste, że nie wiemy takich rzeczy. Wczoraj, czy tam przedwczoraj weszłam sobie w Google i wpisałam „Brama Stęgiewna” i przypadkowo znalazłam odpowiedź na pytanie kobiecinki. Uwaga, uwaga! Mniej więcej w tym miejscu (okolice bramy), gdzie babeczka nas o Wyspę pytała, tam była (i nadal jestJ. Powiem wam, że ja żadnej wyspy nigdy nie widziałam i chyba dalej nie widzę, ale jak kto woli, możemy na okolice Motławy za Długimi Ogrodami mówić „Wyspa Spichrzów”. Dobra, idziemy sobie dalej. Jeszcze przed drugą bramą panują umiarkowane tłumy (czytaj pustki). Przekraczamy to:
Czyli Bramę Zieloną. I to właśnie jest jedna z tych ładniejszych, a i przy okazji najstarszych w Gdańsku. Ludzie się nią zachwycają, bo to pierwszy przykład jakiegoś tam stylu, manieryzmu niderlandzkiego chyba. Nieważne, nikogo to nie interesuje. Bardziej współcześnie powinnam pisać, nie? No i dobra. Dziś w tym dość sporym budynku znajduje się jeden z oddziałów Gdańskiego Muzeum Narodowego i Galeria Fotografii (również gdańskiej, bo jakby inaczej). Jaka to ulica? Długi Targ 24. Ile kosztuje wstęp do muzeum? Uwaga, uwaga! Jedyne jeden zeta, korzystajcie! Przyznam się… nigdy tam nie byłam. Zresztą w Gdańsku nie zwiedziłam praktycznie nic. Tak przecież jest najczęściej…
Dlaczego miejscowi nienawidzą turystów?
W Gdańsku jakoś w sierpniu co roku odbywa się Jarmark Dominikański (więcej informacji tutaj -> http://jarmarkdominika.pl/). Swoją tradycją sięga aż siedemset pięćdziesiąt lat! Dawniej, służył głównie celom religijnym. Najpierw modły, później gruba impreza na placu Dominikańskim (później zmieniono lokalizację). Co ciekawe, za przybycie, odpukanie swojej części zdrowasiek ksiądz (czy jak to się wtedy nazywał) mówił ludziom, że teraz to mają sto dni mniej w czyśćcu. Uwaga, ja powinnam przyjeżdżać co roku na to zgromadzeni i się modlić, może to uratowałoby mnie od wiecznego piekła. Ciekawostek związanych z jarmarkiem jest sporo, zajrzyjcie na stronę, którą wam podałam, czy też na Wikipedię, a może i nawet do książek, serio jest o czym czytać (obiecuję, że nie zaśniecie przed „czytanką”). W tajemnicy powiem wam, że tego hucznego wydarzenia w Polsce po wojnie nie było przez trzydzieści trzy lata. Dopiero jakiś tam dziennikarz (o dziwo nie żaden burmistrz, prezydent czy ksiądz) postarał się o wznowienie wydarzenia. Wiadomo, od czasów średniowiecza wszystko się zmieniło. Teraz idąc na Długą ludzie chcą już tylko kupować, żreć, pić i się bawić. Nikt tam nie idzie po sto dni zwolnienia z czyśćca. Turystów jest masa. Anglicy, Niemcy, Rosjanie, Norwedzy, Austriacy, Chinole, Japońcy… mogłabym tak wymieniać i wymieniać. Jarmark świętego Dominika jest bardzo znanym wydarzeniem w całej Europie i to chyba jest ten główny problem. Osobiście? Uwielbiam czas Jarmarku, bo przeważnie wtedy mam wolne od pracy, imprezuję z Mo, czy po prostu zwiedzam po raz setny Stare Miasto (a i tak nigdy nic nie zobaczę). Inni mieszkańcy Gdania? W większej części wkurzeni, oburzeni i ogólnie wszystko co złe. Kolejki w sklepach są dwa razy dłuższe niż zazwyczaj. Korki większe niż w piątek po piętnastej, czy w poniedziałek przed ósmą. Przez ulicę Długą nie da się normalnie przejść. Tysiące wycieczek, rozwrzeszczane bachory czy turyści pstrykający foteczki przy Neptunie to największa zmora miejscowych. Jak tam się chodzi? Tak jakbyśmy mieli przed sobą jakiś długi tor przeszkód. Nie raz ktoś wam na nogę depnie, popchnie, obleje czy złapie po kryjomu za tyłek. Ale słuchajcie, to nie jest tak, że ja się teraz skarżę, mi to tam zwisa. W wakacje w Gdańsku nie mieszkam, przyjeżdżam tam wyłącznie w celach turystycznych, rekreacyjnych.
Przerywnik, bo coś się zmieniło.
Pierwszą część notki pisałam w poniedziałek. Dziś mamy środę. Trochę się zmieniło, trochę się działo. Gdzieś w „Aktualnych aktualnościach” pisałam wam o dniach w szkole. O tym, że dostałam nerwicy, że dzieci są głupie, że wiem, że to mój wymarzony zawód, bo pomimo tego, co wcześniej pisałam, to z pracy wracam uśmiechnięta i naładowana pozytywną energią. We wtorek czar prysł. Podobno to poniedziałki w szkole są najgorsze, bo dzieci zaspane lub rozgadane po weekendzie – przecież mają tyle do opowiedzenia kolegą. Dla mnie wtorek był jedną wielką masakrą, zresztą, chyba nie tylko dla mnie. Ciągle słyszałam, jak nauczyciele się skarżą, że jedna wielka tragedia się dzieje, że dzieci oszalały, że trzeba je do wariatkowa powywozić. Wszystkie lekcje były okropne (no, może pomijając pierwszą, którą miałam z moją ulubioną klasą). Ktoś krzyczał, ktoś się bujał, ktoś nie pisał, a jeszcze inny ktoś przeszkadzał ktosiowi za sobą. Nie dało się pracować. Moje tłumaczenie, czytanie i pisanie? Syzyfowa praca. Do domu wróciłam padnięta, nie dość, że potwory mnie wymęczył, to jeszcze spałam tylko cztery godziny. Położyłam się u siebie w mieszkaniu na podłodze, odpaliłam muzykę i oddawałam się „depresji”. Po głowie krążyły mi myśli, że co ze mnie za nauczyciel będzie… że co ja dziś z tymi dzieciakami zrobiłam? No nic, przeze mnie będą głupie. NIe nauczą się dzielić na głoski, nie będę potrafił czytać ze zrozumieniem, jak połowa osób czytających tego bloga. Boże, ja przyczynię się do rozwoju debili, a raczej, do nie rozwoju normalnych dzieci i wtedy staną się kretynami. Wyrzucałam sobie jedno po drugim, aż minęło kilka godzin. Nie mogłam zasnąć, bo przecież na następny dzień (dzisiejszy) musiałam przygotować milion scenariuszy lekcyjnych, sprawdzić dyktanda i karty pracy. Podniosłam się w końcu z tej zimnej podłogi (to już jest chyba odpowiedni czas, żeby zacząć palić w mieszkaniu), usiadłam do biurka i jakoś się zebrałam (a zapewne wiecie, że bardzo ciężko jest zrobić coś, czego kompletnie obecnie nienawidzicie). Robiłam zadanie po zadaniu, wypisywałam wszystkie pomysły, rozwiązani. Przeszukałam pół neta i kilka książek, żeby stworzyć im coś, co skupi całą uwagę. Stało się. Na zegarze wybiła dwudziesta trzecia, a ja miałam wszystko zrobione (zaczęłam około siedemnastej, może osiemnastej). W końcu mogłam położyć głowę na poduszce i zasnąć. Nastał ranek (ten dzisiejszy). Mogłam wstać później, bo dosłownie wszystko przygotowałam dzień (a raczej wieczór) wcześniej. Budzik zadzwonił o szóstej trzydzieści, a ja podniosłam się z łóżka i poczułam się, jak nowo narodzona. W końcu! Spałam siedem godzin, nic lepszego nie mogłam sobie wymarzyć (im człowiek starszy, tym mniejsze, bardziej przyziemne ma „marzenia”). Zrobiłam, co miałam zrobić i pojechałam do szkoły. Sześć godzin zleciało jak minutka. Ciekawsze forma zajęć (doświadczenia, klaskanie, dyskusja z użyciem przesadnych emocji itp.) wypełniła swoje zadanie. Dzieciaki odżyły (chociaż może było to spowodowane kilkoma jedynakami i opieprzem za ostatnie zachowanie), pracowały o wiele chętniej niż ostatnio, nie darły japek. Działo się tylko dobrze.
I nie miałam dziś „depresji”, nie musiałam leżeć na zimnej podłodze. Znowu śpiewałam w aucie wracając ze szkoły. Znowu tańczyłam i znowu czułam się dobrze. Widzicie? Nauczyciele to jednak mają trochę tej pracy, muszą kombinować. I wiecie co jeszcze? Wydaje mi się, że ta praca zawsze tak będzie wyglądać – raz na wozie, a raz pod. A teraz idę (mamy godzinę dwudziestą czterdzieści siedem) opracować lekcje na jutro. Później chyba tu wrócę i coś dodam…
Idziemy w miasto, na Dwór Artusa!
Dobra, już wracam do Gdańska. Jesteśmy przy czym? A wiem, pamiętam! Przeszłyśmy Zieloną Bramę, w której zawsze gromadzą się ludzie, żeby grać, tańczyć czy śpiewać, lub po porostu stać i palić peta, bo pada. Pierwszą ulicą jaką zobaczymy po naszej prawiej stornie będzie Pończoszników, nie skręcamy tam, bo i po co… nic tam nie ma. Pierwszą atrakcję do zobaczenia na Starym Mieście, wchodząc od strony Motławy przez Zieloną Bramę jest Dwór Artusa (Długim Targu 44) i postawiona zaraz przy nim Fontanna Neptuna. Tak, to jest to miejsce, gdzie wszyscy turyście cykają sobie foteczki. No i dobra, słuchajcie. Dawno, dawno temu w Artusie spotykali się kupcy i ogólnie było to takie miejsce dla plotkarzy, czy ludzie chcących zrobić interes. Dobraaa, trochę uprościłam i skróciłam. Od początku. Bractwo świętego Jerzego w połowie czternastego wieku wzniosło budynek. Nazwa wzięła się od rycerza Artura (podobnie jak w legendzie o Królu Arturze i Rycerzach Okrągłego stołu). Przesiadywali i naradzali się tam początkowo rycerze. Z czasem jednak budynek zmieniał swoje „przeznaczenie”, ale nie będę wam wszystkiego pisać, bo sama niewiele wiem. Wstawiam stronę, gdzie można poczytać trochę – http://mhmg.pl/oddzial/2/dwor-artusa. Uwaga, dziś w tym pięknym budynku mieści się Muzeum Historyczne Miasta Gdańsk (cóż za oryginalna nazwa). Sama do niedawna o tym nie wiedziałam, nigdy nawet nie weszłam do budynku. Wszystko przede mną. Zamieszczam ceny biletów i godziny otwarcia dla zainteresowanych.
BILETY
- Normalny - dziesięć złotych.
- Ulgowy – pięć złotych.
- Rodzinny – dwadzieścia zeta.
Godziny otwarcia:
- Poniedziałe: nieczynne
- Wtorek: 10-13
- Środa: 10-16
- Czwartek: 10-18
- Piątek: 10-16
- Sobota: 10-16
- Niedziela: 11-16
Rzeźba Neptuna
Ktoś mógłby powiedzieć, że takie rzeźby mamy w każdym większym, polskim mieście. Faktycznie, może i coś tam mamy, ale raczej niewiele z nich pochodzi z końcówki siedemnastego wieku! Historia fontanny jest długa i warta poznania, ja jak zwykle tylko w skrócie i w formie ciekawostek. Fontanna nie ma jednego autora, cięgle tam ktoś coś dorabiał, czy to podstawę, czy to czaszkę ulepszał, czy coś. Nawet jeszcze całkiem niedawno, bo w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym, na prośbę władz miasta zakryto siusiaczka Neptuna listkiem figowym. Zapewne dziwicie się, że to cudo przetrwało wojnę (jak wiemy, wszystko nam albo skradziono, albo poniszczono). Jakiś cwaniak, albo cwaniacy wywieźli boga mórz do jakiejś wiochy koło Bytomia i tam ją ukryli. Trochę się w tym ukryciu nasz ziomeczek pobrudził i porysował, ale wspaniali konserwatorzy przywrócili jego blask, błysk i chwałę. Tadam, o Neptunie już coś wiecie. Aleeee jeszcze, chwilunia. Teraz, w naszych czasach bardzo łatwo jest stworzyć fontannę, podłączyć ją do jakiś rureczek, ale kiedyś? Posłuchajcie, początkowo woda w Neptunku tryskała wyłącznie w niektóre letnie dni. Ciecz pompowana do typa z widłami, była z baniaków ukrytych na poddaszu Ratusza Głównego Miasta i Dworu Artusa. Wyobrażacie sobie to? No patrzcie, baniak pęka, a wszystko zostaje zalane, chciałabym to widzieć.
Dobra, kończę, bo tę notkę piszę już chyba trzeci dzień. Ciąg dalszy nastąpi.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)