To była walka... i gadające omułki
Tradycja nowo mianowanych magistrów
Na początku drugiego semestru biegając za autobusami różnymi ścieżkami (musiałam znaleźć najlepszy skrót) wdepnęłam niechcący w czyjeś nazwisko. Dosłownie. Na chodniku na jednym z chodników otaczających nasz wydział były wypisane z trzy – cztery nazwiska poprzedzone skrótem od tytułu magistra. Spoko, myślę. W Gdańsku raczej tego nie uświadczysz, ale pomyślałam sobie, że to jakiegoś rodzaju studencki trik, żarcik, czy coś w tym stylu. O temacie jednak zapomniałam i dopiero w tym tygodniu, gdy rozmowa nasza z Marcelem zeszła znowu do narzekań „och, ach, jak byśmy już chcieli mieć dyplomy” Marcel stwierdził, że chce już wreszcie napisać to swoje nazwisko z Mgr. Przed na chodniku.
W pierwszym momencie patrzę się na niego jakby oszalał, bo przynajmniej u nas Gdańsku taka tradycja nie istnieje, ale zaraz przypominam sobie o nieszczęsnym nazwisku, na które stanęłam i pytam o co biega. No więc, jeżeli czujecie przemożną pokusę namazania swojego nazwiska i tytułu na miejskim chodniku nie martwcie się, nie wy jedni. A teraz nawet ja chciałabym to już zrobić xD, ale przyjdzie mi czekać jeszcze co najmniej trzy lata. Tutaj co prawda nie każdy to robi… wyobrażacie sobie nadeptywać na kogoś z każdym krokiem? Ale po pięciu latach studiów, chyba każdy miałby ochotę wywrzeszczeć całemu światu, że się udało. Chyba, że do tego czasu wydorośleje… nam to nie grozi.
Pytania o przeniesienie studiów za granicę
A więc zaczęłam - tułać się po wydziale, bo na maile jakoś powoli odpowiadają. Może napisałam to jako dziko. Nigdy nie jestem pewna swojego czeskiego, gdy przychodzi do formalności. W każdym razie zapytałam profesora, gdzie mam iść i czy w ogóle myśli, że przeniesienie studiów na zagraniczny uniwersytet jest możliwe, przed ukończeniem stopnia.
Temat jest często poruszany na różnych forach i wiele osób twierdzi, że sam system ECTS wystarczy, żeby móc się swobodnie przenosić. Oczywiście pojawiają się komplikację w momencie, gdy uczelnia wymaga egzaminu wstępnego – jak Czechy, w każdym razie na pierwszy rok. Zapewne w środę uda mi się pójść do owego biura i pytać dalej. Jeszcze nic nie zdecydowałam, ale chciałabym wiedzieć jakie mam możliwości i jak co robić. Zawsze lepiej wiedzieć więcej, niż mniej.
Pytanie: na ile nasze zajęcia się pokrywają, bo… niestety przy czeskim systemie studiowania, wybierania przedmiotów, może być ciężko… chociaż z drugiej strony chyba bardziej hardcorowo były, gdybym z moimi dzikimi przedmiotami własnego wyboru, chciała pojechać do Polski.
Spotkanie z Karoliną – nowa wystawa w Desert
Wreszcie udało nam się spotkać z Karoliną. Dziewczyny jeżdżą w tą i z powrotem tak często, że ciężko mi je złapać, a już spotkać się ekipą prawie że nie sposób. Idziemy do Desert. Jest św. Patryka i mamy nadzieję ułowić zielone piwo, jednak tu najwyraźniej to święto nie jest tak hucznie celebrowane, bo w żadnej knajpie, do której zaglądam raczej nic zielonego w kuflach nie ma, w ogóle ruch jakiś mały jak na… to chyba był czwartek. O wiele weselej było w Brnie w to dzień świętego od wina, że tak go nazwę pokrótce, bo imienia nie pamiętam… może św. Marcin? Znajomi dzwonili wtedy do mnie w środku nocy i zdziwieni pytali się, dlaczego nie jestem na imprezie.
Nie mówiłam im co prawda, że w ramach świętowania nieznanego mi święta wypiłam litr czerwonego piwa i właśnie fundują mi najgorsze w życiu przebudzenie.
Zasiadłyśmy zatem w Desert nie przejmując się tak brakiem zieleni, będzie w przyszły czwartek. To tylko tydzień. I jak zwykle dyskutujemy o wszystkim i opowiadamy sobie o rzeczach, które myślałyśmy, że już dawno opowiedziałyśmy. Po świętach jakoś wszyscy mieli tyle roboty, że ciężko było się spotkać. Teraz dziewczyny też często jeżdżą, ale jakoś dbamy o to, żeby urządzić sobie raz na jakiś czas babskie spotkanie, napić się piwa i poplotkować.
Sącząc piwo, wciągając hermelin i paląc szluga jednocześnie myślę o Paulinie, która wraca z PL za tydzień i przywiezie mi pierogi z kapustą i grzybami i ruskie! Tutaj tego nie mają. Posmakuję troszkę domu i przy tym jeszcze pokażę Marcelowi, bo zdaje się, że nieco mu dzwoni, ale nie jestem o tym przekonana, skoro tu nigdzie ich nie znalazłam.
Swoją drogą w Desert znowu jest wystawa malarska. Uwielbiam to miejsce, ciągle nowe inspiracje. Mogłabym tam siedzieć, wpierdzielać hermelin i krztusząc się od dymu papierosowego, pisać swoją książkę. Jeden szczególnie przyciągnął moją uwagę, ze względu na charakter tatuażu, który chciałabym sobie zrobić. Tym razem są małe formaty. Zachęcam, żeby wpaść tam i popatrzeć, a nawet zakupić. Ja, jeżeli wystawa poczeka na mnie, w przyszłym tygodniu rozpytam się o ceny. Niektóre wpadły mi w oko. Szkoda, że nie posiadam domu, który mogłabym nimi przyozdobić.
Zwiedzanie miasta po drodze
Lubię od czasu do czasu musieć skoczyć inną drogą po coś. Dziś wracam z pracy tramwajem nr 2 przez Hlavni Nadrażi. Rozglądam się i patrzę, co ciekawego można znaleźć w innych częściach miasta.
Po co jadę na Hlavni Nadrażi?
Po ostatniej wizycie w restauracji z morskimi przysmakami czujemy niedosyt i zamierzamy przyrządzić kalmary i omułki. Jeden z nielicznych sklepów z świeżymi rybami znajduje się właśnie na dworcu centralnym. Marcel odkrył świetną rzecz. Otóż w owym sklepie można robić zamówienia! Chcesz coś na konkretny dzień, a nie chcesz zamrażać, albo ryzykować tym, że akurat jakieś ryby już nie będzie? Spokojna głowa. Wystarczy wejść na stronę internetową sklepu i zamówić sobie odpowiednią ilość danego składnika. Przy danym produkcie jest zapisana cena za konkretną wagę. Polecam. Produkty są dobre, jest tanio, a co najważniejsze zawsze można mieć pewność, że znajdzie się to, czego się szuka. Ocean48 – jakość i dobra cena… Mogę pisać reklamy xD.
Spacer z psiurem – pokonywanie toru przeszkód
Psiur jest wykończony moją stałą nieobecnością. Od piątku do niedzieli było to ciężkie. Dwie noce z rzędu nie spałam w domu, a w sobotę nie było nas praktycznie cały dzień, dlatego, gdy wreszcie wracamy zabieram swojego najważniejszego mężczyznę na zabawę do psiego ogródka… Marcel też idzie z nami – i to dzięki niemu w trenowaniu Lokiego następuje przełom.
Psiur nie jest głupi, po prostu ciężko mu się skupić i nie jest aż taki odważny. Podstawowe szkolenie ma jednak za sobą – psie przedszkole xD. Potrafi siadać, kłaść się, przyjść do mnie, gdy go wołam. To co każdy standardowy pies. Co prawda nie potrafi długo wyczekać z tym siedzeniem i kładzeniem się, i też niespecjalnie chce zostawać na miejscu, gdy spuszczam z niego wzrok. Dalej usiłuje zjeść moją bieliznę, za każdym razem, gdy rozwieszam pranie. Na szczęście szybko schnie, bo inaczej nic bym nie robiła tylko goniła psa kradnącego mi majtki.
Chodził też w tunelu, po kładkach. Kilka razy uczyłam go slalomu, skakania przez przeszkody i siadania na podwyższeniu. Teraz ćwiczymy ekstremalnie wąską kładkę i dalej nawalamy slalom. Kilka razy próbowałam go wciągnąć na palisadkę, ale nigdy nie wbiegał wysoko. Bał się. Tego Marcelowi nie powiedziałam i po chwili z jego pomocą Loki był na samej górze! Rozejrzał się na boki i zbiegł. Teraz śmiga jak głupi za ręką, tylko jak już się nie boi to strasznie dzikuje i mam wrażenie, że lada chwila zleci z samej góry. Muszę teraz go nauczyć robić to pomału i na spokojnie, no ale biegamy już cały tor z slalomem, kładką, stacjonatą, stołem i ekstremalnie wysoką palisadą. Najlepsze jest to, że psiura to bawi! Lataliśmy przez co najmniej pół godzinki, wróciliśmy zmachani i Loki praktycznie cały dzień śpi, albo leży plackiem i się na mnie gapi. Będziemy ćwiczyć, a potem może dorwiemy nawet nowe przeszkódki.
Nadchodzi wiosna. Pierwsze żonkile i Kornwalie.
Rozkwitły już pierwsze wiosenne kwiaty! Przebiśniegów co prawda nie widziałam, ale żonkile też dobre. Żółtość aż się żółci, słońce też by mogło. Poza tym Kornwalie i pierwiosnki w ogródki na przedmieściach znajduje Marcel. Wszyscy już tęsknimy za wiosną. Ja chcę iść na łyżworolki i na piknik z moimi chłopcami. Już się nie mogę doczekać, jak zajadę na rolkach do Marcela w przyszłym tygodniu.
Zestaw startowy
I jak tu rzucić pracę, kiedy jeszcze dobrze nie zaczęłam, ale albo szef ma urodziny i przynosi tort, albo Team Leader ma swoją piątą rocznicę pracy i częstuje mnie pralinkami? A jakby tego było mało, w piątek otrzymałam pakiet startowy. Czapeczka z daszkiem, smycz na klucze i butelka na wodę z logiem Ferrari.
I jak ja mogę w ogóle myśleć o rezygnowaniu z pracy, gdy ciągle coś dobrego? Pierwszy miesiąc dobiega końca i wreszcie dziesiątego powinnam mieć pieniążki. Ekstra pieniądz to dobra rzecz, zwłaszcza że myślimy nad wycieczkami do Pragi i Wiednia. Teatr też jest w planie… chociaż ja próbuję wywalczyć operę. Mam straszną ochotę na balet, ale najwspanialsze jest to, że wreszcie ktoś się ze mną wybierze. Nie wiem jak będzie z balem. Troszkę dużo kultury jak na jeden miesiąc może odnieść inny skutek niż zamierzony.
Z rzucaniem pracy to się jeszcze wstrzymam. Ewentualnie będę ogarniać inny wymiar godzinowy. Wszystko da się zorganizować, a fajnie by było mieć posadkę na wakacje, gdybym ewentualnie… chciała zostać dłużej czy coś.
Morska kolacja i gadające omułki
A Marcel śmieje się ze mnie wrzeszczącej ze strachu. Ogólnie rzecz biorąc, myślałam, że te omułki to nie będą specjalnie okazywać oznak życia. Na litość boską kalmary dostałam nieżywe, czy to coś dziwnego, że spodziewałam się, że omułki nie będą chciały uciekać? No dobra… nie są specjalnie ruchliwe, ale odwracam się tylko na chwilę, a jedna bardzo zdecydowanie wysuwa… jakiś fragment siebie z muszli. Mówię Marcelowi, że omułka nam ucieka. Noo… i jeszcze jedno – one gadają. To nic śmiesznego, jedna z dziwnym dźwiękiem otwiera się i wydaje jakieś dziwne syczenie. Chowam się za mężczyznę, on przynajmniej ma nóż.
Co z tego, że mieszkam nad morzem? A ilu z was w życiu przyrządzało kalmary, czy omułki? Przyznać się. Pewnie, że nikt. Mało tego, niewiele osób pewnie w ogóle je jadło. Ja się uczę oprawiać kalmary. Przynajmniej to idzie sprawnie. No i koniec końców, pychotka.
Omułki nie wymagają też (przynajmniej w naszej standardowej wersji) wielkiego zachodu. Trzeba oczyścić muszle z wszelkiego zielska i sprawdzić czy muszla się zamyka. Popękane się nie nadają – do kosza. Marcel dusi je w białym winie. Nie trwa to długo. Gdy już zjesz pierwszą omułkę, muszelkę możesz wykorzystać jako zgrabny sztuciec. Pycha. Chociaż myślę, że te omułki przydałoby się jakoś doprawić.
Wielka walka – o tym jak Marcel zwycięża, a ja nie histeryzuję.
Od kiedy wiadomo, że Marcel będzie walczyć, cały czas prosi mnie żebym tylko nie histeryzowała. Ja? Jakżebym mogła? Widziałam tyle zapasów i małych gal MMA i K2, że nic mnie nie przerazi. No dobra. Przerażę się jak mój padnie, ale nie padnie – ja w to wierzę, ja to wiem.
Pobudka 6:30. Chodzę jak nieprzytomna. Udało mi się jakimś cudem ubrać i ogarnąć, gdy już jesteśmy gotowi i w miarę przytomni, zmieniają się plany. Dopiero o 14:00 mamy być na miejscu. Świetnie, jak stoimy tak padamy do łóżka. Ja na początku walczę ze zmęczeniem i klikam coś na telefonie, ale niedługo. W końcu padam koło Marcela i zasypiam w ciuchach. Gdy już dochodzimy do siebie pora jechać na spacer z psiurem.
W mojej okolicy odbywają się jakieś zawody, biegi. Głos komentatora przetworzony przez mikrofon odbija się od ścian. Na to nieznane zjawisko Loki zaczyna uciekać, gdzie pieprz rośnie, chociaż na szczęście niepospiesznie. W każdym razie trzeba go gonić. Idziemy też do sklepu, gdzie ja kupuję sobie ulubione czekoladowe ciastko. Marcel zabiera aż trzy, ale aż do 14:00 zje tylko jedno, a i wodę będzie pił bardzo ostrożnie. Ważenie. Pamiętam, chłopaki przed sparingami – dziesięć tysięcy dresów, kurtek, bieganie i sauna. Swoje nic niejedzenie. Szybki batonik i na wagę. To jest poświęcenie ludzie.
Na szczęście przybiega do mnie uśmiechnięty od ucha do ucha. Waga w porządku. Mężczyzna szczęśliwy, ale dalej zestresowany – musi być, biega od lewa do prawa, od trenera do mnie. Aż sama się zaczynam denerwować. Nie dziwię się mu jednak. Boksuje dopiero w dziesiątej parze. Czekanie trwa w nieskończoność, chociaż nawet mi się to podoba. Atmosfera tu jest dokładnie jak na małych zawodach zapasów – każdy dopinguje swojego, są małe drużyny, wrzeszczący trenerzy i wspominający stare dobre czasy… starsi dziadkowie w pierwszym rzędzie razem ze mną. Dwóch po lewej, dwóch po prawej. Każdy się czegoś mnie pyta, a ja albo nie wiem, albo nie rozumiem, albo nie słyszę, a jeden z moich rozmówców raz na jakiś czas, gdy znów proszę go o powtórzenie patrzy się na mnie jak tępaka, z całą pewnością przekonany o tym, że w ogóle go nie rozumiem – no bo to przecież mało oczywiste, że w miejscu, gdzie wszyscy się drą, mogę nic nie słyszeć.
Inny Pan opowiada mi jak był w Polsce, rzucając mało mówiące mi nazwy geograficzne polskich wiosek na Śląsku. Inny zachwyca się moim telefonem i pyta się, czy ja mogę na tym zapisać walkę Marcela a potem odtworzyć. Mówi coś o gołębiach pocztowych i swoich czasach, a ja patrząc na niego jestem pewna, że kamery już wtedy istniały. Na bank… No ludzie… Pierwsza kamera - 1888 rok. Ha, chodziło się na zajęcia, to się wie.
Przeciwnik Marcela jest mały i szerszy i atakuje z dziką furią. I przez chwilę naprawdę się boję, że mój mężczyzna wróci do domu z połamanym nosem. Marcel na szczęście spokojnie analizuje sytuację i czeka, aż przeciwnik się zmęczy. Miało to nastąpić bardzo szybko, bo zdaje się, że nie miał żadnego innego planu jak tylko biegać po całym ringu i machać rękoma na oślep. Szczerze, chyba raczej nie celował. Za to Marcel wyczekał pierwszą rundę i przeszedł do ofensywy w drugiej. Ach, jak to pięknie szło. Aż mi się miło to ogląda raz za razem, i jeszcze raz. Wygrywa na punkty. Sukces! Zlany potem, ale szeroko uśmiechnięty zeskakuje na dół, jeszcze jak wróci spod prysznica będzie szczerzył zęby i nie przejdzie mu to aż do rana kolejnego dnia. Czeka nas dłuuuga droga do domu, pora świętować!
Piwko z trenerem? Czemu nie?
Zanim pojedziemy z psem na wieczorny spacer, skoczymy na omówienie wyników. W bardzo klimatycznej gospodzie o nazwie Restaurace u Čoupka siadamy przy dwóch, wielkich połączonych stołach. Trener, pomocnik i chłopcy… i ja xD Trener strzela sobie piwko, mi Marcel też kupuje piwo, a zawodnicy sączą kofolę i kawę.
Trener omawia walki i rozdziela nagrody niczym św. Mikołaj prezenty. Potem oczywiście beszta wszystkich równo i każe im chodzić na treningi. Szykuje się ciężka robota. Dla wszystkich. Siłownia, techniki, sparingi. Aż sama bym chciała. Na mnie czeka rura, chociaż ilość zajęć póki co jest wątpliwa, od kiedy zmienił się plan zajęć nie mam pojęcia jak to wszystko urządzę. Jedno jest pewne, jakoś będę musiała, ale obawiam się, że będzie to oznaczało chodzenie na treningi po nocach.
Obżartuchy świętują. Modra ruze i bilard.
Chujovinki… Tak, dobrze to czytacie -> Chujovinki, tak się nazywają wszelkie drobnostki, które można zakupić w Modre Růžy. Długo, bardzo długo nie mogliśmy się zdecydować, gdzie będziemy świętować, aż wreszcie współlokator Marcela wpadł na pomysł. Śmigamy więc całą trójką do restauracji, bardzo zmyślnie ukrytej przy hotelu Continental. Serio, jest tak dobrze wciśnięta między parkingi, a weterynarza, że w życiu bym się nie domyśliła, że tam może się mieścić jakiś lokal. Chłopcy tłumaczą mi czym jest Marlenka, a ja decyduję się nauczyć robić to ciacho.
Dostajemy po piwku, my zamawiamy po burgerze a Marcel bierze żeberka – cały dzień za nim chodziły. Zamawiam też cebulowe krążki przekonaniem, że zostaną podane jako starter – co mnie dziwi, nie zostają. W knajpie jest taki ruch, że już prawie skończyłam piwo, a wciąż nie ma nic na stole.
W końcu jedzonko przyniesione, no i czeka nas niespodziewanka. Zwykle w menu jest zapisane, że burgery idą z frytkami. Tym razem nie było, więc specjalnie poprosiliśmy frytki do hamburgerów. Nikt nam nie powiedział, że burgery są podane w frytkami, czy tam nazwijmy to cząstkami ziemniaków. Dostajemy więc tyle jedzenia, że ciężko się ruszyć, żeby o coś nie zahaczyć. Już na sam widok poczułam jak mi się kręci w głowie. Z każdym kęsem robiliśmy coraz słabsze miny, zaczynaliśmy wzdychać, sapać, opierać się o ścianę, kiwać nad talerzem. Ale trzeba być dzielnym – w związku z czym pierwsza odważnie wcięłam swoją porcję i oddałam pół talerza frytek dzielnemu wojownikowi, w końcu po takim wysiłku musi uzupełniać zapasy.
Gdy w końcu udało nam się z tym uporać i zamówiliśmy drugie piwo, zapadła cisza, w której dało się bez problemu wyczuć nasze zmęczenie. Wymęczeni i obżarci jak Vikingowie po walce, a ja nawet równie brudna, bo upaćkałam się w tym boju sosem wodziliśmy sennie po naszym boksie, wsłuchując się w gromkie, radosne głosy dochodzące z bocznych sal.
W końcu dochodzimy do klubu bilardowego. Wieje, pizga, co za zima. Aż szczękam zębami. Dostajemy też szybko wolny stół i piwko. Partyjka. Każdy z każdym. Przegrywamy z współlokatorem Marcela, kto by się tego spodziewał?
W autobusie spotykamy się z drugim współlokatorem i rodzinnie wracamy do domu. Wszyscy już mają dość. Wszyscy już ledwo stoją, wreszcie można się położyć do łóżka.
Mogłabym tak leżeć do końca świata… J
W końcu w niedzielę trzeba wstać. No i wrócić do domu. Zrobić obiad, skończyć któryś projektów, rozwiesić pranie, ale wcale mi się nie chcę. Przytuliłabym się i leżała dalej. No, ale każdym ma coś do zrobienia. Trzeba pchać ten kamlot Syzyfowy pod górę, a w pewnym momencie uświadomimy sobie, że tak naprawdę całkiem nas to bawi. Dotaszczenie go na szczyt oznaczałoby przecież koniec podróży.
A tak w ogóle to poranek świetny, bo wita mnie w domu taki widok
Nie wkurwiajcie swoich zwierząt.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)