Kszczanowicz znowu w akcji!!!
Po pierwszej rywalizacji
Nie chcę podchodzić do tego tylko i wyłącznie jako do konkursu, bo edycja blogowego konkursu z minionego semestru wiele mnie nauczyła – nie tylko tego, że trzeba wytrwale i każdego dnia dążyć do celu, ale też poprawiła mój warsztat. Gdy już na koniec zirytowana i zasmucona pożegnałam się z myślą o jakiejkolwiek wygranej, otrzymałam wyróżnienie za udział w konkursie. Szczęśliwa, że chociaż coś się udało, zapłaciłam za telefon i wreszcie kupiłam rolki. Nie śmigam może jak zawodowiec, ale każdego dnia jest lepiej – chociaż pogoda w ostatnich dniach niezbyt sprzyja jeździe. Nauczyłam się jednak hamować, skręcać i pokonywać co mniejsze ubytki w chodniku, więc zdaje mi się, że zakup nie poszedł na marne.
Nie wyobrażacie sobie z jakim zdumieniem zaobserwowałam, że konkurs odbywa się i w tym semestrze. Cool, co nie? Zamierzam się wziąć więc ostro do roboty, tym bardziej, że w końcu w między czasie mieliśmy co robić.
Dzika drużyna pies, Marcel i ja zdobyła już nie jedną imprezę, spróbowaliśmy jedzenia w wielu nowych restauracjach, a nawet przeżyliśmy widoki i huki (chociaż Loki chciał uciekać) podczas inscenizacji walk w Milovicach.
Nie zwlekając więc dłużej, zaczynam opowiadać, doradzać, itd.
Chooooroba – i jak sobie z nią radzą w Brnie
Zacznę dziwnie.
Ostatecznie ciężko mi stwierdzić, czy Polska kuchnia jest cięższa od czeskiej, czy też na odwrót. Prawda jest taka, że gdy usmażyłam Marcelowi pierogi ruskie i z kapustą i grzybami, z podsmażoną cebulką padł i nie mógł wstać przez dłuższą chwilkę, ale z drugiej strony ja po dwóch wielkich kawałkach smażonego sera z ziemniakami i surówką też nie jestem w stanie chodzić. Zdaje się, że mamy remis.
Przykro się złożyło, ze na okres naszej wyjątkowej kulinarnej aktywności zachorowałam. A może raczej, że na chorobę zaczęliśmy jeść, bo ja nie pracowałam, nie chodziłam do szkoły, więc miałam czas – jedyny problem polegał na tym, że nie mogłam specjalnie jeść. Zanim więc przejdziemy do smaków Brna, opowiem wam jak tutaj walczy się z przeziębieniami i pomniejszymi infekcjami.
Moja choroba zaczęła się od tego, że nasz szef pozwolił choremu, kaszlącemu jak gruźlik chłopakowi siedzieć w pracy pomimo choroby. Ja padłam na dwa tygodnie i dopiero zaczynam rozmawiać z klientami, a tu na zwolnienie już poszedł drugi kolega.
Nasi rodzice nigdy nie uważali, że smarkanie i kichanie jest powodem do umierania. Ale kiedy straciłam głos, zaczęłam gorączkować, a potem jeszcze mieć mdłości, dotarło do mnie, że nie dam rady. Podczas, gdy moja „niemoc” ( cz.nemoc – choroba) postępowała, ja jeszcze próbowałam się ogarnąć pijąc herbatę z cytryną (kupiłam woooorek cytryn), nosząc szalik, pocąc się w łóżku, itd. Szybko stało się jasne, że nie dam rady leżeć w łóżku bez ruchu całego dnia, a i to odnosi mały skutek. Poszłam więc wreszcie za radą Marcela i poszłam do apteki kupić PARLEN (w Czechach popularne tabletki podobne do naszej POLOPIRYNY, zawiera paracetamol, pomaga się wypocić, działa przeciwbólowo). Czemu to były najgorsze dwa tygodnie w moim życiu, poza okresem, gdy miała ospę? Nie doszliśmy w końcu do żadnej odpowiedzi na pytanie co powoduje moje zawroty głowy i mdłości – choroba, czy tabletki? Pewne jak słońce było dla mnie to, że objawy pojawiają się po zażyciu leku.
Marcel zabierał mnie do tajskiej restauracji (Na hlavni nadrażi) na leczniczą zupkę, ale nic to nie dało. Przełknąć mogłam dwie-trzy łyżki. Potem robiło mi się niedobrze. Nie ogarniałam. Marcel nie narzekał, że musi zjeść dwie porcje. Ostatecznie natarłam sobie jeszcze nos papryczką chilli, co skończyło się tak, że przez cały obiad myślałam, że stracę nos.
O tak przyozdobione są wnętrza stołow w owej restauracji. Mają też stawek z rybkami i naprawdę bogaty wystrój.
Drugie podejście – leczenie miłością i winem. Przyjechałam pod pracę mężczyzny, pojechaliśmy kupić popcorn na wieczór i wino. Dostałam grzane winko (cz. svažak) – robione tak jak chyba wszędzie, przyprawy takie jak goździki, cynamon, cukier i do tego pomarańczka. Było mi wesoło i cieplutko zanim udało nam się zdecydować co właściwie jemy. W końcu stanęło na burgerach. Wszystko pięknie i super, gdyby nie to, że w momencie gdy Marcel wraz z pełną torbą jedzenia wszedł do pokoju, zaczęło mną trząść. Zaczęłam się bujać w przód w tył i mało brakowało, a nie zemdlałabym na widok hamburgera – jeszcze nigdy jedzenie nie zbudziło we mnie takich emocji.
Popłakałam się więc, wpędzając Marcela w osłupienie, po czym przez godzinę starałam się zjeść malutkimi kąskami krem z pomidorów oraz burgera, zapijając je obficie winem i grając w GTA. W końcu udało mi się zjeść wszystko i okazało się, że nawet czuję się po tym lepiej.
W końcu zaczęłam dochodzić do siebie – nie mam bladego pojęcia jak Po prostu zaczęło robić mi się coraz rzadziej słabo, a do tego musiałam wreszcie wyruszyć do szkoły i pracy. Poza tym jechaliśmy do Milovic!!! A tam, jak powiedziałam Marcelowi, pojadę choćbym miałam umrzeć za umocnieniami.
Militarní ukázký – Milovice
Za mundurem panny sznurem – tak, ja też. A właściwie jeszcze za sznurem Lokiego rozpaczliwie uciekającego przed czołgami.
Wyprawa rano, bo na dziesiątą trzeba być na miejscu. Wszyscy słaniają się na nogach. Ja chociaż zdążyłam zjeść tosty i wypić herbatę. Na trasie chłopaki dostają dwa tosty i paczkę prażynek. Ja jestem chora – smarkam na lewo na prawo, a koniec końców zasypiam na siedząco. Macie takie coś, że jak zasypiacie w jakimś miejscu, w którym normalnie się nie sypia, to budzą was wbite w waszą twarz rozchachane spojrzenia? Ledwie otwieram oczy, a widzę śmiejącego się ze mnie Marcela.
Pogoda… no cóż… Ale to nas nie zatrzyma. Śmigamy przez lasy i wyskakujemy na teren spotkania. Umocnienia, zbudowane wieże i stanowiska, okopy. Lubię. Najlepszy był Loki, który nie mogąc wskoczyć za Marcelem do okopu stanął na brzegu i zaczął wyć w niebogłosy. Został też oszczekany przez punk psiura z irokezem wygolonym wzdłuż całych pleców.
Pierwsze przedstawienie walk sprawiło, że zwątpiłam, czy Loki przeżyje huki i strzały, zwłaszcza że gdy zobaczył przelatujący nam nad samą głową helikopter to stanął w miejscu i byłam przekonana, że właśnie zatrzymało mu się serducho. Ale nie. Pies żywy i to jeszcze bardziej energiczny, więc pora na obiad. Zarąbiste piwko za dwadzieścia pięć koron i naprawdę niczego sobie gulasz (taki z gwiazdkami, powiedziałabym nawet).
Całkiem ciekawa kawa zrobiona przez chłopaków i gullasz podziałały na tyle rozgrzewająco, że nie myślałam już o tym, że umieram. Brak możliwości schowania się do ciepłego łóżka sprawia, że człowiek zapomina, że umiera i bierze się w garść.
Moje wzięcie się w garść polegało na odpalaniu fajki od fajki, jakbym marzyła o zrobieniu ogniska, doprowadzenia organizmu do lekkiego podchmielenia. Zarzucono na mnie dodatkowo wielki płaszcz/narzutę/namiot (xD) chroniący mnie od deszczu i za to jestem wdzięczna. Musiałam wyglądać wesoło. Wielki zielony ludek z psem.
Marcel dorobił się małego fanklubu – każde dziecko chciało mieć z nim fotkę. Na szczęście my też – czwórka dzieciaków ukochała mi psa. Nadeszła pora na ostatnie show. Przypuszczono atak na umocnienia, który zakończył się widowiskowym okładaniem „Wietnamca” gumową łopatą atrapą po hełmie (Xd) to byście musieli zobaczyć – it made my Day! Punkt dnia.
Wracamy póóóóźno. Póóóóźno. Dalej leczyć mnie będzie Martini. Loki za to dostaje wielką kość, a my śmigamy po drodze do miasta na kolację.
Na dworze ostatecznie rozpętało się piekło. Leje jak z cebra, grzmoty, błyskawice – nic nie widać, nic nie słychać tylko sprint i byle do suchego. Zamawiam sobie jedzenie, którego nie daję rady zjeść. Na szczęście tu prośba o zapakowanie jedzenia, w każdej restauracji zostaje spełniona bezproblemowo. Spać w cieplutkim pokoju, uspokojona słodkim drinkiem, na piersi swojego mężczyzny z szczęśliwym psiurem w nogach – o to co sprawia, że czuję się bezpieczna i radosna. Mimo błota, zmęczenia i choroby.
Na dziś niestety koniec. Chciałam popisać jeszcze troszkę o cudownej jajecznicy made by Marcel, spacerach w porannym słoneczku, a przede wszystkim doradzić wam, jakie nowe knajpy wypróbowałam, sklepy, które mi się podobają i miejsca, które można zwiedzać.
Wybaczcie mi, że nie napiszę o tym wszystkim teraz, ale jutro też jest dzień, a ja jestem wykończona. Za to daję pulę tematów na przyszłe dni:
ROZKŁAD JAZDY – KOLEJNOŚĆ MOŻE ULEC ZMIANIE
SMAKI BRNA – CO GDZIE SOBIE DAĆ NA ZĄB
Zaprezentuję zarówno knajpy z zestawami obiadowymi jak i pełnym menu, a także… bez menu.
WIOSNA W BRNIE
W które miejsca można już śmignąć. Posiadówka z winkem przed teatrem? Salsa przy światłach fontanny? Czemu nie?
SPOSÓB NA POZIMOWY ZADEK
Sport w Brnie kwitnie nawet gdy nie ma wiosny, ale to właśnie w tej porze roku całe Brno się uaktywnia. Gdzie pojeździć na rolkach, jakie otwierają się przed nami perspektywy spędzania czasu na wolnym powietrzu?
PARTY, PARTY, PARTY
Ostatnie szaleństwo w Fledzie wzięło nad nami kontrolę. Wracaliśmy o świcie, co jeszcze nas czeka w tym semestrze, który już, już się kończy w Brnie?
A CO NA MASARYKU?
Oficjalnie mój semestr kończy się w Lipcu, ale fakt faktem, że właściwy semestr dobiegł końca szybciej niż się zaczął (a przynajmniej szybciej, niż zdążyliśmy do tego przywyknąć) i lada chwila sesja. Jak to będzie wyglądać w tym semestrze?
RUSTYKALNE ZAŚLUBINY
Już w przyszłym tygodniu wrócimy na chwilę do Polski. Zdam pełną relację z imprezy panieńskiej mojej siostry, poltrabendu (tak, tak, przybliżę rodzime tradycje) i ślubu. Szykuje się jeden z najważniejszych melanży – przynajmniej życia pary młodej.
ZNÓW NA RINGU
Ale zanim to – Marcel znów będzie walczył. To już w tą sobotę. Nie mogę się doczekać.
Na koniec zdjęcie wiosny. Radujcie się!!! Powiadam wam.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (1 komentarzy)
Tristan Kszczanowicz 8 lat temu
Przywiez jeden granat ;)).