Spływ kajakowy na Bystrzycy
O tym, jak włączył mi się tryb aktywny i jaka ta Bystrzyca jest piękna!
Pamiętacie posta o majówce? Mazury, jezioro Białe i, między innymi, spływ kajakowy Czarną Hańczą? To była pierwsza przygoda na kajakach. Przy okazji, dowiedziałam się ostatnio, przygotowując do egzaminu (w końcu jakaś użyteczna wiedza :D), że Czarna Hańcza jest w czołówce polskich szlaków kajakowych. Ze względu na przepiękne krajobrazy i świetne zagospodarowanie turystyczne.
Bystrzycy daleko do czołówki. Ten dopływ Wieprza ma 70 km długości i przepływa przez Lublin. Nie jest popularnym miejscem uprawiania jakiejkolwiek turystyki. Nigdy nie byłam nad Bystrzycą, gdzieś poza miastem, i nie miałam okazji się jej bliżej przyjrzeć. Zawsze wydwała mi się małą, nieważną rzeczką, która nie ma nic ciekawego do zaoferowania.
Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że się myliłam.
Ale od początku...
Spływ Czarną Hańczą był dla mnie tak pozytywnym przeżyciem, że chciałam więcej.
Od powrotu z majówki przeglądałam internet w poszukiwaniu miejsc, gdzie mogłabym to powtórzyć. W najbliższej przyszłości nie zanosiło się na żadne dalsze wyjazdy, więc przydałoby się coś w okolicy. Wtedy przypomniałam sobie o Bystrzycy. Nigdy wcześniej nie słyszałam o spływach kajakowych Bystrzycą, ale nigdy też nie interesowłam się tym tematem, więc wszystko było możliwe.
Z czystej ciekawości wpisałam w wyszukiwarkę "Lublin spływy kajakowe". Gdy tylko wyświetliły mi się pierwsze strony, wiedziałam, że już znalazłam to, czego szukałam. Pierwszą stroną była http://www.kajaki.lublin.pl/
Mają w ofercie spływy wieloma rzekami, nawet za granicą, na Ukrainie, Białorusi i Łotwie. Mnie jednak zupełnie zadowalała Bystrzyca.
Cena spływu zależy od trasy, jaką chce się przepłynąć.
Metę nad Zalewem Zemborzyckim miały dwie trasy: jedna (krótsza) prowadzi z Prawiednik, a druga (dłuższa) z Osmolic. Stwierdziłam, że na początek starczy trasa krótsza, jako że to miał być pierwszy spływ kajakowy mojego brata.
Ach! Zapomniałam powiedzieć w ogóle, co ostatecznie zmotywowało mnie do tego spływu. Otóż 2 czerwca mój młodszy brat - Damian - ma urodziny. Początkowo nie miałam żadnego pomysłu na fajny prezent. Potem uświadomiłam sobie, że to wcale nie musi być nic materialnego i przypomniałam sobie, jak kiedyś tam w rozmowach przebąkiwał, że chciałby kiedyś pójść na kajaki. Idealna okazja!
Chciałam zrobić z tego niespodziankę, ale mój bratinio nie jest typem człowieka, który, gdy się mu powie, żeby zarezerwował sobie kilka godzin w sobotę, rzuci wszystko i nie będzie zadawał żadnych pytań.
W środę zadzwoniłam pod numer podany na stronie i zarezerwowałam dwa miejsca na spływ w sobotę, 11 czerwca, o 10:00. Panowie, którzy to prowadzą, mają z tego niezły utarg, bo zainteresowanych jest naprawdę dużo. Chciałam się umowić na godzinę 11:00, ale grupa była już pełna. Nawet kiedy rozmawiałam przez telefon z panem Radkiem, on właśnie płynął kajakiem :D
Minęła środa, czwartek, piątek i zrobiła się sobota.
Ciężko było wstać o 6:00 rano, oj, ciężko! Zwłaszcza ze świadomością, że i tak się już zaspało, trzeba się będzie nieźle śpieszyć, nie zje się porządnego śniadania, a przede mną prawie godzinna jazda rowerem nad Zalew. Czemu właśnie tam?
Cóż, zasada spływów jest prosta. Spotykacie się w umówionym miejscu z organizatorem. W naszym przypadku był to Zalew, bo to tam kajaki.lublin.pl mają swoją bazę. Tam zostawiacie swoje rowery, samochody, czy inne środki pojazdu i wsiadacie do ich busa, który zawozi was na miejsce startowe. Tam dostajecie cały sprzęt i jesteście pozostawiani sami sobie. Kajakami wracacie na miejsce, gdzie zostawiliście swoje rzeczy.
Jakimś cudem wstałam i nawet się ogarnęłam. Ostatnie noce były raczej nieprzespane, więc i tak wyglądałam jak ślepy kret. Funkcjonowałam jednak w ślimaczym tempie i zanim się obejrzałam, był już czas, gdy musieliśmy wyjeżdżać z domu, a ja dopiero jadłam śniadanie :P
Nie było wyjścia. Ubłagaliśmy tatę i wzięliśmy samochód :)
Samochodem dojechaliśmy w niecałe 25 minut. Wiedzieliśmy, że mamy czekać na płatnym parkingu, leżącego równolegle do ulicy Krężnickiej. Tamte tereny są dość rozległe i co chwila rozciągała się jakaś przestrzeń, którą braliśmy za parking, ale w końcu zatrzymaliśmy się na tym, położonym najbliżej szosy.
Była 9:46. Czekaliśmy...
Mijały minuty, a nikt nie przychodził. Ani organizator, ani inni uczestnicy. W międzyczasie przejechał bus z całą naczepą kajaków, ale nie zatrzymał się. Dobrze, że zachowałam numer do pana Radka. Zadzwoniłam i dogadałam się, gdzie dokładnie mamy podejść.
Okazało się, że byliśmy jedynymi osobami, które spłyną o 10:00. Reszta grupy (9 osób) się nie pojawiła. Zgodnie z oczekiwaniami wsiedliśmy do busa i pojechaliśmy w stronę Prawiednik. Po około 20 minutach jazdy bus zatrzymał się nad rzeką, przy moście. Później sprawdziłam, że to miejsce znajduje się przy ulicy Prawiednickiej, zaraz za skrętem z ulicy Osmolickiej :)
Przy brzegu stało kilka osób. Jakiś czas po nas miała spłynąć grupa rodziców z dziećmi, więc część maluchów była już na miejscu i z utęsknieniem patrzyła na rzekę.
Chłopaki ściągneli kajaki i położyli na wodzie, a ja złapałam za wiosła :) Dostaliśmy kamizelki i... już właściwie mogliśmy ruszać!
Ja siadłam z przodu, a brat z tyłu, bo generalnie zasada jest taka, że cięższy siedzi z tyłu. Wydaje mi się, że kajak jest wtedy bardziej mobilny. Z własnej obserwacji zuważyłam, że siedzący z tyłu ma większy wpływ na tor kajaka.
Ja mogłam sobie machać i machać, a kajak tylko nieznacznie się przekręcał. Damian machnął raz i od razu zmienialiśmy kierunek.
Początkowo trasa prowadziła przez zadrzewione tereny (ciężko to nazwać lasem), jak na wyżej załączonym obrazku. Akurat dzień wcześniej przez Lublin przeszła burza z niezwykle silnym wiatrem i część drzew spadła do rzeki.
Takie drzewa, jak na zdjęciu poniżej, nie stanowiły jeszcze większego problemu. Bez przeszkód zmieściliśmy się pod konarami, wystarczyło tylko się schylić. Gorzej było, gdy pień znajdował się pod powierzchnią wody i trzeba było przepłynąć, nawet nie nad nim, ale po nim!
Dnem kajaka szorowaliśmy po konarach, ale za każdym razem jakoś dało radę ;)
Wraz z przepływanymi kilometrami zmieniał się krajobraz dookoła (zdjęcie poniżej). Drzew stopniowo było coraz mniej, przebijały się przez nie łąki. Ciemne chmury, które straszyły nas jeszcze nad ranem, całkowicie się rozpierzchły.
Intensywnie błękitne niebo, pokryte białymi obłokami i słońce, które prażyły coraz mocniej i doskonale się łaczyło z chłodną wodą Bystrzycy.
Mieliśmy na sobie t-shirty i bluzy i to było idealne połączenie.
Bratinio totalnie się odnalazł w nowej roli. Można by się spodziewać, że pierwszy raz płynąc kajakiem załapanie, jak to działa, zajmie mu trochę czasu. Gdzie tam! Od razu połapał się w skręcaniu, a sztukę hamowania opanował lepiej niż ja! Mówi, że to bardzo podobne do łódki, no zgadza się, ale i tak, jak można tak szybko to ogarnąć?!
Zawsze uważałam, że mężczyźni mają po prostu dryg do takich rzeczy. Z prowadzeniem samochodu jest tak samo - przychodzi im tak łatwo, jakby kierowali w poprzednim życiu.
Płynąc spotkaliśmy po drodze kilku wędkarzy, jednak generalnie miałam wrażenie, że jesteśmy sami pośród tej dzikiej przyrody - lubię to uczucie :3 Co chwila widzieliśmy kaczki, a nawet kacze mamy z uroczymi kaczuszkami, tak małymi, że ledwo dało się je zauważyć w gąszczu trawy <3 Na nasz widok chowały się w krzakach albo odlatywały.
Spływ był taki przyjemny, że, nim się obejrzeliśmy, minęła cała godzina. Znaczy, że byliśmy mniej więcej w połowie. Zapomniałam później zapytać pana Radka, ile przepłynęliśmy, ale patrząc na Google Maps (metodą poziomicy i kciuka :D) naliczyłam ponad 7 km. Brzmi raczej prawdopodobnie.
W pewnym momencie zaczęłam strasznie kichać, a oczy tak mi łzawiły, że ledwo przez nie widziałam. Nigdy w życiu nie miałam alergii, ale być może właśnie niedawno złapałam, bo już nie pierwszy raz zdarzył mi się taki spontaniczny katar. Wytrzymywałam tak dłuższy czas, ale w końcu musiałam się gdzieś zatrzymać i doprowadzić do porządku.
Akurat zbliżała się idealna okazja, bo przed nami zobaczyłam niewielki mostek, właściwie kładkę.
Na jednym brzegu był fragment murku, który wykorzystaliśmy jako chwilową przystań. Chwila na rozprostowanie nóg też się przydała. W sumie, siedząc w kajaku, nogi i tak masz proste, ale tak czy siak po dłuższym siedzeniu tyłek boli :D
Niedaleko widać było pojedyncze domy. Przy najbliższym znajdowało się coś przypominającego wybieg dla koni. Wzdłuż ogrodzenia jechał traktor. W oddali zapiał kogut. Sielsko-anielsko. I swojsko, jak lubię najbardziej!
Postój trwał raptem 10 minut. Nie byliśmy pewni, czy ktoś zaraz nie przyjdzie i każe nam spływać. Dosłownie! ^^ (ach, moje poczucie humoru...) Przynajmniej zdążyłam się ogarnąć, wyatarłam nos i wysuszyłam oczy. Można było płynąć dalej!
Od tamtego mostku do Zalewu Zemborzyckiego czas zleciał mi błyskawicznie, a było to jakieś 40 minut. Przepłynęliśmy pod mostem i od razu zaczął się zupełnie inny świat!
Po moście jechały samochody. Wzdłuż Zalewu, po ścieżce, jechali rowerzyści i było już kilku spacerowiczów. Minęliśmy też kilku kajakarzy a w oddali zaczęły pojawiać się żaglówki. Na niedużych, zarośniętych wysepkach, zaraz za Bystrzycą, zebrały się kaczki i inne gatunki ptaków.
Trzeba przyznać, że spływ rzeką, a płynięcie po zbiorniku to dwie różne rzeczy.
Zdecydowanie bardziej wolę rzekę! Tam niesie cię nurt i, jasne, co jakiś czas machasz wiosłem, ale zaraz też możesz sobie zrobić przerwę. Na jeziorze czy zalewie jak nie wiosłujesz, stoisz w miejscu :P Bez przerw można się naprawdę zmachać - Damian wie o tym najlepiej, bo pod koniec mi już brakowało sił i dużą część Zalewu przewiosłował sam!
Płynęliśmy wzdłuż brzegu, chociaż czasami silniejszy podmuch wiatru znosił nas bardziej na środek. Przepłynięcie samego zalewu zajęło nam prawie 30 minut. Zlokalizowaliśmy naszą przystań i skierowaliśmy się w tamto miejsce.
Nad brzegiem akurat pływała motorówka, która kręcąc się w miejscu zasilała flyboard - to taki plecak, z którego pod dużym ciśnieniem wylatuje słup wody, dzięki czemu człowiek unosi się w powietrzu. Na brzegu zebrała się grupka ludzi wygrzewających w słońcu.
Ich dzień dopiero się zaczynał, a nasz był już tak pełen wrażeń! :)
Na nabrzeżu oddaliśmy kajak i kamizelki i w blasku słońca ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)