ŚLUB!!!
Dzień ślubu to nie przelewki
Jeżeli myślicie, że gdy już nadchodzi ten właściwy dzień, wszyscy przebudzają się rześcy, wypoczęci i pachnący, i ruszają usmażyć jajecznicę ze świeżą cebulką i szczypiorkiem, to jesteście w błędzie. Wczoraj odbył się Polterabend – a właściwie się nie odbył, bo nikt nie przyszedł xD. Zrobiliśmy sobie więc drinki, ja ściągałam jazz, którego zażyczyli sobie Państwo młodzi, a potem uczyliśmy Michała tańczyć walca. Wyrywałyśmy go sobie jak głupie, dodając różne dziwne ułatwienia, które tylko komplikowały sytuację. Biedny chłopak patrzył na nas jakby szło o fizykę kwantową i chyba wtedy podjął decyzję, że żadnych tańców nie będzie.
Budzimy się więc nie radośnie, ale z kacem i kapciem w ustach, w pośpiechu biorąc kąpiel, przepychając się i łapiąc za głowę – bo jednak wódeczka…. Ale nie ma czasu na odpoczywanie, z kawałkiem tosta z pesto w ręce wsiadamy do auta i ciśniemy do fryzjera. Diana gubi szkło kontaktowe. Znowu – zamiast wrzucić je do pudełka, najpewniej rzuca je gdzieś obok i do miasta jedziemy na ślepo. W drodze okazuje się, że zapomniała swoich ozdób do włosów. Wypuszcza mnie pod galerią handlową i znika w oddali. Ja wbiegam do salonu fryzjerskiego Pani Małgorzaty Plichty znajdującego się w galerii Kociewie w Starogardzie Gdańskim, na ostatnim piętrze.
Tłumaczę, że siostra krąży na oślep po okolicy. W salonie jest mnóstwo ludzi – nawet nie wiedziałam, że jest tu tyle uczennic. Loki kręci mi miła blondynka. Rozmawiamy sobie, po chwili przychodzi Pani Gosia i nadzoruje powstawanie mojej fryzury. W końcu wpada Diana, ale to nie będzie moment na ploteczki w atmosferze relaksu. Ona wbiega, ja wybiegam – muszę jej zwrócić wzrok, kupić coś do mamy i rajstopki do garnituru dla Adasia – mały elegant. Rodzinna organizacja imprezy na wszystkich frontach łączy rodzinę. Załatwiam dla Dianki zapieksę z sosem czosnkowym –ostatni moment przed ślubem na pozwolenie sobie na niezdrowy Fast food przed ceremonią.
Szybko jeszcze podjeżdżamy do Basi po kwiaty – wystrój kościoła i sali.
Misja numer dwa
Mamy już kwiaty i komputer z nagraną muzyką, więc mogę porwać Pana młodego – czy raczej zostać porwana, bo to ja siedzę na miejscu pasażera i ciągle zmieniają mi się kierowcy. Jedziemy ustroić salę, dopiero po raz pierwszy zobaczę wybrane przez nich miejsce. Jestem pewna, że jest magiczne, aż mnie trzęsie.
Szybko wbiegamy do domu i zabieramy potrzebne rzeczy i w trasę. Troszkę się jedzie…, bo jedziemy…, jedziemy…, jedziemy… I tak bez końca, ale przynajmniej malowniczą trasą – wszędzie pola i lasy – przez korony drzew przebija się intensywne majowe słońce. Po chwili jazd (mało zauważalny, bo też przez drzewa słabo widać dwa, pomalowane na biało budynki stojące nad jeziorem.
-A my nie mieliśmy tu do jakiegoś drzewa przyczepić jakiejś wstążki? – W końcu stwierdzamy, że pewnie zapobiegawcza mama Michała już oznaczyła, albo dopiero oznaczy dojazd do sali.
Nic do urządzania właściwie tu nie zostało. Głośniki są już na miejscu, zastawa rozstawiona – nawet fiszki z nazwiskami.
A więc każdy ma swoje miejsce.
- Po stronie Panny młodej jej rodzina
- Po stronie Pana młodego jego rodzina
- A najlepsi znajomi posadzeni w rogu, na samym końcu w wielkiej odległości od pary młodej – jak stolik dzieci.
Zawsze myślałam, że rodziny na weselach powinny by ć wymieszane i to zasadą mężczyzna:kobieta, chyba, że przychodzi się w parach. Wszak ślub jest w pewnym sensie połączeniem dwóch rodzin. Jeżeli ich nie mieszać, to niech chociaż siedzą naprzeciwko siebie, chociaż żeby się zobaczyć i wymienić kilka zdań. Dla największej uciechy chyba zaprasza się też swoich przyjaciół – wśród nich są tylko ludzie, których lubisz. Nie są to ci, których wypada zaprosić, jak często ludzie spraszają nawet najdalsze ciotki z Chin, których nie znają, ale ci, z którymi para młoda najbardziej lubi spędzać czas. Z drugiej strony nie można przecież też zostawić na uboczu rodziny. Stąd dochodzę do wniosku, że stół w kształcie litery „L”, choć są jednymi z najpopularniejszych, nie rozwiązują w stu procentach problemu rozsadzenia gości.
Poustawialiśmy stroiki, ale oczywiście z rozpędu nie zostawiałam komputera, będę go więc musiała mieć przy sobie po wyjeździe z domu.
Właściwie cała akcja w środku zajęła nam pięć minut, a powrót trwał kolejne ponad pół godziny. Okazało się również, że pośród obsługi jest moja koleżanka z liceum z klasy. Zawsze miło się spotkać nawet przypadkiem, zwłaszcza, że mijające lata i kilometry oddalają nas wszystkich od siebie i najprawdopodobniej nie będziemy już mieli możliwości się spotkać (nawet przypadkiem). Teraz siedzę w autobusie i czuję jak oddalam się od prawie wszystkich, których widok sprawia mi przyjemność i smutno mi niemal tak, jak przy wyjeździe z Brna (prawie, bo do Polski w końcu jeszcze wrócę, a jeżeli chodzi o Czechy, to mimo moich największych chęci nigdy nie mogę tego powiedzieć na sto procent).
Jak w mrowisku
Tak jest w domu. Mama biega, Tristan biega, Diana i Adaś też biegają, a po chwili do tej bieganiny dołączam się ja wraz z Michałem. To chyba normalne przy wielkich uroczystościach. Idę szybko ogarnąć się do toalety, wciągam na siebie swoją sukienkę, by być w gotowości dla Diany i Michała. Nie ma jeszcze auta i nie ma też świadka numer dwa. Przyjeżdża już Karolina i robią Diance makijaż, wokół tego skacze jak zwykle mąż cioci Kamili uzbrojony w aparat i jest bardzo, bardzo głośno. My z Michałem walczymy z kwiatkami do butonierki.
Diana umalowana, kierowcy jeszcze nie ma. Latam jak poparzona i wrzucam na Dianę suknię w ten sposób, że cała się plącze. Rozplątujemy. Sznurujemy. Wszystko zapięte na ostatni guzik. Dojeżdża świadek i dojeżdża kierowca. Autko błyszczy się, że ulala:
Na początku, ze względu na drobne rozmiary maszyny, jechać ma z parą młodą tylko świadek, ale Diana dochodzi do wniosku, że się zmieścimy i tradycyjnie pojedziemy wszyscy razem. Dobre rozwiązanie, bo ja muszę tam być z komputerem przed gośćmi. A poza tym, muszę przyznać, że strasznie chciałam się nim przejechać.
Więc jedziemy. Nie jest wcale aż tak ciasno. Dojeżdżamy do kościoła i … ZONK – kościół zamknięty Xd. Ostatecznie na czas są goście, jest ksiądz i jesteśmy my. Zdążyliśmy nawet na fajkę przed bramą – wszyscy się stresowali, że państwo młodzi padną podczas składania przysiąg :D.
Chwila na podpisywanie dokumentów i pytania niezorientowanych świadków:
- „ale co właściwie mamy robić”,
- „a co z obrączkami”,
- „skąd mamy przyjść?”,
- „a może mamy czekać przy ołtarzu?”.
Ku mojemu maleńkiemu zawodowi, właściwie to nie mieliśmy nic do robienia. Trzeba nam było tylko robić to co wszyscy – czyli wystarczy obserwować bardziej uświadomiony tłum za naszymi plecami…, dlatego to wcale nie jest proste.
Ale jakoś to idzie. Nikt nie mdleje, chociaż zapominam, że mamy iść na „Chwała na wysokości Bogu” do czytania i psalmu i dopiero lekkie kiwnięcie Diany sprawia, że się reflektuję. Na swoje usprawiedliwienie mamie i Tristanowi też najwyraźniej moment wypadł z głowy, bo muszę na niego zamachać, żeby podszedł. Strasznie się stresowaliśmy, że młody wybuchnie niepohamowanym śmiechem, jak wieczór wcześniej, gdy robiliśmy sobie próbę generalną. Rozśmieszał go „umiłowany podobny do gazeli” i inne przymioty męskiej zwinności opisane w Pieśni nad Pieśniami i „zaglądanie przez kraty”, które przysunęło mi na myśl obraz Michała zamkniętego za więziennymi kratami xD.
Ja sama mam ochotę wybuchnąć śmiechem, ale Tristan wykorzystuje moją metodę na głębokie oddechy i elegancko kończy czytanie. Wbijam wzrok w ziemie, żeby się uspokoić. Mi Diana kazała zaśpiewać na najłatwiejszą melodię i właściwie przed samym śpiewaniem stchórzyłam i zamierzałam się cofnąć do łatwiejszej, ale strach sparaliżował mnie i zupełnie zapomniałam jak co leci. Zaśpiewałam więc na melodię, która nawet nie wiem czy jest dobra – takie impro, mały Freestyle. Przy ostatniej zwrotce byłam tak zestresowana, że prawie się rozpłakałam. Nigdy w życiu śpiewanie nie budziło we mnie takich skrajnych emocji, ale byłam tak przerażona koniecznością wydawania dźwięku, że wpadłam w histerię.
W ramach komunii Diana opowiadała nam tylko o tym jak pod wpływem stresu bardzo chciało jej się pić, ale ledwie zanurzyła usta w pucharze i gdy ksiądz powiedział Michałowi, żeby wypił całe, Diana zrobiła tęskną minę. Druga rzecz, że komunie przyjęliśmy z Radziem w tym miejscu, w którym klęczeliśmy, także potem też nie wiedzieliśmy co z sobą zrobić. W końcu odwróciłam się do teściowej siostry i gestem ręki zapytałam, czy możemy już usiąść xD.
Sztuka wychodzenia
Nie wiem jak wy, ale ja zawsze byłam przekonana, że to goście wychodzą pierwsi, żeby obrzucić nieszczęsnych nowożeńców ryżem, itd. W tym przypadku my wychodziliśmy wcześniej przy Mendelsonie – tj. Diana i Michał, i my świadkowie drepczący krok w krok za nimi. Zatrzymaliśmy się przed kościołem, gdzie czekaliśmy na gościu. Ku mojej radości jako jedna wyszła nasza babcia i z rosnącą niecierpliwością pokazała mi garść ryżu i zapytała zirytowana:
-To co, będziemy tym rzucać, czy co mam z tym zrobić?
Na tą komendę wszyscy wylali się z kościoła i obrzucili Dianę i Michała ryżem w takich ilościach, że aż jej się kok podniósł od tych ziarenek, których nie byłam w stanie z niego wyciągnąć. Tristan wpadł w taki zachwyt, że prawie rzucił w nich pustym woreczkiem – nie ma to jak ostrzelać rodzinkę.
Przyjmują gratulacje, kwiaty i prezenty i możemy ruszać. My na samym czele w super autku, reszta za nami. Jedziemy okrężną drogą, więc nie zatrzymują nas żadne bramy. Wreszcie z dala od oczu wszystkich można sobie pozwolić na fajeczkę i rozluźnienie. Dziwnym trafem zatrzymuje nas brama (zatrzymywanie auta pary młodej przez ludzi niezaproszonych na wesele, celem złożenia życzeń i uzyskania bonusu (czekolady dla dzieci, wódka dla dorosłych) już w okolicy Kalisk. Przez głowę nie przeszło nam, że to głupota, żeby czekał na nas ktoś tutaj, w miejscowości, z którą nie mamy nic wspólnego. Podlatuje do nas Pan z kwiatami i kopertą. Dostaje flaszkę.
-Dzień Dobry, najlepsze gratulacje. Ja przepraszam, bo ja tu czekam na kogoś innego. (mniej więcej)
Wódka zostaje, a my odjeżdżamy. Za chwilę będziemy na miejscu. Oczywiście nie zauważamy żadnej wskazówki odnośnie zjazdu i mijamy naszą salę. Przynajmniej był wielki wjazd, ponieważ wszystkie auta czekały na nasze pojawienia z przyjazdem. Wszyscy powoli wysiadają itd., a ja śmigam z komputerem. Wpadam przy okazji na laptopa teściowej Diany. Przepinam wszystko, włączam właściwą muzykę, rozpracowuję obsługę głośników i ruszamy z imprezą. Na toaście fantastycznie przyozdobione kieliszki dla gości. Fotki z wesela będę dodawać pomału, bo nie mam do wszystkich dostępu. Kieliszki więc zobaczycie, chcę tylko, żebyście w każdym momencie ich oglądania mieli świadomość, że mimo wielu elementów wspólnych nie był to do końca tradycyjny polski ślub, a dzięki swej oryginalności zadowolił nad miarę wszystkich zaproszonych.
Na pierwsze danie był przepyszny krem z brokuł. Niesamowite były przede wszystkim grzanki, które nawet po wrzuceniu do zupy były chrupiące i świeżutkie. Jeżeli chodzi o możliwości obiadowe, było naprawdę sporo mięs od tradycyjnych schabowych, krokietów, także klopsy wegetariańskie, a również pieczeń nadziewana warzywami. Ziemniaki z wody z koperkiem i pyszne zapiekane oraz sosy pieczeniowe. Podano mnóstwo różnych sałatek.
Pierwszy taniec – myślałby kto, że ostatnia atrakcja wieczoru.
W końcu nie dało się tego powstrzymać. Dojechał ksiądz. Podano desery, herbatę oraz kawę i mogliśmy ruszyć z pierwszym tańcem. Młodego męża na szczęście nie trzeba było wciągać na siłę do sali. Weszli pewnie. Odtańczyli swoje do walca, rycząc sobie ze śmiechu w rękawy. Ostatecznie skróciliśmy taniec o dobrą połowę i mogliśmy wrócić do krojenia i konsumpcji tortu.
W międzyczasie rozpalono już ogniska, a ludzie zaczęli się przesiadać, spacerować na papierosa, rozmawiać na tarasie. Atmosfera robiła się coraz luźniejsza – kręciliśmy poi Leszka (w tym dzieci usiłowały się nimi zabić), z Kasią nawet wzięłyśmy się za trenowanie. W walizce parafina xD (została z panieńskiego, więc zabrałam troszkę ze sobą, przynajmniej będę miała motywację do kręcenia). Na stoły trafiły zakąski (kolacja). Koreczki, kiełbaski, ser camembert, owoce i warzywa, nawet oscypki! Alkoholu jak to na polskim weselu sporo było i sporo się lało, ale jakoś nikt nie odczuwał złych skutków tego szaleństwa, chociaż wszyscy byli… rozluźnieni Xd.
Towarzystwo porozdzielało się na strefę ogniskową, taras, salę obiadową i salę taneczną. Podziały te przebiegają tak niesamowicie płynnie, że dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że wszyscy są bardzo zadowoleni z miejsca, w którym się znajdują – nie tylko Maciek z faktu drzemania na leżaku przy ognisku. W końcu, gdy zniknęłam na dłuższą chwilę w celu oddania się relaksowi i pogawędce przy tymże ognisku, przy którym leżał sobie Maciek, posiedziałam dłużej nad brzegiem jeziora. Było tam tak przyjemnie, swojsko i jak za wcześniejszych lat, że żałowałam, że ognisko nie jest bliżej Sali, żeby wszyscy byli pod ręką i że nie mamy jakieś kocyka, żeby rozłożyć się plackiem na ziemi.
Tańce hulańce
Przy tradycyjnej polskiej imprezie niestety nie da się powstrzymać momentu, w którym pojawia się disco polo. Chociaż Kasia i Maciek cudownie tańczyli do jazzu, w końcu pojawiła się nasza babcia żądając puszczenia „Bałkanicy” – teraz, natychmiast- ku uciesze teściowej Diany, która przez cały wieczór usiłowała doprowadzić do tego, żebyśmy jedząc, kołysali się w rytmie disco.
Ostatecznie jednak widać ludzie tego potrzebowali i przy różnych najbardziej obciachowych hitach na świecie wszyscy wirujemy, a najradośniej – ku mojemu zdziwieniu młoda żona, z krwi i kości siostra moja – z najszczęśliwszą miną na świecie. I jak tu się nie cieszyć i nie tańczyć, gdy siostra najszczęśliwsza na świecie? No właśnie, trzeba.
Ja wiem świadkowa świadkowi, ale jak przy północy latali ludzie próbując zmusić mnie do organizacji mega tradycyjnych oczepin to już nie wiedziałam komu odpowiadać. Zorganizowaliśmy więc rzucanie bukietem i rzucanie muszką, przy czym panowie, gdy powiedziałam im, że mają „uciekać” (w domyśle na drugą stronę Sali), pomyśleli, że ich wyrzucam na dwór – z czego zrobiło się takie zamieszanie, że musiałam stanąć na środku i niczym policjant nadzorujący ruch wskazywać kierunki.
Pierwsze rzucenie bukietem = fail. Diana klapnęła w sufit nad swoją głową i bukiet smętnie opadł koło obcasów jej butów. Za drugim razem uklękła i rzuciła z dobry metr od nas – musiałam się na niego rzucić. Za duży stres – ta cała presja. I jak nie szarpnę bukietem, to zupełnie niewiele z niego zostało xD. Trzeba było nie podnosić. Może w końcu by w kogoś trafiła xD. Bukiet miał bardzo ciężką końcówkę – mogłoby się skończyć nokautem.
Z rzutem muszką obyło się bez ofiar – nikt się specjalnie nie rzucał i przez małe zainteresowanie mężczyzn ożenkiem…. No nie, chciałam napisać, że nie pamiętam, a przecież muszkę złapał syn (chyba jeszcze nie dziesięcioletni) rodziny (kuzynostwa czy wujostwa) Michała. Musiałam powirować z biednym, przerażonym chłopakiem xD. Gdy powiedział, że się nie boi, specjalnie mu nie uwierzyłam xD.
Niedobitki
Oto my. Młodzież w większości i moje babcie. Cztery pokolenia przy wódce Prababcia Stenia, babcia Ewa, mama i Kasia (nasza przyjaciółka) siedzą same przy pustym stole i jeszcze gadają i piją. Powoli sprząta się ze stołów i pakuje jedzenie i alkohol, dla gości. Młodzi (czyli my) dopalamy każdą fajkę, którą znajdziemy i popijamy wino. Dianka i Michał dziękują wszystkim za przybycie. Trzeba ogarniać, pakować i w końcu zapakować siebie- do auta. Z Nusią do domu. Jutro nikt nie będzie nas budził i spokojnie wstanę na autobus. Akurat jednak ta najlepsza zabawa przypadła właśnie na koniec wieczoru, wszyscy byli rozkołysani i chcieli się bawić :).
Nastał nowy dzień
O tak. Wstajemy bardzo pomału. Budzę się z Nusi kotką na piersi. Takie to lekkie, że gdy przebudza mnie telefon, nawet jej nie zauważam i kot ląduje na ziemi. Tylko jeszcze jajecznica – energetyk, herbatka. No i powylegiwać się na sofie, umilając sobie czas pogawędką z gośćmi Nusi. Trzeba się zebrać do kupy. W końcu muszę się popakować, no i poprosić mamę o przydział wałówy (tj. wszystko, co mama chce ci dać, gdy odwiedzasz dom rodziny, każde jedzenie, napój i w ogóle każdy wyraz matczynej miłości w formie materialnej). Jedzenia dla mnie, Marcela i psa na cały tydzień – nie trzeba będzie specjalnie gotować. To będzie dobry tydzień. Ładujemy się do autka – Diana i Michał z Willem i Adasiem robią sobie rodzinną wycieczkę i odwożą mnie na dworzec. No i teraz przykro mi, wiem, że cały czas piszę o jedzeniu, ale to chyba jakaś moja nowa pasja.
Będzie o restauracji Mon Balzac serwującej przede wszystkim włoskie specjały. Znajduje się ona na ulicy Piwnej w Gdańsku, to jedna z ulic równoległych do głównej ulicy Długiej, będącej najpopularniejszą ulicą turystyczną w Gdańsku.
Zapraszam do zerknięcia do galerii, która ukazuje prawdziwe piękno sal tego lokalu. Magiczna atmosfera i elegancja. W tym roku na ulicę wystawiono stoliki z krzesłami i dużymi, wygodnymi sofami. Fragment drogi leży w cieniu. Zapomniałam już jak strasznie wieje w Trójmieście, ale jest bardzo przyjemnie. My z Michałem standardowo piwko, a z Dianką standardowo krem z pomidorów. Do tego zamawiam sobie mule, a Michał mięso z dzika. Krem jest w porządku, czuć, że robiony na winie. Dobry, ale jak to stwierdza Diana bez ogródek „dupy nie urywa”, może przede wszystkim dlatego, że poza mozzarelą dodano także jakiś inny ser, który nie rozpuścił się i jego wyławianie wywoływało mieszane uczucia.
Mule były przepyszne, chociaż Dianie akurat ten rodzaj owoców morza nie przypadł specjalnie do gustu. Ceny nie są najniższe, ale dania są wykwintne. Polecam to miejsce. Jeżeli nie jesteście głodni wpadnijcie chociaż na przepyszną gorącą czekoladę, porozkoszujcie się cudownymi wnętrzami i poznajcie bezbłędną kelnerkę, której, gdy tłumaczyła czym jest kąpiel wodna, zabrakło słów, więc poinformowała, że to tylko: „do moczenia paluchów” xD. Daje 10/10. Wrócę tam jak tylko będę z powrotem w Gdańsku.
Odstawili mnie na autobus no i jadę. Jadę, jadę, ale w Toruniu wszystkie bary i sklepy na dworcu były zamknięte, wobec czego dalej nie mam co pić. Głodna nie jestem, ale chyba nie ma tu Klimy, bo jest gorąco – usycham.
Marcel i psiur ostatnią noc sami. Wracam. W ogóle wiem, że da się wnioskować o dowód internetowo, ale żeby potwierdzić swój profil na stronie z wnioskami i tak trzeba przyjechać do podanego punktu na stronie. Bezsens. Nie wiem, jak to zrobimy. Pojęcia nie mam. Znowu brakuje nam sekund w minucie i minut w godzinie. Idę spać. Oby szybko był postój.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)