Polskie prawo grzeszy – Rewal i inne miejsca, gdzie sprawdzisz się jako wychowawca.
Morze to syf!
Mówię znajomym, że jadę pracować nad morze. Nikt nie ukrywa zniesmaczenia – jak to nad morze? Przecież tam wykorzystują ludzi! Pracuje się po dziesięć, czy więcej godzin, pracodawcy płacą grosze, a warunki, w jakich trzeba żyć pozostawiają wiele do życzenia. Faktycznie, tak jest najczęściej. Mimo to, co roku znajdują się głupcy, którzy lubią katować umysł i ciało, gdzieś blisko Bałtyku.
(ostrzegam, notka nie jest edytowana - zawiera powtórzenia, błędy interpunkcyjne i ortograficzne)
Jak to się zaczęło – sprzątaczka, kelnerka
Nigdy nie musiała pracować – o tym trzeba wspomnieć na samym początku – jednak zawsze czułam jakąś potrzebę dorabiania. Rodzice zawsze dawali mi pieniądze na takie rzeczy, jak odzież, kosmetyki, jedzenie, czy wakacje. Może nie były to miliony, ale zdecydowania starczało na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Pisałam już kiedyś, że lubię, gdy jest więcej. Nie wiem, może to pazerność, a może zwykła chęć dążenia do czegoś więcej.
Zaczynałam jako sprzątaczka, następnie byłam kelnerką i w końcu stanęłam na wychowawcy kolonijnym (nie, to jeszcze nie koniec, za rok, dwa planuję zmienić „zawód”). Za pierwszym razem wyjechałam do Kątów Rybackich. Pracowałyśmy z dziewczynami czasami nawet po czternaście godzin. Warunku były ciężkie. Spałyśmy w czwórkę na poddaszu. Słońce w dzień nagrzewało pokój do bardzo wysokich temperatur. W nocy zaś atakowały nas komary i inne robactwo. Po pracy, gdy już myślałyśmy tylko o łóżku, zaczynały się schody. W naszym budynku sypiało około pięciuset rozwrzeszczanych dzieciaków. Hałas najmniej nam jednak przeszkadzał, brak ciśnienia w słuchawce od prysznica doprowadzał do czerwoności, tak samo, jak nagłe telefony z wezwaniem do nocnego sprzątanka – cóż, tak życie. Jeśli wyrobiłyśmy się w dzień z pracą, mogłyśmy sobie pozwolić na dwugodzinną przerwę (bardzo rzadko tak bywało). Sprzątałyśmy dziennie czasami nawet po dwadzieścia pokoi na osobę, do tego dochodziły korytarze, hole, sale i cała reszta. Myślicie, że lepiej było na stanowisku kelnerki? Nie! Wyobrażacie sobie, że cztery osoby obsługują salę zapełnioną na około dwieście, czy więcej osób? Może nie brzmi to tak strasznie, jak było, może... Brak personelu najmniej nas przerażał, z czasem przywykłyśmy do biegania po sali w tempie ekspresowym. Ludzie, to oni nas dobijali. W ośrodku brakowało szklanek, sztućców, czy po prostu jedzenia. Komu za to się obrywało? Kelnerkom, bo przecież one odpowiedzialne są za zamówienia i kupno podstawowych naczyń. (ironia, jakby ktoś nie zaczaił). Ile zarabiałyśmy za miliony przepracowanych godzin? Tysiąc dwieście złotych plus premia (około stu złotych). Śmiejecie się? Mnie też to teraz bawi.
Z natury jestem człowiekiem burzliwym (mam nadzieję, że rozumiecie to w odpowiednim znaczeniu). Zmęczenie, ciągłe problemy na sali (przeciekający dach, braki w asortymencie, czy kłótnie z kucharkami) doprowadziły mnie do ostateczności – postanowiłam, odchodzę. Moja decyzja spodobało się innym pracownicom – dołączyły do mnie. Zeszłyśmy do biura i poinformowałyśmy o naszych planach. Zaoferowałyśmy się (przecież podpisałyśmy umowy, chciałyśmy być fair), że znajdziemy zastępstwo i opuścimy to wspaniałe miejsce dopiero, gdy pojawią się nowe pracownice. Ile ja wtedy miałam lat? Hym, prawdopodobnie siedemnaście. Należałam jeszcze do grona głupiutkich, naiwnych dziewczynek z dobrego domu (zresztą, nie ja jedyna). Organizator kolonii długo z nami rozmawiał... dałyśmy się namówić na dalszą współpracę pod względem, że dadzą nam kogoś do pomocy i kupią te cholerne szklanki.
Oczywiście, że zostałyśmy oszukane. Szkło się nie pojawiło, tak samo, jak nie było nowej pracownicy. Męczyłyśmy się jeszcze maksymalnie dwa tygodnie i wyjechałyśmy już bez większego pożegnania – niech sobie radzą, kłamcy! Słuchajcie, nieważne jakby źle było, nigdy nie odchodźcie z pracy w atmosferze kłótni. Kilka razy już rzucałam robotę. Teraz tak sobie myślę, że nie było warto krzyczeć, złościć się i obrażać. A zresztą, już nawet nie chodzi o stracone nerwy, a o ludzi. Logiczne jest, że każdy chce zarobić, jak najwięcej, co często wiąże się z wykorzystywaniem pracowników. Przecież sama też robiłabym tak, jak moi dawni pracodawcy. I jeszcze jedna sprawa – nigdy nie wiadomo, czy nie spotkamy się za kilka lat z naszym starym oprawcą (nie traktujcie zbyt serio tego określenia).
Następne wakacje spędziłam na pracy jako wszystko (kelnerka, sprzątaczka, praczka, kucharka, ogrodnik ← seksizm językowy, nie ma damskiej formy), w małym pensjonacie w Jantarze. O ile tam pracowało się mniej i warunki były lepsze (płaca również), to cały ten miszmasz obowiązków strasznie wkurzał (bardziej, niż brak szklanek w Kątach). Dodatkowo, tam, w ośrodku, gdzie mieszkało ponad pięćset dzieciaków pracowały ogarnięte osoby. W Jantarze na początku też nie mogłam narzekać. Hania i Basia pracowały u Haliny już jakiś czas. Wszystko mi wytłumaczyły, podzieliłyśmy się też obowiązkami. Pracowało się bardzo dobrze, byłam nawet przekonana, że spędzę całe wakacje w tej pracy. Myliłam się. Dziewczyny odeszły, w ich miejsce przyszły dwie siostry. Bardzo sympatyczne dziewczyny, ale miłe usposobienie czasami nie wystarcza. Robiłam więcej, niż wcześniej. Połowa pracy dla mnie, druga połowa dla nich dwóch. I choć wydawało mi się, że po kilku dniach wszystkiego się nauczą, to wcale tak się nie stało. Spakowałam graty i odeszłam.
Tylko narzekam i narzekam, a przecież działy się tam też dobre rzeczy. Spanie głowa w głowę z obcą początkową osobą, wspólne wyzywania innych pracowników, czy kradzenie jedzenia zbliża ludzi – to pierwszy plus. Z Kątków wyjechałam bogatsza o kilka nowych znajomości (szkoda, że nie przetrwały próby czasu). Nauczyłam się koegzystować z innymi ludźmi.
Imprezy! Tak, to właśnie nad morzem dzieje się najgrubiej. Pamiętam swój pierwszy dzień pracy w Kątach. Przyjechałam, poszłam na stołówkę, dziewczyny wszystko mi wytłumaczyły i już pod wieczór jechałyśmy do Krynicy Morskiej (piękne to były czasy – party w namiotach na plaży). Wróciłyśmy o czwartej pijane tak mocno, że ledwo udało nam się wejść na piętrówki. Półtorej godziny później zadzwonił budzi. No cóż...pierwszy dzień w pracy był bardzo ciężki. To nie koniec. Pewnego dnia zaprosiłyśmy znajomych z Malborka. Nikt nie miał się o tym dowiedzieć, wyszło jednak inaczej. Trochę przesadziliśmy z alkoholem i krzykami. Następnego dnia zebrałyśmy kilka nagan. Spraszanie ludzi i imprezy na plaży to nie wszystko. Na najwyższym piętrze często gromadzili się pełnoletni, prywatni koloniści/opiekunowie i zasiadali z nami do piweczka. Aleee, bym zapomniała o hard party, które zdarzyło się niestety tylko raz (a może i dobrze, nie wiem, czy dałabym radę znowu tyle wypić). Wszyscy pracownicy ze stołówki poszli na plażę. Bawili się do tego stopnia, że rano na sali nie było ani kelnerek, ani zmywaka, ani nawet większości kucharek. Mała afera, nagłe pobudki, szukanie butów po całym ośrodku, krzyki i wrzaski – takie były skutki nocnego plażowania.
Do Kątów jechałam ze złamanym serduszkiem. Wiecie, to były czasy wzruszeń i miękkiej dupy (bez skojarzeń). Przez nawał pracy, ciągłe zabieganie, nie miałam nawet czasu myśleć o swoich osobistych problemach. Zaczęłam żyć życiem ośrodka. Po jakiś dwóch tygodniach pracy skapnęłam się, że już nie płaczę wieczorami, że zapominam, jak wyglądał człowiek, który wcześniej przebywał w mojej głowie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Klimat Kątów chwilowo mnie uleczył.
Jak zostać wychowawcą kolonijnym
Przyszła matura i trzeba było zacząć się zastanawiać nad wyborem studiów. Od dawna zastanawiałam się nad filologią polską. Książki zawsze kochałam, język polski był jedynym przedmiotem, który mnie nie męczył. Czasami wyobrażałam sobie, że stoję na środku klasy w jakiejś szkole średniej i uczę dzieci, a raczej młodzież. Nikt zapewne o to mnie nie podejrzewał. Nie lubiłam dzieci (chyba nadal tak jest), nie kierowałam swojej uwagi w stronę pedagogiki, a jednak teraz jestem na specjalizacji nauczycielskiej.
Złożyłam dokumenty na uczelnie, ale przed tym chciałam się przekonać, czy zniosę towarzystwo bachorów dłużej, niż godzinę. Mój tata zaczął współpracę z ośrodkiem, z którego kilka lat wcześniej odeszła z wielkim oburzeniem (Kąty). Organizator kilkukrotnie wspominał, że brakuje im ludzi do pracy na stanowisku wychowawców. Wykorzystałam to.
Żeby zostać wychowawcą, trzeba mieć ukończone osiemnaście lat, szkołę średnią, nie być karanym i posiadać dokument potwierdzający ukończenie stosownego kursu. Trzy pierwsze kryteria spełniałam. Problem był z kursem. Na terenie Malbork i okolic nie mogłam znaleźć żadnej firmy, która by się takimi szkoleniami zajmowała. Przeszukałam neta i trafiłam na coś, co zwało się internetowym kursem na wychowawcę kolonijnego (serio!). Sprawdziłam, czy jest to zgodne z prawem – było! Wyobrażacie sobie? Każdy stąpający po tym świecie idiota może zostać opiekunem waszego rodzeństwa, czy dzieci, ale o tym później.
Ukończyłam kurs, wysłałam cv do Kątów i po jakimś tygodniu dostałam telefon, że miło mnie będzie widzieć w pracy od dwudziestego któregoś czerwca. Podobno większość starych pracowników odradzała mnie kierownikowi. Teraz rozumiecie, o co mi chodziło, gdy pisałam, że nie warto odchodzić z pracy w niemiłej atmosferze. Nieważne, dostałam pracę, teraz tylko musiałam sobie poradzić z bachorami.
Kto pilnuje twoich dzieci
Dziś zaczynam trzeci sezon, jako wychowawca. Wiele już dziwnych opiekunów widziałam. Skąd oni się biorą? Z prawa polskiego, które zbytnio nie interesuje się tym, kto niańczy twoje dzieci. Wychowawcą może zostać każdy, zaczynając od pedofila, a kończąc na osiemdziesięcioletniej babci, która ledwo mówi. Organizatorzy, czy kierownicy przeważnie starą się wybrać osoby posiadające własne zainteresowania, dodatkowe kursy, czy wykształcenie pedagogiczne, jednak nie zawsze tacy ludzie są. Rotacja wśród kadry jest ogromna, ciągle trzeba szukać nowych osób. Chociaż bardzo łatwo jest zdobyć uprawnienia wychowawcy, to płace są niskie, a warunku, w których przychodzi pracować, nie zachwycają. Dodatkowo, dzieci z natury są po prostu straszne i trudno z nimi wytrzymać dwa, trzy miesiące bez przerwy. Odpoczynku pomiędzy koloniami najczęściej nie ma (odwozimy jedne dzieci, bierzemy drugie) lub jest bardzo krótki. Nie ma, co się dziwić, że nasi przełożeni zatrudniają idiotów lub skrytodebili.
Spotkałam kiedyś takiego, co na początku wydawał się normalnym człowiekiem. Z czasem na jawa wyszła jego prawdziwa twarz. Dzieci latały bez opieki po ośrodku, rzucały się jedzeniem na stołówce i ogólnie robiły wszystko to, czego nie powinny. Wychowawca na poziomie intelektualnym stał na równi z siedmiolatkiem, a może nawet i niżej. Pewnego komarzego (na potrzeby notki znowu tworzę nowe słówka, nie bądźcie źli) wieczora wymyślił sobie, że zademonstruje dzieciom, jak zabijać krwiopijcze stworzenia. Wziął dezodorant i zapalniczkę. Domyślacie się, co dalej? Podpalił strumień powietrza i latał za komarami. Dzieci były zachwycone! Gorzej z resztą kadry. Pomyślcie, czy takie rozwiązanie dałby coś dobrego. Może pożar? Może podpalone dziecko, co? Tak…pracowaliśmy z idiotą. Ale nie był to jedyny dziwny człowiek. Pan blisko pięćdziesiątki pomylił chyba obozy, z naszego chciał zrobić Auschwitz. O szóstej godzinie rano przez tydzień budzimy mnie krzyki – ten miły pan robił tresuję poranną, korzystając przy okazji z niemieckich słówek. Patrzałam na to jakiś czas, w końcu nie wytrzymała. Zwróciłam mu uwagę, że nie jesteśmy w obozie koncentracyjnym, dzieci, choć niesforne potrzebują snu, jedzenia i zabawy. Ojjj, po moim komentarzu pan przybrał srogą minę, skomentował krótko i rozpoczął nieformalną wojnę. Cóż… nie wziął, albo nie dostał następnego turnusu.
I znowu, nie mogę przecież pisać tylko o tym, co najgorsze. Wielokrotnie pracowałam ze wspaniałymi wychowawcami. Niektórzy z nich stawali się drugimi rodzicami dla dzieci. Ba, czasami nawet kimś więcej. Bachory, z którymi przyszło nam żyć w czasie wakacji, to najczęściej podopieczni gminnych ośrodków pomocy, domów dziecka, czy poprawczaków. Rodzice albo porzucili swoje „pociechy”, albo chleją i nie mają czasu na to, co kiedyś stworzyli. Wiadomo, zdarzają się też normalne rodziny, ale to raczej rzadkość.
Ile zarabiamy, pracujemy, i czy nam się to opłaca
Idąc do pracy z dziećmi (takimi z MOPSów) musisz być do tego stworzony. Przetargi na kolonie najczęściej (a może i zawsze?) wygrywają firmy, które w dzieciach widzą wyłącznie pieniądze. Organizatorów-wykonawców nie interesuje, że dla niektórych z tych dzieci to jedyne wakacje podczas lata, że dwa tygodnie nad morzem to odpoczynek od patologii, która panuje w domu. Ośrodki mają zarabiać, najlepiej dużo! Dlatego fundusze na zabawki, nagrody, materiały plastyczne czy sprzęty są ograniczone do minimum. Ile razy zdarzało się, że wychowawcy przywozili swoje piłki, paletki i inne rzeczy na kolonie? Ile razy zdarzało się, że autobusy wycieczkowe były przepełnione, dzieci siedziały w trójkę, czwórkę na podwójnym siedzeniu – czemu? Przecież organizator nie będzie wynajmował kolejnego busa dla dziesięciu osób, lepiej puścić przepracowanych kierowców z nadmiarem „towaru” na pokładzie. Do czego dążę? Do tego, że jeśli chcesz być wychowawcą musisz szykować się na wydawanie własnych pieniędzy, organizowanie zajęć tam, gdzie odbywać się nie powinny(np. ze względów bezpieczeństwa). Ogólnie, jeśli przyjeżdżasz na kolonie dla mopsiaków to nie czeka cię nic innego, jak tylko rzeźbienie w gównie – powodzenia.
Wydawać by się mogło, że jeśli pracujemy z trudną młodzieżą, sami wykładamy hajs na niektóre gadżety, to powinniśmy zarabiać pokaźne sumki. Nic z tego, odpowiedzialność, która leży na naszych plecach nie jest również doceniana. Przez dwa tygodnie jemy z dziećmi, „śpimy”, „kąpiemy się”, wycieramy rzygi, dbamy o higienę (potwory często nie są przyzwyczajone do myci)…
Ciąg dalszy nastąpi...
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)