Open'er Festival - mój pierwszy raz
* Na zdjęciu: Wchodzimy na miasteczko festiwalowe.
Otwieram oczy. Nad głową widzę smoki i latające nietoperze. Jest beżowo i fioletowo. "Gdzie ja jestem?" Nie jest łatwo kojarzyć fakty o poranku. Zaraz, zaraz... Już wiem! Jest poniedziałek, 4 lipca, a ja jestem w Toruniu.
Lokalizacja nie jest tak oczywista, bo w ostatnim tygodniu dużo podróżowałam, a kolejny tydzień przygód przede mną.
W tym właśnie momencie leżę sobie na szerokim łóżku, w pokoju współlokatorki przyjaciółki, w ich mieszkaniu na Kochanowskiego w Toruniu. Szczerzące się jaszczury spoglądają na mnie tylko z plakatów, a papierowe nietoperze wylatują zza drzwi w stronę wielkiej mapy tolkienowskiego Śródziemia.
Pokój jest totalnie zastawiony wczorajszym praniem i moim porozrzucanymi rzeczami - zalążek pakowania :P Gdzieś w rogu leżą karimata i śpiwór. Na balkonie suszy się namiot.
Domyślacie się już, co się działo?
Tak, był kemping. Cztery dni spania w namiocie, korzystania z toi-toiów i publicznych pryszniców, żywienia się fast-foodem lub pakowaną żywnością. Przesypiane poranki, popołudnia spędzane w Gdyni, a potem koncertowe wieczory i noce.
Kemping, koncerty, Gdynia. Chyba już wszystko jest jasne.
I tak tytuł posta wszystko zdradza :D
Open'er Festival!
* Na zdjęciu: Tent Stage - jeden z "przesiedzianych" koncertów.
To był mój pierwszy festiwal tego typu (jeżeli nie w ogóle) i wszystko było totalną nowością. Specjalnie na to kupiłam namiot, śpiwór, karimatę, plecak i mega nieprzemakalną kurtkę przeciwdeszczową.
W poniedziałkowy wieczór (27 czerwca) rozpoczęłam pakowanie. Plecak o pojemności 60 litrów, a w nim wszystko, czego mogę potrzebować przez najbliższe 2 tygodnie.
Jak zwykle niedoceniłam czasu, jakiego potrzeba na spakowanie, i w sumie skończyłam po północy. Niedobrze, bo we wtorek przed 8:00 miałam pociąg do Torunia.
Zew przygody ściągnął mnie z łózka i zarzucił na ramiona 13 kilogramów.
Wydawało mi się, że to optymalna waga, zwłaszcza przy takim plecaku, ktory idealnie rozkłada ciężar na ramiona i pas biodrowy. Dzięki temu nie było tak ciężko go nosić, ale teraz już wiem, że bez sensu nieść tak dużo, skoro z części rzeczy mogłam po prostu zrezygnować.
Pakowałam się w sumie dwa razy. Najpierw ułożyłam w jedno miejsce wszystko, co chciałam zabrać. Później przejrzałam to jeszcze raz i wyrzuciłam kilka rzeczy. Zostawiłam same niezbędne rzeczy, tak mi się przynajmniej wydawało. Teraz wiem, że powinnam przepakować się jeszcze ze dwa razy :D
Kilka rzeczy tak czy siak zostawiłam w mieszkaniu przyjaciółki i nie zabrałam na festiwal. 13 kilogramów to jeszcze znośna waga, ale, gdybym to dobrze obmyśliła, mój plecak móglby ważyć mniej niż 10 kilogramów.
Pakowanie się jest sztuką i cały czas się jej uczę.
Z Lublina do Torunia pociąg jedzie 5,5 godziny. Droga dłużyła mi się mniej niż zwykle, bo razem ze mną w przedziale jechała sympatyczna, starsza pani. Była w drodze do Ciechocinka, na miesięczny odpoczynek, z czego mąż nie był tak zadowolony, ma wnuczkę w moim wieku, która też studiuje... Miło się z nią rozmawiało :)
Po 13:00 byłam już w Toruniu. Przez okno zobaczyłam Lulo, z nowymi, niebieskimi włosami, czekającą na peronie <3 Podbiegłam do niej i mocno przytuliłam. W ciągu ostatniego półrocza widziałyśmy się w sumie kilka dni - to zdecydowanie za mało.
* Na zdjęciu: Parę minut przed rozpoczęciem koncertu Bastille <3
Pojechałyśmy do mieszkania i wspólnie przejrzałyśmy nasze bagaże i upewniłyśmy się, że mamy najpotrzebniejsze rzeczy.
To był ostatni dzień, żeby zjeść pyszne rzeczy (chińszczyzna <3), poleżeć na wygodnym łóżku, wziąć przyjemny prysznic i leniuchować.
Następnego ranka wstałyśmy, dopakowałyśmy rzeczy używane z rana i zamknęłyśmy za sobą drzwi mieszkania. O mało co nie spóźniłyśmy się na pociąg, ale w końcu po południu byłyśmy już w Gdyni.
Wyszłyśmy przed dworzec główny i od razu zobaczyłam długą kolejkę do jakiś bliżej niezydentyfikowanych budek. Zaraz się dowiedziałam, że to dokładnie, gdzie idziemy, więc ten tłum backpackerów nas nie ominie :/
Open'er w sumie w większości składa się z tłumów i czekania w różnego rodzaju kolejkach, więc musiałam się przyzwyczajać.
Przed nami było jakieś 100 osób, ale czekałyśmy może raptem 15-20 minut, bo podszedł do nas wolontariusz i powiedział, że kempingowicze odbierają opaski już na miejscu... Lulo stwierdziła, że albo wprowadzili bezsensowne zmiany albo po prostu skończyły im się w budkach opaski :D
Tak więc, nim zdążyłam mrugnąć, jechałyśmy już autobusem na festiwalowe pola, a ja po raz kolejny zadałam sobie pytanie: "Dziewczyno, w coś ty się wpakowała?"
Odjeżdżając mogłam jeszcze przyjrzeć się kolejce, która w tym momencie urosła do rozmiarów około 300 osób, i drugiej kolejce autobusów, oznaczonych "Open'er Festival", które po kolei podjeżdżały po grupy festiwalowiczów, gdy tylko wypełnił się poprzedni autobus.
Po mniej więcej 30 minutach jazdy autobus się zatrzymał i musieliśmy szybko z niego wyskoczyć, żeby nie tamować ruchu. Od ulicy trzeba przejśc jeszcze około pół kilometra, żeby dojść do pierwszych budek.
Po opaski nie było absolutnie żadnych kolejek i po chwili byłyśmy już oznaczone :) Każda opaska jest inna, w zależności od tego, na ile dni ma się wykupiony karnet i czy korzysta się z kempingu. Nasze tegoroczne opaski, jak widzicie, były różowe z białym napisem "4 days/camping 2016".
* Na zdjęciu: Tegoroczne Open'erowe opaska (różowa).
Przeszłyśmy raptem kilkanaście i napotkałyśmy nową kolejką, tym razem do wejścia na pole namiotowe. Stałyśmy w niej dobrą godzinę, bo każdy był dokładnie sprawdzany, co wnosi ze sobą. Tego wieczora odpadały mi plecy, bo w nadziei, że zaraz wejdziemy, nie zdjęłam plecaka nawet na chwilę :P
Gdy weszłyśmy, większa część pola była już zastawiona i wylądowałyśmy prawie na samym końcu - do tylnego ogrodzenia miałyśmy raptem 20-30 metrów.
Daleko do miasteczka festiwalowego, ale w sumie miejscówka była fajna :)
W miarę sprawnie rozstawiłyśmy nasz namiot, odświeżyłyśmy się na tyle, na ile pozwala brak bieżącej wody i zapoznałyśmy z wszystkimi materiałami, które otrzymałyśmy przy bramkach.
Najważniejszą rzeczą był oczywiście program festiwalu i rozpiska koncertów na każdy dzień, godzina po godzinie.
Pierwsze koncerty zaczynały się około 16:00, a ostatnie kończyły po 3:00 w nocy.
Tego dnia pierwszy koncert rozpoczynał się o 15:45 i był to zespół, a właściwie duet, LXMP. Postarałyśmy się szybko i zwinnie ogarnąć, żeby na niego zdążyć, bo Lulo chciała wycisnąć jak najwięcej z tego festiwalu.
Ja tak naprawdę miałam tylko trzech wykonawców, których koniecznie chciałam musiałam zobaczyć i byli to:
-
M83
-
Florence & The Machine
-
Bastille
* Na zdjęciu: Chwila odpoczynku - popijamy soczystego Tymbarka i studiujemy festiwalowy program :)
Spośród wszystkich ponad 70 artystów, którzy mieli wystąpić, to niewiele, prawie nic, więc możecie zapytać, czy opłacało się kupować karnet za ponad 600 złotych tylko po to żeby pójść na te trzy koncerty.
Powiem Wam tak: Nie zastanawiałam się nad tym za bardzo, kiedy kupowałam bilety. Samo przeżycie Open'era, doświadczenie tego całego zjawiska, tej atmosfery, kultury i ludzi było dla mnie wystarczająco atrakcyjne, że byłam skłonna zapłacić za to tyle pieniędzy.
Na Open'era na pewno zamierzam jeszcze wrócić.
Tym razem jednak, program będzie musiał zawierać znacznie więcej koncertów, na które naprawdę będę chciała pójść. Wypowiedziałam się już w tegorocznej ankiecie (odnośnie przyszłorocznych artystów), więc może się uda i zaproszą kogoś z moich faworytów :)
Tymczasem na rozpisce zaznaczyłyśmy wszystkie koncerty, na które chcemy pójść i po prostu chodziłyśmy. Codziennie zamykałyśmy namiot przed 16:00 i otwierałyśmy z powrotem po 1:00 lub 2:00 w nocy.
Widziałam wielu artystów, o których coś tam słyszałam lub których w ogóle nie znałam. Słyszałam muzykę, która mnie zaintrygowała, trafiła w moje gusta lub była dla mnie jedynie bełkotem i hałasem, a wtedy zastanawiałam się, co ja tam właściwie robię :D
Pierwszy, wyczekiwany przeze mnie koncert, to była Florence <3
Miałam okazję posłuchać jej już pierwszego dnia, bo w środę o 22:00. Przyszłyśmy na koncert z kilkuminutowym opóźnieniem, bo dopiero po koncercie PJ Harvey, którą Lulo bardzo chciała zobaczyć. PJ grała na Tent Stage, a Florence na Main Stage, więc potrzeba było jeszcze parę minut na dojście z jednego miejsca na drugie.
Nie chciałam już przepychać się przez ten dziki tłum ludzi, więc stałyśmy w sporym oddaleniu od sceny, ale przed jednym z ekranów.
* Na zdjęciu: Tent Stage.
Było naprawdę bosko! Florence tańczyła, skakała, zbiegła ze sceny w tłum ludzi, a ci nakładali jej wianki na głowę. Ochroniarze biegli za nią i robili wszystko, żeby ją zawrócić :D To było epickie, w każdym znaczeniu tego słowa!
Jeszcze lepszy był koncert Bastille. Rozdzieliłyśmy się z Lulo i ona poszła na Tent a ja na Main Stage. Byłam tam dobrą godzinę wcześniej, więc nie było jeszcze dużo ludzi, aczkolwiek sektor tuż pod sceną był cały wypchany.
Stwierdziłam, że nie muszę stać tuż przy scenie i zatrzymałam się jakieś 50 metrów od sceny, chociaż nie jestem zbyt dobra w określaniu miar - równie dobrze mogło to być 30, 100 albo 250 metrów :P
Tak czy siak koncert był fantastyczny!!! Skakałam, śpiewałam i tańczyłam w miarę możliwości, bo nie miałam jednak zbyt wiele wolnej przestrzeni dookoła.
Dan był mega energiczny, latał po scenie na wszystkie strony, a w pewnym momencie zbiegł ze sceny, między tłum.
Wbiegł na ścieżkę biegnącą prostopadle od sceny, a ochroniarze, wkurzeni, że tak zwiększa ryzyko zagrożenia, polecieli za nim. Jakieś 100 metrów od sceny stała specjalna platforma dla osób niepełnosprawnych. Dan podbiegł aż do niej, przybijając po drodze piątki fanom, a potem wskoczył na schody i wbiegł na górę.
Możecie sobie wyobrazić, jak ludzie na górze oszaleli :D Skakał między nimi, wymachiwał do wszystkich z góry i cały czas śpiewał. Potem, gdy zbiegł z powrotem na dół i był już w połowie drogi do sceny, znowu skręcił, w boczny sektor, a ludzie dostali prawdziwej gorączki!
Po prostu niesamowite przeżycie... :)
W listopadzie Bastille mają dawać koncert w Warszawie i, gdyby nie mały budżet, na pewno bym jechała!
Koncerty koncertami, spanie pod namiotem to jedna atrakcja, ale Open'er to dużo, dużo więcej. W końcu Gdynia znajduje się nad Morzem Bałtyckim, a skoro morze to i plaża!
Pewnego, pięknego, słonecznego dnia postanowiłyśmy właśnie wybrać się na plażę. Bynajmniej nie po to, żeby się opalać - słońca miałyśmy już powyżej uszu - ale, żeby chociaż trochę poczuć tę morską bryzę na twarzy.
Najbliższa plaża znajduje się w Babich Dołach, raptem 2 kilometry w linii prostej od festiwalowego pola. Można tam podjechać autobusem, jednak chętnych na tę przejażdżkę było dużo, więc my z Lulo postanowiłyśmy się przejść.
Żeby dojść na plażę trzeba najpierw przejść przez niewielkie osiedle blokowisk, potem wejść na leśną ścieżkę, która poprowadzi schodami w dół.
Tam zaczyna się plaża, a pełna niewysokich drzewek i krzewów z różowymi kwiatami wygląda naprawdę zjawiskowo. Przypomina mi nieco krajobraz regionu Morza Śródziemnego.
* Zdjęcie wykonane przez Lulo.
Plaża jest dzika, niewielka, ale piaszczysta. O ile jednych może przyciągać swoją tajemnoczością, innych odstrasza. Dlaczego?
Otóż znajdują się tam nie tylko zniszczone pozostałości po dawnym molo, ale także stara, nieczynna torpedownia Tkacz, która w pierwszej chwili wygląda na nawiedzoną. Smutna pozostałość po Niemcach i II wojnie światowej.
Dla wielu osób to jednak gratka, żeby wysilić swoją wyobraźnię i tworzyć niewypowiedzane historie.
Dla mnie osobiście obecność zrujnowanej torpedowni nie miała żadnego znaczenia. Oczywiście na pewno przyjemniej byłoby leżakować pod palmą, nad lazurową wodą, po której pływają łabędzie i w oddali żaglówki, ale skoro i tak leżałam na plecach z zamnkitymi oczami, to było mi wszystko jedno :)
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)