Jesenik II Jesenicka Niagara
Jestem polką.
Mój kraj jest piękny.
Mamy morze, góry, rzeki ,jeziora, zamki, dzikie zwierzęta, imponujące zabytki i swoją sztukę.
W moim kraju osoba, której głupota spowoduje czyjąś śmierć, nie zostaje ukarana. Mój ojciec nie żyje, a śledztwo zostało umorzone i pozwólcie, że z tego przykrego przykładu skorzystam, żeby zaprezentować swój kraj, jako w miejsce, w którym żyje się źle.
Co z tego, że państwo jest piękne, gdy jego mieszkańcy nie mają czym zapłacić za mieszkanie, nie mówiąc już o innych „życiowych przyjemnościach”? Co z tego, że na każdym kroku w Gdańsku potykam się o roześmianych turystów, skoro mi jako Polsce cieszyć się nijak, bo odmawia się zwykłemu obywatelowi sprawiedliwości.
Wolność słowa? Ostatnio przestaje być istotna, co nie? A może zacząć prowadzić bloga o polityce, o sądach o policji? A może pokazać, jak bardzo cieszę się, że jestem tu, z dala od tej parodii, której bohaterką muszę być sama, bo przecież od własnej narodowości nie sposób uciec? Czasami mam ochotę tam pojechać z jakimś ostrym narzędziem i powyrzynać wszystkich, którzy zarabiają na niesprawiedliwości, źle wykonują swoją pracę, albo nie wykonują jej w ogóle, sprawiając, że każda sprawa zamienia się w ludzki dramat.
W końcu jeżeli można umrzeć przez czyjąś głupotę, głupota powinna być karana śmiercią.
Jesenicka Niagara
Czeka nas wyprawa na Pradziada. Najwyższą górę w paśmie Jesenickim o wysokości 1491 metrów nad poziomem morza. Nie interesuje się tym przed wejściem i pewnie nawet jeżelibym to sprawdziła, nic by mi to nie powiedziało. Gdybym może przed wyjazdem z domu sprawdziła dopisek o „surowych warunkach pogodowych“ na owym szczycie, może wzięłabym chociaż szalik...
Autem można podjechać bardzo blisko pod las. Wita nas kilka pensjonatów. Są też kozy. To chyba jakiś specjalny rodzaj kóz. Rzeczywiście, wyglądają troszeczkę inaczej. Nie mam fotek kóz, bo wylazły ze swojej wiaty, dopiero gdy wracaliśmy do auta, a wtedy miałam już tak upaćkany śniegiem i błotem telefon, i tak zmarznięte palce, że nic się już nie dało zrobić. W każdym razie jesteśmy na drodze polnej, ubieramy się, ogarniamy, bierzemy psiura w nowych, funkcjonalnych szelkach z historią i ruszamy naprzód, wzdłuż rzeki. Jeszcze przed lasem zatrzymuję się przed słupem z przybitą tabliczką zabraniającą praktycznie wszystkiego. Psy, ludzie, dzieci xD wstęp wzbroniony. Marcel tłumaczy mi, że chodzi o to, żeby nikt nie wchodził na szlaki narciarskie, bo grozi to wypadkiem. Ach te Laury w górach, nic nie rozumieją!
W Jeseniku warunki do jazdy są od grudnia do maja. Okres największego ruchu trwa jednak najczęściej od grudnia (święta, ferie, urlopy,... sesja) do marca. Wiele to tłumaczy. Wracamy z Jesenika wieczorem następnego dnia ( po godzinie 17:00) i mijamy wyciągi narciarskie. Nie ma tam żywego ducha, ale to pewnie także wina godziny. Nigdy nie jeździłam na nartach i w ogóle nie robiłam nic z rzeczy, które można robić w górach. Pojawiło się już kilka opcji na przyszłe wyprawy, jak jaskinie...itd. Może poprosiłabym Marcela, żeby zabrał mnie na narty...
Wszędzie leży tyle śniegu, że aż ciężko się chodzi. Na początku nie jest aż tak strasznie zimno, ale za godzinę pogoda będzie się już porządnie dawała we znaki, będzie padać śnieg. Będziemy przemoczeni, a w drodze powrotnej na dół nie będziemy już tak zagrzani i zaczniemy marznąć. Tymczasem czekają nas trzy-cztery kilometry spaceru pod górę.
Na początku wcale nie jest ciężko. Co prawda psu odwala, no bo zaspy…, ale możemy iść całą szerokością drogi, trzymając się za łapki z psem przy nodze. Jest miło i przyjemnie. Ścieżka wiedzie nas wzdłuż rzeki, której szum przyjemnie uspokaja. Nie ma chyba lepszego akompaniamentu dla spaceru, niż szemrząca w strumyczkach woda i wrzeszczące, spienione wodospadziki. No i warczenie Lokiego.
To może być dziwne, ale gdy przyglądam się tym wielkim głazom, gwałtownej wodzie i zaspami szczelnie zakrywającymi ewentualne korzenie, niebezpieczny lód, jamy i nory czuję się inaczej. Przyroda jest groźna. Wiedziałam to zawsze, ale teraz czuję prawdziwy niepokój. W śniegu są nie tylko nieliczne odciski ludzkich stóp i małych zwierzątek. Znajdujemy też ślady raciczek i kopytek i wielkich łap. „Powiedz, że to jakiś wielki psiur.” – proszę Marcela i patrzę na naszego skromnego psa obronnego zajadającego śnieg. Już po nas. Wcale nie uspokaja mnie, gdy Marcel wskazuje na młode drzewa oberwane z kory i tłumaczy mi, że obgryzły je zwierzęta. Patrzę na oskrobane drzewa z niedowierzaniem. To wygląda jak ślady pazurów jakiejś bestii. „Ale wrócimy do domu w jednym kawałku?” – to coraz bardziej wątpliwe.
Ścieżka pomału robi się coraz węższa i stroma. Trudno. Jest ciężko. Pójdzie się jeden za drugim. Nie mogę patrzeć jak Lokiemu odwala i zamienia spacer w koszmar. Idziemy gęsiego. Pies, ja Marcel. Pies się zmęczył i zaczął nam się tarzać na śniegu. „No, nie wygłupiaj się psiur, trzeba jeszcze wrócić”. Zaczynają się mostki nad rzeczkami. Te są hardcorowe – odgrodzone poręczą tylko z jednej strony, drewniane, między deskami szczeliny, które zobaczyłam dopiero, gdy niechcący strzepnęłam śnieg nogą. Można dostać zawału, bo chociaż wodospady nie mają po kilka metrów, ale jesteśmy już wyżej, a nie niżej i jak potkniesz się, polecisz, spadniesz, to ciężko się będzie zatrzymać.
Pora na postój
Przedostatni mostek znajduje się już około kilometra od naszego szczytu. Zatrzymujemy się w maleńkiej drewnianej wiacie. Jest tam sucho… tj. nie pada, więc jest przyjemniej niż na zewnątrz. Zapalimy sobie ostatnią fajeczkę na pół. Pies obwącha wszystko naokoło. Zastanawiam się, jak by to było biwakować w taką pogodę w górach. Marcel opowiada mi jakie wyposażenie jest potrzebne. Nie jest to zdaje się nic wygodnego, nic specjalnie przyjemnego. Dla nikogo z pewnością cała ta wilgoć nie jest przyjemna, ale ile muszą ważyć przemoczone ciuchy i reszta rzeczy potrzebnych do spędzenia kilka dni w górach. Jeszcze raz dziękuję w myślach mamie Marcela, że dała mi swoje buty. Nóżki miałam suchutkie i ugrzane, mimo że skakaliśmy już wiele razy po kałużach.
Koniec odpoczynku. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę przy mostku, obok którego postawiona jest tablica informująca o tym, że zbliżamy się do wodospadu. Ukazane są także na niej gatunki roślin, drzew, krzewów i traw, które rosną tylko w tym miejscu – przede wszystkim specjalne mchy. Obszar ten podlega ochronie przyrody. Chciałabym wrócić tu latem i to wszystko zobaczyć. Fioletowe dzwoneczki, łuskowate widlicze i wierzby lapońska. Wszystko tu jest takie inne, takie magiczne, nawet, gdy jest przysypane śniegiem – a może właśnie dlatego…, dlatego że jesteśmy tu sami, jakbyśmy byli ostatnimi ludźmi istniejącymi na ziemi.
Ale szybko okazuje się, że nie jesteśmy ostatni… chociaż inni czują się dokładnie tak jak my.
Miłość przy wodospadzie
Czemu nie? To takie romantyczne miejsce. Chociaż na pewno na igraszki nadaje się o wiele lepiej latem, kiedy woda z szumem spada na dół i zagłusza ewentualne dźwięki miłości. W momencie, gdy wystawienie nosa spod szala grozi jego odmrożeniem, ja osobiście nie odważyłabym się wystawiać na zewnątrz żadnych innych części swojego ciała. Nie wszyscy jednak są tak ostrożni jak ja. Z drugiej strony ciężko im się dziwić. Ten szczyt nie jest niewiadomo jak wysoki, więc zdobycie go nie jest problemem nawet dla początkujących- co to oznacza? Że latem z pewnością zaroi się tu od spacerujących rodzin, par, grupek. Niektórzy chcący po latach wspominać upojne chwile pod Jesenicką Niagarą nie wahają się i desperacko kopulują w zamieci śnieżnej przed mostkiem.
Dobrze, że Marcel i Loki idą przodem. Zdążyłam zasłonić oczy rękoma. Młody pan sobie stoi ze spodniami opuszczonymi spodniami, a młoda pani… no cóż kuca przed nim, fundując mu miłość francuską. A może po prostu chce ochronić jego męskość przed odpadnięciem na tym mrozie? Na nasz widok reflektuje się tylko skromna koleżanka. Kolega spokojnie, bez pośpiechu wciąga spodnie na tyłek. Nie wiem kto idzie szybciej – my, zaśmiewając się, czy oni ubierając to czego im brakowało. W każdym razie, gdy my już się wspinamy po wodospadzie, oni dopiero znikają za pobliską skałą. Zastanawiamy się, czy jeszcze po drodze ich spotkamy.
Wchodzenie na wodospad jest nie tylko niebezpieczne, ale i męczące. Wszystko jest przywalone śniegiem, wszędzie jest lód – trzeba uważać jak się stawia stopy, bo można albo wpaść jakąś dziurę, albo poślizgnąć się i… to już nie będzie sturlanie tylko lot na dół. Jesteśmy już teraz bardzo wysoko. Teraz się boję. Marcel bierze psiura, który też wygląda na zaniepokojonego i zaczynam się zastanawiać, czy uda się nam wciągnąć go na górę. Ja miałam problemy. Wbijałam nogi głęboko w śnieg, żeby się nie wyślizgnąć, chowałam ręce w zaspy, gdy nie mogłam znaleźć kamienia, aby się przytrzymać. Raz na jakiś czas Marcel musiał mnie wciągać o stopień wyżej.
Zatrzymujemy się przy przewalonym słupku, o który się opieram. Staram się zrobić jakieś dobre fotki, ale do jasnej cholerki wszędzie jest taka mgła, że nic nie widać. Wyżej już nie możemy wejść z psem. Nie ma się czego chwycić, śnieg i lód jest wszędzie. Od wszechobecnej pary i wody zacina mi się telefon, mam też mokre ręce. Nie mogę go dosuszyć. Nie mogę zrobić zdjęć. Ratuje mnie mój mężczyzna – wchodzi najwyżej jak może… czyli tak wysoko dopóki nie zaczynam się drzeć, że się zabije, a ja bez niego nie wrócę do domu i co mam powiedzieć jego matce jak mi stamtąd spadnie. Koniec końców wszystko kończy się dobrze. Marcel wraca w jednym kawałku i to z zestawem fotek. Pokazuje mi jak zejść na dół. Kilka razy ląduję na tyłku, ale z całą pewnością jest to lepsze, niż gdybym miała pofikołować w dół.
Nie jest lekko, ale trzeba się wrócić te kilka kilometrów, które dopiero co się przeszło. Nie jest to już aż tak męczące, ale zaczyna padać coraz mocniej. Zamiast zawiązać sobie buty na dwie kokardki biegnę za Marcelem i co każde pięć metrów zostaje w tyle, żeby wcisnąć rozwiązane, zamarznięte sznurowadła do buta. W końcu Marcel przystaje za dziesiątym razem, gdy znikam mu za zakrętem i każe mi zawiązać buty porządnie. I tak długo wytrzymał. Co ze mnie za ofiara. Nawet butów nie potrafię zawiązać raz a dobrze. Spuszczamy psa ze smyczy i… niespodzianka. Zwierzak, którego trzeba było na górę praktycznie wnosić, odkrył w sobie drugą energię i biegają z Marcelem po ścieżce. Kto na tym ucierpi? Oczywiście, że Pani, bo to ją się szarpie za rękaw, gdy tylko przebiega się obok. W końcu jesteśmy przy aucie. Szczerze mówiąc jestem tak zmęczona, że niczym nasz pieseł, gdy tylko widzę, że zbliżamy się do auta sama mam ochotę dobiec do niego ostatkami sił. Jedziemy do domu. Trzeba się osuszyć i przygotować na spotkanie z kumplami, ale przed tym do łóżka. Chociaż na chwilę. Nie daję rady zmrużyć oczu, mimo że zamulam przez siedzenie w ugrzanym salonie. Najchętniej padłabym gdzie stoję, ale nie mogę. Wiem, że jak zasnę, to już mnie nikt nie podniesie – łóżko Marcela, choć chyboce się na trzech cienkich nóżkach, przyciąga silniej niż grawitacja.
Piweczko – historia zaczyna mnie interesować
Szybka kolacja. Trzeba się troszkę ogarnąć. Nic mnie już nie obchodzi. Mam ochotę zapalić i napić się piwa. Piiiiwwwooooooo. Przez dwa dni piję herbatę z cytryną i smarkam dalej niż widzę. Wszyscy jesteśmy chorzy, nie jest to szczególnie nic wyjątkowego, zwłaszcza, że ostatnią noc spędziłam biegając pół naga po podwórku z psem.
Loki zostaje z mamą Marcela. Koty z całą pewnością nie są zbyt szczęśliwe. Szczerze mówiąc, nie wychodzą od kiedy przyjechaliśmy. Konrad cały czas siedzi za mikrofalą albo na tych dzikich konstrukcjach, które kupuje się dla kotów (plątaniny gałęzi po sufit, po których biegają), jeden jest zamknięty w pokoju, a za Lokim nie przepada. Nawrzeszczał, zasyczał i pokazał wszystkie zęby, aż Loki w popłochu zaczął się wycofywać z salonu xD. Ale jest piękny… Czarnuszek chowa się w sofie, pod sofą, za sofą i jakby go nie było.
A propos zwierzaków – trzymałam Agatę na rękach… czy gdzie tam chciała sobie powę… poślizgnąć… Myślałam, że węże są inne w dotyku… Jakieś takie bardziej mokre… śliskie i zimne, tymczasem Agatka jest sucha i przyjemna w dotyku, może nie cieplutka, ale nie kojarzy się z żabą, ani niczym takim dziwacznym w dotyku. Dobra… , nie wiem skąd mi się wzięło przekonanie, że wąż będzie mokry. Była bardzo grzeczna, a to uczucie, gdy tak śmiga… super. Najciekawsze jest to, że sunie po tobie przednią częścią ciała, a tylną owija się gdzieś z innej strony. To takie dziwne, gdy trzymasz ją na dłoni i nagle coś owija twój drugi nadgarstek, a tu widzisz koniec Agaty. Zwierzak także nie boi się popełznąć w zupełnie inną stronę, nawet gdyby miało to oznaczać jej upadek na ziemię. Loki jej nie zauważa. Może to dobrze. Nie chciałabym stanąć między przerażonym wężem i zaciekawionym psiurem.
Na piwko do Jesenika
Śmigamy do miasta. Jesenik jest niewielki. Mniejszy może nawet od mojego rodzinnego Starogardu Gdańskiego (baaa, na pewno), ale ma swój specyficzny klimat. Spotkamy się na piwku z dwoma jego kolegami i okazuje się, że całkiem sporo nas łączy. W okolicy jest jakaś szkoła zawodowa czy technikum hodowli koni. Bajdurzymy więc o starych czasach. Piję piwo duszkiem – miło i smacznie. Palimy szluga za szlugiem, wreszcie możemy. Chłopaki wszyscy troje biorą udział w spotkaniach jednostki, więc mogę sobie posłuchać co planują, itd. Potem rozmawiamy o historii. Cóż, ciężko bym nadążała za wszystkim. Oni czytają te historyczne książki cały czas, ja interesowałam się historią w gimnazjum na tej zasadzie, że bawiły mnie historie ludzi, ale nigdy nie interesowały mnie daty, to jak zmieniały się granice i kto jakimi czołgami jeździć. Marcel, co mi imponuje, pokazuje mi podczas oglądania filmu w telewizji, że czołgi które zostały użyte tu nie pasują, bo są nowsze, a tak w ogóle to są amerykańskie, a nie niemieckie.
Wypalimy całą paczuszkę fajek i będzie pora się zbierać. Musimy jeszcze wyskoczyć na spacer z psiurem i idziemy do łóżka. W końcu jutro też jest dzień i musimy wszystko ogarnąć w miarę wcześnie, bo trzeba jeszcze wrócić do Brna na tyle wcześnie, żeby się jeszcze wyspać przed ciężkim poniedziałkiem. Próbujemy jeszcze obejrzeć film, ale kończy się na tym, że jemy popcorn i zarówno pies, jak i Marcel padają mi jak zabici. Film odłoży się na później.
Chwila przerwy od wycieczki do Jesenika
Teraz jestem już rzecz jasna w domu w Brnie i został mi do napisania jeszcze tylko jeden artykuł o Jeseniku. Tymczasem trzeba było wrócić do rzeczywistości – pracy i szkoły. W pracy zaczynam odbierać telefony od klientów, no i mam już podpisaną umowę… umowy ( o poufności, itd.), dużo papierologii jak zwykle. Tym razem przezornie zatrzymuję sobie swoją kopię i chowam w swoich dokumentach po powrocie do domu. Nasz przełożony ma urodziny i kupuje torty Czekolada z bananem to najlepsze połączenie na świecie. Gdzieś tam słyszę życzenia. Jakiś chłopak z Polski pyta, które to, po czym po odpowiedzi stwierdza, że to dobry wiek. Patrzę na niego z politowaniem, a co ty ku*** o tym wiesz, ile masz? Dwadzieścia? Dwadzieścia dwa? Jak ktoś nie wie co powiedzieć, to lepiej, żeby po prostu powiedział sto lat, zamiast pi******* głupoty.
Strasznie bolą mnie oczy od soczewek – pora kupić nowe.
Po ciężkich walkach z działem stypendialnym przyznano mi socjal. Cztery stówki. Nie było to chyba aż takie trudne? Nie wiem, czemu Panie robiły takie problemy. Teraz jest dobrze. Praca i dwa stypendia. Tak można od przyszłego miesiąca poużywać sobie wiosny. Lada dzień kupujemy łyżworolki. No i muszę kupić sobie skarpetki, bo już wszystkie kobiety z rodziny Marcela chciały mnie nimi obdarować.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)