Jesenik I - Sanatorium Priessnitza
Piątek jest pełny oczekiwania. Idę do pracy. Tam wcinam z obrzydzeniem resztki z tego co zostało w lodówce, bo przecież nie będę nic kupować, skoro zaraz wyjeżdżamy, prawda? Zestaw chleb + ser + kawa (a właściwie mleko, bo zamiast kawy latte, dostałam zimne mleko, żeby człowiek nie zrozumiał to jeszcze rozumiem, ale żeby automat dał dupy…)
Na porannym spacerze przeżywam szok. Czy wyście widzieli, jak oni tu dokarmiają ptaki zimą? W Polsce karmik. Każdy kiedyś zbijał karmik. Super rzecz. Jak będę wynajmować kolejne mieszkanie na zimę zbiję sobie karmik. Tutaj robi się to mniej estetycznie. Na gałęziach drzew wiesza się porozcinane na różne sposoby butle po wodzie i wypełnia się je ziarnem. Bardziej miłym dla oka sposobem są małe siateczki z okruszkami i nasionkami w naturalnych kolorach, przywieszane do mniejszych gałązek i krzaczków. Ale cholera ten półmetrowy kawał boczku wiszącego na drzewie to już przesadza!
Co, że: „słonina”, że „sobie skubią”. Widzieliście kiedyś kawał tłuszczu ze skórą zawieszony półtorej metra nad ziemią na drzewie? I czy wasz pies rzucił się kiedyś na drzewo, na którym wisiały co najmniej dwa kilogramy zwłok? Wszystko da się robić estetycznie. Kawał mięcha na drzewie pięknym widokiem nie jest, nawet jeżeli ratuje głodujące sikorki.
Jesenik. Pierwsze góry w życiu.
Wracając z pracy, praktycznie unoszę się kilka centymetrów nad ziemią. Gnam jak struś pędziwiatr – to już dzisiaj. Jedziemy. Życie jak zwykle brutalnie weryfikuje nasze plany, w związku z czym w pół godziny po powrocie do domu, siedzę z nogami pod brodą na fotelu w kuchni, próbuję powstrzymać Lokiego od zjadania mi skarpetek i liczę każdą minutę. Marcel wróci nieco później z delegacji. Trzeba poczekać.
Mnóstwo mogę zrobić w tym czasie. Poprawić Learning Agreement, przeczytać coś do pracy (którejkolwiek), zacząć prezentację MT. Zamiast tego zrobię sobie pizzę z Alberta i oglądnę to odcinek widzianego już dziesiątki razy serialu, pójdę z psem do weterynarza (udało nam się wreszcie umówić na RTG i EKG, przy zwykłym osłuchaniu, zdaje się, że nic mu nie jest). To wszystko dlatego, że rzeczy mam już starannie zapakowane i ułożone na kupkę, a nie chcę być kompletnie nie przygotowana, gdy będzie już pora zbierać się do auta.
A więc oglądam widea z choreografiami pole Dance. Oglądam, oglądam… Oglądam… Oglądam, oglądam, oglądam… Oglądam… Potem ćwiczę układ przed lustrem – Loki ze mną. Aż wreszcie Marcel pisze, że będzie za dziesięć minut. Patrzę w lustro – „dobra, ubieraj się pooowoli.”. Mam dziesięć minut, bez sensu byłoby marznąć.
Wychodzimy. Fajeczka. Pakowanie. Ruszamy. Mamy godzinę siódmą wieczorem, jest ciemno, będziemy późno.
Kręte uliczki w mroku
Jedziemy ponad dwie godziny. Przez ten czas na drodze poza nami pojawiają się może cztery auta. Sama nie wiem, czy ich obecność powinna wzbudzić mój niepokój, czy kompletna pustka jest dziwna, czy też w żadnej z ewentualnych opisanych sytuacji nie ma nic dziwnego, bo to po prostu droga, którą auta jechać mogą, a nie muszą. Ale noc zawsze zamienia zwykłe przejażdżki, na przygody z magicznego świata i podróże przez nieznane krainy powstałe w wyobraźni.
A wszystkie te odczucia biorą się z decyzji Marcela, który stwierdza, że jest też inna, główna, częściej uczęszczana trasa, ale ta którą jedziemy, jest zabawniejsza. Mam nadzieję, że Loki też tak sądzi, gdy odbija się od obydwu tylnych drzwi niczym piłeczka ping pongowa, gdy pokonujemy serpentyny, ostre zakręty, których nie brak w Czechach, a im bliżej Jesenika tym „zabawniej”.
Ścieżki z horroru prowadzą przez laski i zagajniki. Mijamy je sprawnie i samotnie, a Loki po godzinie decyduje, że ma dość i wreszcie kładzie się spać, co kończy zabawę w „miotanie psem”. Ale to nie koniec. Im dalej, tym wyżej. Wzgórza, zbocza. A Marcel próbuje mnie przekonać, że nie zginiemy. Wierzę mu, a co więcej podróż ta sprawia mi przyjemność (adrenalinka), nie mogę jednak się powstrzymać, żeby co jakiś czas złapać się mocniej fotela.
Już w Brnie widać w oddali wzgórza, które robią wrażenie na mnie, jako że nigdy nie byłam w górach. Ale im bliżej Jesenika jesteśmy tym bardziej wyjątkowo wygląda okolica. Chociaż tego nie mogę oczywiście powiedzieć na sto procent, bo ciemność zasłania niemal wszystko. Widzę zaledwie cienie przed nami, za nami i po bokach. Jakbyśmy byli w uwięzieni w jakieś dolinie, z której nie ma wyjścia. Z południa i północy, wschodu i zachodu kamienne kolosy. Marcel śmieje się z mojego zachwytu wielkimi głazami, które jak twierdzi, wcale nie są jeszcze takie wielkie, jak to co mi pokaże, i snuje plany o zdobyciu szczytów na Słowacji. W końcu to tak blisko! A przynajmniej nie aż tak daleko...
Czarne zarysy szczytów wzgórz ledwo się odrysowują na nocnym niebie zasłoniętym na ciemnogranatowych chmur. W tym obrazie ( zdaje się, że niewyraźnym, usypiającym) skrywa się jakaś groza. Wielkość, stałość gór przeraża. Są tam w oddali. Jakby na mnie czekały. Albo czyhały, żeby zmiażdżyć, gdy zbliżę się zbyt bardzo.
Poza tym pada śnieg. Śnieg w połowie marca. Nie deszcz ze śniegiem. Nie lekkie prószenie. Pada śnieg. Im dalej jesteśmy, tym więcej go jest. Teraz za oknem są już zaspy, a wczoraj dzieci lepiły bałwany z Łaźniach. Pomyśleć, że w Brnie lekko kropiło, a tu zima jaką powinniśmy mieć w Grudniu. Nigdy wcześniej nie oglądałam pierwszej gwiazdki z butami w błocie, a wystarczy mieszkać w górach.
Dobry večer, Jsem Laura.
Wszyscy się z tego śmieją, ale mam pewne obawy dotyczące porozumiewania się, za każdym razem, gdy zmieniam środowisko. Boję się, że ktoś nie zrozumie mojego czeskiego, bo wciąż – jak to zauważają przy piwie koledzy Marcela – mieszam Polski, z Czeskim i Słowackim (co bardzo łatwo zrobić, przy niepewnym poruszaniu się między dwoma pierwszymi). Nie jestem też pewna, czy zrozumiem co będzie się do mnie mówić. Zabawna rzecz. Zwykle ludzie ucząc się języka ze słuchu, uczą się najpierw podstawowych rzeczy, potrzebnych do życia. Ja się uczyłam na uniwersytecie, stąd wiem, że „umění” znaczy „sztuka, dziedzina artystyczna”, ale nie wiem na przykład jak jest widelec. Tzn. już wiem, że jest to vidlička. Muszę się nauczyć więcej słówek odnoszących się do kuchni. Może dlatego, Marcel mnie do niej nie wpuszcza.
Po dwudziestej drugiej myślałam, że przekradniemy się szybko i „bezszelestnie” (no bo Loki przecież nie narobi hałasu) do sypialni i pójdziemy spać. Tymczasem nie. Gdy tylko weszliśmy na korytarz, zobaczyłam przez szybkę szczupłą rękę przekręcającą kluczyk. Wdech, wydech. Wchodzimy. Pies już próbuje lecieć wszędzie. Poznaję mamę Marcela i jego babcię, a także Agatę. Agata jest bardzo zazdrosna o Marcela. Podnosi się z wolna, oceniając zagrożenie. Wbija we mnie swoje czarne oczy i wysuwa ostro zakończony, taśmowaty język.
Agatka jest wężem. Czerwoniutkie maleństwo to wąż zbożowy „uzovka cervena”. Ta jest już stara. Ma około dwudziestu lat. Karmi się ją gryzoniami. Dopuszczalne są także małe jaszczurki, ale cóż… Agata sama jest niewielka, więc nie wyobrażam sobie jej ścigającej innego gada. Pochodzą z Ameryki Północnej i są uznawane za jeden z najlepszych gatunków, od których zabawę w hodowcę może zacząć początkujący. Są spokojne, niewielkie. Jak byłam mała, chciałam mieć jakiegoś węża lub jaszczurkę. Teraz mam Lokiego i pokój trzy na cztery, i terrarium z wężem pasowałoby do wystroju lepiej niż ja i pies. Na szczęście w wielkim domu mamy Marcela nie jest to problem.
Rzucamy torby w kąt. Siedziba Marcela składa się z dwóch pokoi. W drugim talent Marcela wpadł na ściany, płótna, szafki. Wszędzie obrazy. Własnoręcznie wykonane ozdoby, plakaty i tyle wojskowego sprzętu, ile nie zmieściłoby się z pewnością do standardowego bagażnika. Ale obrazy są piękne. Nie mogę przestać się na nie patrzeć.
Salon połączony z kuchnią to spełnienie moich marzeń. Na sofach leżą futerka – mięciutkie, puchate, a w kominku strzela iskrami najprawdziwszy ogień. Jest rozkosznie ciepło. Teraz to moje ulubione miejsce w domu. Gdy marznę, przyciągam sobie taką skórkę przed kominek i rozpłaszczam się na ziemi, przy ogniu. Na kolację przepyszna zupa grzybowa. Palce lizać. Pora spać. Jutro będzie dzień pełen wrażeń. Loki nie śpi z nami. Dostaje miejsce na sofie i po raz pierwszy nie musimy się z nim mocować. Po podróży jest strasznie zmęczony, a na miękkiej kanapie jest mu wygodnie. .
Nocny spacer
Zawsze pierwsza noc w nowym miejscu jest dla mnie ciężka. Śnią mi się koszmary, nie mogę spać, itd. Loki ma podobnie, nie wiem czy po prostu się ode mnie zaraża. W każdym razie zaczyna piszczeć i piszczy tak długo, że w końcu stwierdzam, że wstanę i polecę na spacer, żeby zaraz nie zastać czegoś w kawałkach. W stresie nie ubieram się. Marcel nawet się nie obudził. Biegnę przez dom najciszej jak potrafię (czyli jak słoń), a pazury psa stukają niemiłosiernie o panele.
Przedostaje się przez jedne drzwi – skrzyyyyyypienie. Wpadam do przedsionku i niemal zamarzam, ale Loki już zaczyna drapać drzwi i drze paszczę na cały dom. Zarzucam płaszcz na ramiona i wyskakuję z domu, na klapkach i gaciach. Ślizgam się na śniegu. Zaspy. Zaspy. Dodatkowo nieprzenikniony mrok – w końcu jesteśmy na wsi, a ja nie zdążyłam nawet iść na spacer po tej miejscowości. Na szczęście Loki nie chce specjalnie spacerować. Załatwia swoje potrzeby – bardzo niespiesznie. Pada śnieg. Nie słyszę nic, poza świstem wiatru. Nic nie widzę. Śnieg wpada mi do zaspanych oczu. Loki się nie spieszy. W końcu wracamy do domu. Zmarznięta wskakuje do łóżka. Marcel dalej śpi xD. Wreszcie ja też mogę.
Sobota
Budzę się z przykrym przekonaniem, że już jutro musimy wracać do domu. Cudownie jest leniuchować, kiedy mama gotuje można sobie cały dzień jeździć po okolicy i chodzić na spacery. Już nieco boli mnie głowa, nie mogę oddychać przez noc i czuję się osłabiona. Tańce w zaspach na golasa nie były chyba najlepszym pomysłem. Zostawiam mężczyznę w łóżku i śmigam na dziesięć minut pozwiedzać okolicę. Zaraz za domem jest dosyć gwałtowna rzeka. Z drugiej strony ulicy krzyczą na nas krowy. Poza tym nic specjalnego. Sklep wygląda jak budka z kebabami i jest schowany przy stodole, zamiast standardowo stać przy głównej ulicy.
Śniadanko, obiad, – ach, smażony ser – no i babcia cały czas przynosi mi ciasto. Dzisiaj jabłecznik. Wchodzę na wagę pierwszego dnia i jest pięćdziesiąt trzy kilogramy, a dziś… dziś się boję, bo na śniadanie Marcel znów zrobił pyszne kanapki ze smażonym mięsem i gotowanym jajeczkiem, a na obiad jego mama zrobiła przepyszne szaszłyki – nie potrafię zrobić wieprzowiny, żeby był a tak miękka. Wręcz rozpływała się w ustach. Zostaję przekarmiona, ale nie boję się o figurę. W końcu będziemy dziś łazić po górach.
Wzniesienia - cz. I Uzdrowiska
Parkujemy w urokliwej uliczce na wzgórzu. Nie ma tu ani wielu turystów, ani wielkiego ruchu. Wszystko wygląda tak, jak powinno w uzdrowisku. Jest cicho, spokojnie, czasami jakieś rodzinki przechadzają się deptakiem. Wokoło same hotele i pensjonaty, co dziwne nie widzę żadnych restauracji ani kawiarni, tak popularnych w Czechach i wszechobecnych w ośrodkach turystyczno-wypoczynkowych. Jest jeden kiosk połączony z sklepem z pamiątkami… Wszędzie jest śnieg. Łapie mnie straszna ochota na svažak przed kominkiem, mimo to, że dopiero co przyjechaliśmy. Od razu jednak przypominam sobie, że przecież jesteśmy samochodem, no i nie wzięłam portfela.
Wspinaczka na Studnične wzgórze nie jest ciężka, ani męcząca. Jest całkiem spore, ale chodzimy po przygotowanych już alejkach i ścieżkach. Śnieg odgarnięty – klasa. Przynajmniej w niższych partiach przy największym i najpopularniejszym sanatorium Priessnitz. Wysokość – 620 metry nad poziomem morza. Ten pagórek mnie nie zabije. Troszkę historii. Będąc w tym miejscu czytam tablice informacyjne i słucham opowieści Marcela, w końcu jesteśmy u niego. Vincenz Priessnitz utworzył uzdrowisko w Jeseniku zaczynając od wprowadzenia wodolecznictwa. Wyprowadził swoich pacjentów z ciemnych i dusznych sal, a potem zalecił im przebywanie na świeżym powietrzu.
Podczas spaceru Promenadą Rippera można natknąć się na sporą statuę lwa. Jest to symbol zwycięstwa metody Priessnitza. Na postumencie wypisany jest po węgiersku wiersz węgierskiego poety Mihaly Volosmartyego. Jest to najstarszy pomnik na promenadzie i największa duma uzdrowiska. Mówi się, że zapłacono za niego około osiemdziesięciu tysięcy złotych. Jest tu także statua orła, postawiona przez wdzięcznych za uzdrowisko Polaków. Przy każdym z pomników znajdują się tabliczki po czesku, polsku, angielsku i zdaje się, że jeszcze po niemiecku. Tablice informacyjne znajdują się także przy wielu basenach i źródłach, które są tu dostępne, instruują jak poprawnie korzystać z wodnych zabiegów.
Teraz woda nie jest puszczona. Płynie tylko w nielicznych źródełkach. Mimo leżącego wszędzie śniegu, Loki wskakuje mi do wody i najwyraźniej wcale nie marzną mu łapy. Niemożliwe… Marcel opowiada mi, że latem woda wcale nie jest cieplejsza niż zimą i jesienią. Wspomina coś chyba o czterech stopniach Celsjusza, co tłumaczy napis na jednej z tabliczek: zakończyć kurację w momencie, gdy zacznie się odczuwać ból… Czyli, co? Po 20 sekundach? Piętnastu? Pięciu? Zaleca się także, co najmniej piętnastominutową, ćwiczeniową rozgrzewkę przed kąpielą kończyn. Moczyć należy się cały czas będąc w ruchu, tj. spacerować po basenie w wodzie, a po zakończeniu sesji ( która powinna trwać od 5 sekund do 5 minut, w zależności od tego, kiedy zaczniemy czuć ból), należy ponownie rozgrzać nogi, jeśli nie przez ćwiczenia, czy szybki chód, to chociażby przez wygrzanie się na słońcu (UWAGA: są to oryginalne porady z owych tabliczek). Pomiędzy różnymi, pojedynczymi zabiegami należy zachować odstęp co najmniej trzydziestu minut!
Nie tylko lecznictwo, ale także wakacje
Kto powiedział, że trzeba chorować, aby się leczyć. Sanatoria leczą nie tylko zdiagnozowane choroby, ale też ducha. Nie od dziś wiadomo, że największym wrogiem człowieka jest stres wynikający z przepracowania. Co jest lepszego dla człowieka, niż regeneracja na wakacjach? Jesenik oferuje pacjentom, czy klientom nie tylko zabiegi lecznicze, ale też relaks i rozrywkę, i choć nie jest to wielkie miasto, od czasu do czasu są tu organizowane ciekawe wydarzenia kulturalne (np. konkurs fortepianowy im. Schuberta).
Są tu organizowane również, jak by to powiedziały moje babcie „zabawy”, czyli imprezy taneczne, już przestarzałe i kojarzące się Polakom z disco polo słowo „dyskoteka” w Ogrodzie Zimowym i kawiarni Zamkowej. Tabliczka oznajmia, że dyskoteki odbywają się od poniedziałku do soboty, do godziny trzeciej rano. Party All the time! Takie spokojne sanatorium. My na disco nie pójdziemy, przynajmniej nie w ten weekend. No i oczywiście a propos tańca, nie mogło zabraknąć balów (ples) tak popularnych w Czechach. Kończy się sezon, ale ja mam wciąż nadzieję, że uda mi się przekonać Marcela, żebyśmy skoczyli na jakiś, bo chciałabym po prostu zobaczyć jak to wygląda.
Jeżeli ktoś jest zainteresowany sportem, to w sezonie oczywiście stoki i trasy biegowe – czas na narty. Jest też lodowisko! Niewielkie co prawda. Akurat je równają, gdy przechodzimy obok. Żałuję, że nie wzięliśmy hajsów. Rozgrzalibyśmy się, tylko co by było z Lokim? xD Poza tym w lecie oferowane są jeszcze inne konkurencje.
Dopełnieniem obydwu powyższych grup są salony kosmetyczne, fryzjerskie, solaria. Wszystko dla ciała i dla ducha.
Przechadzka promenadą
Wyobrażacie sobie, że jest to tak znane miejsce, a na spacerze mijamy może dwie rodzinki. Jesteśmy daleko od ulicy, więc możemy spuścić Lokiego ze smyczy. Pies dostaje szału, bo dawno nie widział tyle śniegu. Po chwili zaczynam się zastanawiać, czy nie wziąć go z powrotem na smycz, bo zasuwa tak, że boję się, że dostanie zawału, czy coś w tym rodzaju.
Rodzinka lepi bałwana. Napada mnie przemożna ochota na zrobienie tego samego, ale Marcel patrzy na nasze gołe dłonie – żadne z nas nie wzięło rękawiczek, ja nawet nie wzięłam szalika, bo byłam przekonana, że nie będzie już śniegu (bo przecież w Brnie nie ma)- i kategorycznie odmawia. Po chwili dodaje, że jak chcę mogę sobie ulepić jakiegoś kieszonkowego tu i teraz.
W ogóle niezbyt to wszystko przemyślałam. Naprawdę byłam przekonana, że śniegu już nie będzie i nawet nie zapytałam Marcela, co ewentualnie miałabym wziąć, więc skończyło się tak, że wzięłam sobie koszulę, jedną bluzę, koszulkę, i dwie pary spodni. Przyjechałam w trampkach. Mama Marcela i on starali mi się wytłumaczyć, że tenisówki nie przeniosą mnie przez góry. Nie rozumiałam, póki nie ruszyliśmy na trasę „hardcore dla początkujących”, tj. zobaczyć Jesenicky wodospad. Opakowali mnie więc szczelnie kurtką mamy Marcela i dali mi porządne buty, które nie zmokły nawet, gdy nogi zgubiłam od kolan w dół w zaspach na wodospadzie, ale o tym później.
W każdym tkwi dziecko
A we mnie odzywa się za każdym razem, gdy widzę plac zabaw, a już ogóle, gdy widzę rurę, bo żaden moment nie jest zły na trening. Jest tu tor przeszkód z lin – średnio mi to idzie, ale też nie jest mi wygodnie robić cokolwiek w innym stroju niż przylegający do ciała dres i koszulka odsłaniająca ramiona. Przechodzimy więc na plac zabaw dla dzieci, który daje mi o wiele więcej radości, chociaż i smutku (gdyż o mini treningu mogę pomarzyć. Rura, jak zresztą wszystko naokoło, jest tak mokra, że nawet nie mogłabym się na niej uwiesić, chociaż zmoczyłam bluzę, próbując ją otrzeć. Z wygłupami trzeba będzie poczekać do lata.
Dla dziecka także potrzebny jest słodycz. Marcel zostawia nas pod hotelem i znika w budynku rozrywki dziecięcej po czym wyskakuje z „oplatkem”. Jakby to opisać. Zdaje się, że mamy coś takiego w Polsce – troszkę podobne do andrutów, ale grubsze i słodsze. Wręcz czuję jak cukier chrzęści mi pod zębami. Są dostępne w różnych smakach. Zasłodzę się na śmierć, ale co mi szkodzi. Raz się żyje. A po spacerze, taka przyjemność jest jak znalazł!
Wafelki są produkowane na wodzie źródlanej, stąd ich wyjątkowy smak. Wszyscy się nimi zajadają. Można zjeść na ciepło i na zimno. Kosztują zdaje się siedem koronek.
Obiad o pierwszej!
Spacer zajął nam godzinę. Trzeba zapakować do auta przemoczonego psa. Jest godzina jedenasta, ale nie będziemy też przecież chodzić w kółko do pierwszej. Lecimy jeszcze tylko do sklepu kupić sobie jakieś przekąski na wieczór i wracamy do domu, gdzie rozpłaszczę się przed kominkiem. To był dopiero przedsmak tego co mnie czeka za kilka godzin i to wcale nie było ciężko, ale przemarzłam. Na obiad wcinamy smażony ser, schabowe, z ziemniakami, pyszną sałatką ziemniaczaną (wiecie, taką świąteczną, co wielu Polaków szykuje na święta, z majonezem, jajkiem, ziemniakami, groszkiem, marchewką… tam jest wszystko w tej sałatce) i surówką z ogórków.
Chyba skoczyła mi waga o całe to siedem kilo, które wcześniej zwaliłam. W każdym razie po tym solidnym obiedzie nie mogę się ruszać, a jak znam życie za chwilę będzie babcia z ciastem. Jest takie dobre, że chociaż bym miała potem pęknąć, nie uda się mnie powstrzymać przed zjedzeniem całych czterech kawałków. Gdy Marcel wcina kanapki, ja wcinam ciasto. Dobrze, że przynajmniej trenujemy…
Loki też nie ma co narzekać. Po zapytaniu czym karmie psa (tutaj o zwierzaki się dba, kociaki dostają dobrą karmę, a Agatka myszy) i moją odpowiedzią: „Noooo, taką tam najtańszą karmą, bo wie Pani… jestem studentką”, mama Marcela kupuje piętnaście kilogramów jakieś dobrej jakościowo karmy z łososiem. Zapoznaję się z dawkowaniem według wagi i podajemy psiurowi do spróbowania. Mój nos zupełnie mimowolnie łowi zapach owej karmy.. „Cholera, pachnie tak dobrze, że sama bym spróbowałam, powąchaj…”. Nie próbujemy rzecz jasna, ale serio: to pachnie zupełnie inaczej niż Albertowy szajs za sto pięćdziesiąt koron za dziesięć kilo.
Zimujemy
W zagrzanym kominkiem salonie bardzo łatwo się rozpłynąć. Podgryzamy przekąski, pijemy herbatę, siedzimy przed wielkim telewizorem. Oglądamy filmy, programy podróżnicze, gadamy i bardzo ciężko jest się podnieść z sofy. W pewnym momencie Marcel patrzy na zegarek. Jeśli nie chcemy iść do wodospadu po ciemku, najwyższy czas podnieść tyłek i ruszyć po dalsze przygody.
Pieseł też ma nowe ubranko, po starym wystawowym psie.
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)