Dzika walka... na poduszki

Opublikowane przez flag-xx Usuario Anónimo — 8 lat temu

Blog: W ciuciubabkę z czasem...
Oznaczenia: Ogólnie

DOM DZIECKA DAGMAR

ODNALEŹĆ SWOICH
Ciężko się spotyka z ludźmi, których wcześniej się nie widziało na oczy. To znaczy zdarzało mi umawiać na kawę z ludźmi, których poznawałam na jakichś dzikich imprezach i których twarzy na kolejny dzień nie widziałam. To strasznie krępujące, kiedy czekasz i zastanawiasz się, czy w ogóle poznasz tego kogoś, czy nie będziesz musiał biegać wokół i pytać: "czy to ty jesteś tą osobą,bo nie mam pamięci do twarzy". Zwykle okazuje się, że ta druga osoba jest równie zmieszana jak wy, co wcale nie zmniejsza waszego stresu.

Już drugi raz czekałam w wyznaczonym miejscu na spotkanie. I to zdawałoby się, że dokładnie tym samym. Na przystanku na Konecneho Nam. Za pierwszym razem chodziło o moją prezentację w szkole średniej, tym razem wybieramy się do domu dziecka uczyć angielskiego. Mieliśmy się spotkać pod stoiskiem z gazetami i to chyba moja wina Nie ogarnęłam i stałam pod TABAKIEM (czyli malutkim sklepem z gazetami i fajkami), które było jedynym po tej stronie przy autobusowym przystanku. Zupełnie nie skojarzyłam jak byk stojącego kiosku na rogu. To znaczy wiedziałam, że tam był, ale kurczowo trzymałam się tego nieszczęsnego przystanku autobusowego z rosnącą irytacją (znowu czekam, znowu spóźnieni).

Tymczasem Dawid (wolontariusz organizacji pomagającej dzieciom) i Briana, studentka Erasmusa z USA czekali z równie wielkim zmartwieniem pod owym kioskiem. W końcu stanęłam przy nich z fajką rozglądając się wymownie na boki i doszliśmy do wniosku, że ja to ja, oni to oni, pora do tramwaju i w ogóle ruszać, bo jesteśmy spóźnieni przez to zamieszanie.

LOKALIZACJA


Podróż upływa nam na uprzejmej rozmowie, o językach, dzieciach, studiowaniu, nauczaniu, miastach, krajach i w ogóle jakie to życie jest fajne i porąbane zarazem. Standardowe pogaduchy o życiu i śmierci w tramwaju. 

Wysiadamy około trzech przystanków dalej za Konecnego Nam., tramwaj 3, w stronę przeciwną od centrum. Osiedla domków. Ciemno, cicho, pusto. Na ulicach nikt nie jeździ, nic nie biega, sporadycznie pojawiają się tutaj dorośli na deskorolkach pragnący zabić się pod kołem auta, które akurat znajduje się dokładnie wtedy, gdy pozytywnie zakręcony wariat zjeżdża środkiem ulicy w dół...dół...dół...

Z dobre piętnaście minut idziemy. Nie wiem jak tam wrócę sama. Podobno gdzieś bliżej podjeżdża tramwaj 1, ale ponoć drogi są rozkopane i w ogóle to w tej okolicy nic nie wiadomo, za to okazuje się, że jesteśmy bardzo blisko pętli tramwaju 4 (o wiele bliżej niż 3), czyli w tej okolicy, gdzie byłam na łyżwach, gdzie jest  basen. Ta droga jest zdecydowanie łatwiejsza i szybsza. W każdym razie zaskoczył nas chłód i odległość, ale co tam.

WITAMY


Nie ma ani żadnych hucznych, ani formalnych powitań. W końcu wolontariusze przychodzą tam w miarę regularnie. Z tego co założyliśmy na samym początku, miały pojawić się dwie dziewczynki w wieku około 15 lat, z którymi miałyśmy się umówić na lekcje. Pojawiła się jedna gwiazda z nosem w telefonie i poszła z koleżanką dogadać się na temat lekcji. Moja się nie pojawiła, bo chora, bo śpi. Pytanie numer 1: To czemu ktoś jej nie obudzi? Przecież wiedzieli, że przyjdziemy. 


Ale nic to. Do sali wlatuje trójka młodszych dzieci, po ustaleniu do 10 lat.  Nie wiedziałam co właściwie się dzieje xD, chyba tak samo jak Briana, bo wspominali o dwóch dziewczynach i lekcjach indywidualnych. Po prostu nie wiedziałam jakie są plany i jak się zachować. No to siedziałam i słuchałam co wymyśla Dawid.

Wymyślił jakąś grę językową i spojrzał na nas z błagalnym oczekiwaniem osoby, której pomysły dosyć szybko się skończyły. Na szczęście okazało się, że mój mózg jeszcze działa. Rzucamy piłką, mówimy liczbę do 20 po angielsku, osoba łapie, przekłada na czeski i rzuca kolejnej osobie, podając kolejną liczbę po angielsku. Później rozglądamy się za kolorami i przepytujemy dzieciaki. Idą w ruch podstawowe pytania. Coś się dzieje. Na chwilkę zabrakło naszych dwoje przewodników i zostałyśmy same z Brianą. Muszę stwierdzić, że są to jednak małe potworki i trudno nad dziećmi zapanować. To znaczy, nie sądzę, żebym się nadawała do spędzania z dziećmi 8 godzin dziennie, ucząc. Strasznie łatwo się rozpraszają i dosłownie wskakują na głowę. 

Przyciągnęłam uwagę dziewczynki, która ze słówkami nie radziła sobie najlepiej (a mówiąc szczerze po prostu radziła sobie najgorzej) i najbardziej rozrabiała. Wolała się wygłupiać niż współpracować. Pokazałam jej przygotowane przez siebie wcześniej tablice ze słówkami (dniami tygodnia, nazwami miesięcy, pór roku i dnia). Poćwiczyła troszkę czytanie, mimo że sprawiało jej to trudności, ale kartki zachowała i powiedziała, że uczyć się będzie. Tak udane dokształcanie przerwał nam atak dwuosobowego wojska uzbrojonego w poduszki.

Brianie została zostawiona ze swoją odmianą " to be ", z kompletnie zaskoczoną miną na sofie i po chwili musiała robić dzikie uniki przed latającymi wszędzie poduszkami. Ja dołączyłam do walki, lecz był to bój raczej wszyscy na wszystkich (zamieszanie jak w "Grze o Tron"), przy tym oczywiście ofiary konieczne - roślinka doniczkowa i lampa stojąca w rogu świetlicy.

Miny Dawida wchodzącego na pole bitwy - bezcenne. 

KRÓTKO I BEZ ORGANIZACJI


Byliśmy tam około 45 minut i nie powiedziałabym, że dzieciaki się czegoś nauczyły. Jestem skłonna uznać wyższość nauki przez zabawę, ale tylko w jednym wypadku - jeżeli zostanie ona nauką. Było wesoło i zabawnie, ale dzieciaki nie notują, więc nie zapamiętują, nie mają też z czego się uczyć. Nauce też powinna towarzyszyć jakaś dyscyplina i powinniśmy skupiać uwagę dzieciaków na konkretnych tematach.

Ok są to 10 letnie dzieci, więc nie będzie ich uczyć niewiadomo czego, ale czegoś muszą się nauczyć. Nie jestem tyranem, ale posadziłabym je przy stole. Nie ma problemu, zawsze można się pobawić, odejść, zagrać w jakąś grę, ale do nauki potrzebujemy tego miejsca, chwili, ciszy, koncentracji na pewnej sprawie. Musi to polegać na tym, że ktoś o czymś mówi, a dzieciaki słuchają z uwagą. Powinno być tego troszkę więcej, bo więcej w tym krzyku i wygłupiania się, niż rzeczywistej nauki.

Jeżeli chodzi o moją przyszłą uczennicę Renatę to cóż, nawet się nie znamy, więc póki co zostaje mi mieć nadzieje, że stawi się w przyszły czwartek.

Rozmawialiśmy też o regularności lekcji. Nie każdy ma czas to jasne, ale jeżeli rzeczywiście bierzemy się za jakieś uczenie, fajnie by było, aby ustawiać regularne spotkania trwającego więcej niż pół godziny i zdecydowanie bardziej intensywniejsze, jeżeli chodzi o naukę. Jeszcze raz podkreślam - tu chodzi o moje własne poczucie sensu, bo pewnie możemy tam chodzić w ramach konsultacji, raz w tygodniu pokazać błędy, przepytać, poprosić, aby się młodzież czegoś nauczyła, ale jednak wg. mnie konsultacje to rzecz dla studentka, ew. ucznia szkoły średniej. Dziecko musi się uczyć, a żeby się czegoś nauczyć trzeba to sal powtarzać.

PO WALCE NA PODUSZKI NADESZŁA CHWILA POŻEGNAŃ


...która nikogo specjalnie nie zainteresowała. Krótkie "ahoj" i już nas nie było. No oczywiście trzeba było przytulić żyrafę, ale o żyrafie innym razem. Byłam w zbytnim szoku, żeby zrobić fotkę "zwierzaka" xD. We trójkę udaliśmy się do Średniowiecznej Karczmy, o której opowiadałam w poprzednich postach i wreszcie mi się udało! Trafiłam na wieczorek z muzykami. Skrzypek jest też kelnerem, a gitarzysta rycerzem w weekendy. Nawet w zamku trzeba zasuwać na dwa etaty... I czeskie utwory, Dawid miał mi posłać teksy i tytuły. Nauczę się xD. Uwielbam taką muzykę. 

Dzika walka... na poduszki

Zasiedzieliśmy się troszkę - wyszliśmy na autobus o 11, a rano oczywiście co? Egzamin (cz.zkouška). Na szczęście na 12:30 i mam jeszcze czas, żeby raz przeczytać notatki. Szczerze mówiąc nie sądzę, żeby wiele mi to pomogło, ale mam nadzieję, że jakoś sobie poradzę, bo naprawdę nie mam siły na trzecie podejście. Dalej nie znam tłumaczy i wydawnict. Warto by było zajrzeć do notatek na to ostatnie pięć minut przed zaliczeniem, ale zakładam, że Pan Profesor się spóźni. Nie żeby mi to przeszkadzało, ale zawsze się spóźnia. Studenci przywykli na tyle, że sami przychodzą spóźnieni nawet po dwadzieścia minut - co śmieszniejsze, czasami zdążą w ten sposób przed wykładowcą.

WRESZCIE ORIENT


Lucas zaprasza na obiad po egzaminie (którego wyniku wciąż nie znam) i nie mogę mu odmówić, zwłaszcza, że proponuje japońską kuchnię, a ja cóż... mam słabość do japońskich specjałów i sake. Lokal uroczy, chociaż mały mieści się zaraz obok pubu NASTOJAKA. Nie ma karty dań. Nazwy dostępnych potraw są wypisane na tablicy za barem. Ale jeżeli nie chce wam się podchodzić - spoko. Kelnerka wyrecytowała cały zestaw dań tak szybko, że w głowie zostały mi tylko krewetki. Nie ma tragedii, bo krewetki uwielbiam. Danie składa się z ryżu, przepysznych japońskich pierożków, sałatki i krewetek z czymś a'la sajgonki. Lucas bierze kurczaka na słodko-kwaśno.  Ja jestem najedzona - wpałaszowałam całą porcję.Co prawda zawiedziona ilością krewetek - cztery na tyle pierożów i ryżu, to raczej było danie z krewetkami xD. Lucas musi prosić o zapakowanie solidnej porcji kurczaka. Jednak jak na posmakowaie orientu nie jest drogo, bo łączny koszt wynosił nie więcej niż 250 koron z tego co pamiętam. W centrum w porze obiadowej niemal każda restauracja ma swoją specjalną, lunchową ofertę. Jest na przykład niedaleko indyjska knajpa, gdzie w pewnych godzinach za 100 koron można jeść ile dusza zapragnie. Chcę się tam wybrać i zobaczyć jak to wygląda.

A epicki melanż,  właśnie dziś w Faval (dnb). Już nie mogę się doczekać.

Pora na kolejne party. Tym razem piję mniej.


Galeria zdjęć


Komentarze (1 komentarzy)

Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?

Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!

Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →

Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się.

Proszę chwilę poczekać

Biegnij chomiku! Biegnij!