Wróciłam, wyjeżdżam - Polska!

Opublikowane przez flag-pl Ola Noga — 9 lat temu

Blog: 46 państw Europy przed 30-stką.
Oznaczenia: Erasmusowe aktualności

To już jest koniec, nie ma już nic...

Wszystko kiedyś się kończy – od takiego banału właśnie zacznę tę notkę, która mam nadzieję, będzie miała minimalnie czterdzieści tysięcy znaków (w piątek wyjeżdżam na dwa tygodnie i raczej rzadko będę coś tu wstawiać, a nie chcę zbytnio spaść w rankingu). Skończył się i erasmus.

Jeszcze ponad tydzień!

Wróciłam z Aten i nic nie czułam. Wiedziałam, że zbliżają się egzaminy, że zaraz mam opuścić Brno na zawsze, ale w ogóle mnie to nie ruszało. Faktycznie, ostatnio jakoś bardziej czułam się związane z tą dużą wiochą, może nawet kilka razy wspomniałam mojej Ewie, że chyba nie chce wyjeżdżać, że może będę tęsknić. Wiecie, to raczej były takie nie do końca trzeźwe gadki, i nie chodzi mi tu o upojenie alkoholowe, czy narkotykowe. Gadałam, ale nie zastanawiałam się głębiej nad tym, co czuję. Przecież nie czułam nic.

Pierwszy egzamin po greckich wakacjach przypadł na dwudziestego dziewiątego czerwca. Miałam trzy dni, żeby nauczyć się całego roku z morfologii. Czemu całego, jeśli spędziłam tylko jeden semestr w Brnie? Nie wiem, wykładowca już na pierwszych zajęciach zakomunikował, że czeka mnie zaliczanie dwóch semestrów. Zgodziłam się, bo co innego miałam zrobić? Przedmiot miał aż cztery punkty ECTS i był substytutem gramatyki historycznej języka polskiego. Gdybym zrezygnowała z zajęć, musiałabym w Polsce zdawać egzamin z całego roku, z przedmiotu, który nie należy do najłatwiejszych. Hymmm... W sumie to jest jednym z najgorszych na filologii polskiej. Wiem, że najprawdopodobniej bym go nie zdała, dlatego postawiłam na czeską opcję. Widzicie, to daje Erasmus. Możecie przejść przedmioty, które są strasznie trudne, bez większego wysiłku, ale o tym dalej. Dobra, wróciłam w sobotę wieczorem z Budapesztu. Trzy dni na naukę wydawały mi się dość ograniczonym czasem, ale oczywiście wizja samotnej soboty była tak straszną, że od razu po przyjeździe do Brna, rzuciłam walizki w kąt, wzięłam prysznic i wyszłam do znajomych. No cóż... Kilka dni wcześniej miałam urodziny, więc jakoś musieliśmy to uczcić. Otworzyliśmy becherovkę. O, przy okazji o niej.

wrolam-wyjezdzam-polska-c7c99c94583f2837

Tylko dwoje ludzi na świcie zna całkowitą, pełną recepturę na ten trunek (tak przynajmniej twierdzi Wikipedia i kilka innych stron). Ci wybrańcy, jako jedyni mogą wejść do pomieszczenia, które nazywa się Drogikamr i raz w tygodniu sporządzać mieszankę ziół. Tak, ziół – fe! Becherovka to alkohol trzydziestoośmio procentowy, leżakujący dwa miesiące w dębowych beczkach przed wydaniem do spożycia. Za pięćset mililitrów zapłacimy w Polsce około czterdziestu złotych, cen czeskich nie pamiętam. Jednak radzę wszystkim włączenie oszczędzania i odpuszczenie sobie tego zakupu. Trunek po prostu jest obrzydliwy (wiem, że niektórzy lubią ziołowe alkohole, ale to serio najgorszy na świecie likier ziołowy). Cudo z zielonej butelki przeważnie pije się czyste, schłodzone – zero dolewania napojów, czy dorzucania lodu. Jeśli się kiedyś zdecydujecie spróbować, liczcie się z tym, że ten czeski alkohol ścina z nóg. Działa gorzej niż wódka, mocniej niż wódka (nie tylko ja tak twierdzę, moi znajomi mają podobne zdanie). A kac? Jest, ogromny i uciążliwy bardziej, niż ten wódkowy (jest takie słowo?).

Po becherovce przyszła pora na finlandię, a po finlandii czas na wina (wytrawne białe i słodkie czerwone, żeby jeszcze lepiej się wszystko zmieszało). I tak, ze względu na to, że trochę (to pojęcie względne) się spiłam, to z trzech dni na naukę, zrobiły się dwa. Do akademika wróciłam następnego dnia w południe z ciężką głową. Jedyne, na co miałam siły, to sen.

Nauka i egzaminy to poważna sprawa

W poniedziałek zaczęłam panikować, że nie zdążę się nauczyć, co wcale nie przyśpieszało pracy. Siedziałam przed laptopem do późnego południa i pisałam do wszystkich na messengarze, że muszę się uczyć. W końcu nadeszła siedemnasta, zebrałam się i otworzyłam ELF (portal internetowy, przez który wykładowcy udostępniają notatki dla studentów – tak, tacy są kochani, nie to, co w Polsce). Trochę tego było, zaczęłam przepisywać, następnie kuć na pamięć. Ile godzin bez większych przerw potraficie się uczyć? Jedną, dwie? No to super, zazdroszczę. Ja wytrzymuję w jednym miejscy maksymalnie dziesięć minut. Piszę, powtarzam, czytam mija chwilka i robię pół godzinną przerwę. Obejrzę trochę „Gry o tron”, pogadam z kimś, pomarudzę i znowu zasiadam przed książkami na dziesięć minut.

Poniedziałek minął, a ja nie byłam nawet w połowie materiału. W nocy zamiast spać, myślałam o pingwinich kolanach, o tym, co będę robić w życiu za dwadzieścia lat i innych abstraktach. Zasnęłam jakoś około trzeciej. Nie było więc mowy o porannym wstawaniu. Zwlekłam się z łóżka po dwunastej. Zjadłam, wypiłam kawę i na zegarze nagle wybiła piętnasta. No cóż... zostało kilkanaście godzin do egzaminu. Trzeba było się wziąć w garść.

Po poniedziałku zazwyczaj mamy wtorek. Zazwyczaj, czy zawsze? Zazwyczaj, bo czasami zdarza się wtorek przespać, ale to najczęściej po grubych weekendach. O dziesiątej miałam być pod salą sądową. Jako, że nie zdążyłam przerobić całego materiału we wtorek, to wstać miałam z samego rana i jeszcze się pouczyć. Nic z tego, źle nastawiłam budzi. Nie było czasu na naukę. W drodze na uczelnie wymyślałam strategię, które pozwoli mi przejść ten egzamin. Plan był taki, że wejdę ostatnia i gdybym nie popisała się mądrością, to będę prosić o przepuszczenie, albo następny termin, chociaż ten był ostatni. Na Uniwersytecie Masaryka studenci dostają trzy szanse na podejście do egzaminu w sesji letniej. Ludzie zazwyczaj wybierają pierwsze terminy, żeby w razie uwalenia, mieć możliwość poprawy. Ja wybrałam ostatni.

wrolam-wyjezdzam-polska-7c5fcbd67cc196cc

Uniwersytet Gdański, a Uniwersytet Masaryka – kwestia egzaminacyjna

Weszliśmy w trójkę do gabinetu. Każdy dostał po trzy pytania do opracowania. Dwóch swoich zbytnio nie rozumiałam – coś świtało, ale nie za wiele. Pierwsza osoba wyszła z raczej smutną miną, druga zasiadała do biurka. Czasu było coraz mniej. Wyciągnęłam telefon z torebki i najzwyczajniej w świecie, bez większego skrępowania zaczęłam przepisywać Wikipedię. W pewnym momencie egzaminujący wyszedł z gabinetu – ha, niebo! Co mi tam Google, teraz mogłam skorzystać ze schowanym w torbie notatek. Wyobrażacie sobie coś takiego na polskim egzaminie ustnym? Z pisemnymi różnie bywa, ale mówione należą raczej do najsurowszych, przynajmniej na filologii polskiej w Gdańsku. Dziewczyna przede mną skończyła, nadeszła moja kolej. Usiadłam wygodnie w fotelu i zaczęłam czytać swoje odpowiedzi. Egzaminy ustne mają to do siebie, że nawet, gdy wydaje ci się, że odpowiedziałeś na sto procent, rozwinąłeś wszystkie podpunkty, to nagle profesor wyrzuca z siebie jeszcze kilka utrudniających życie pytanek. Nooo, w mojej sytuacji inaczej być nie mogło. Odpowiedź na podstawowe pytania zajęła mi może z dziesięć minut, te następne około piętnastu – wiadomo, trudniej jest opowiadać o czymś, o czym nie ma się pojęcia. Minęło pół godziny, koleś wystawił mi cztery i życzył powodzenia na nowej drodze życia – w Krakowie (jeszcze przed ogłoszeniem wyników na UJocie chwaliłam się wyjazdem prowadzącym zajęcia).

Dobra, co z tymi różnicami i podobieństwami między UG, a UM. W Polsce chyba na każdy egzamin przez trzy semestry wchodziłam zestresowana. Prowadzący sprawy nie ułatwiali. Ich miny budziły mieszane uczucia. Najczęściej myśl, że powiedziało się coś źle, że jest się idiotką i egzamin zakończy się z oceną dwa. Na Masaryku podczas sprawdzania mojej wiedzy, prowadzący żartował (nie ze mnie), uśmiechał się, czy podpowiadał. Całkowicie inny klimat i podejście. Chociaż nie powinnam generalizować, że u nich to jest spoko, a u nas gnębią. Na UM miałam tylko trzy egzaminy ustne i wszystkie były z jednym wykładowcą. Nie wiem, jak jest z resztą. Na UG przeszłam o wiele więcej takich spotkań. Prawda, że większość profesorów, doktorów, to ludzie niemili, ale przecież zdarzały się też niestresujące sprawdziany.

Organizacja, to chyba największa różnica między dwoma moimi uczelniami. Na Gdański po prostu jej nie ma. Zdarzało się czasami, że w dzień przed egzaminem był on odwoływany, że nie było sal, prowadzący się spóźniał itd. Na Masaryku nie ma takich problemów. Daty, godziny, oceny, wszystko podawane jest przez IS, jeśli są jakieś zmiany, to osoba odpowiedzialna za dany przedmiot informuje swoich studentów przez maila (każdy dostaje wiadomość, nie ma jakiś dziwnych poczt grupowych).

Zmarnuj swoje ostatni dni

Zdałam egzamin, wszystkie prace pisemne oddałam. Do następnego dnia sądu miałam jeszcze cztery dni. Ze stylistyki obowiązywał mnie tylko jeden semestr, dodatkowo przedmiot uznałam za komicznie łatwy, więc z góry założyłam, że dzień lub dwa wystarczą. Środę przespałam. W czwartek mogłam sobie wyjść. Przecież taki był plan, że te ostatnie dni spędzę na zwiedzaniu Brna, na imprezach w klubach. A ja co? Zaległam w akademiku, nic chciało mi się nic. Oglądałyśmy z Ewunią mecze, seriale i żarłyśmy resztki jedzenia – przecież nie opłaca się robić zakupów kilka dni przed wyjazdem.

Nagle stała się niedziela. O godzinie dwudziestej zaczęłyśmy zastanawiam się nad kwestią papierową. Koleżanka z innego pokoju poinformowała nas, że w biurze nie ma nikogo, kto mógłby podpisać nasze dokumenty...

Wyjeżdżasz? Pamiętaj o tych dokumentach!

Przed powrotem do siebie każdy erasmusa musi rozliczyć się z uczelnią przyjmującą oraz zabrać ze sobą do kraju kilka papierków. My miałyśmy taki plan, że ogarniemy te sprawy ostatniego dnia (wiem, nie powinno zostawiać się wszystkiego na ostatnią chwilę). Ze względu na urlopy naszych koordynatorów musiałyśmy zmienić całą koncepcję.

Najpierw siedziałyśmy z pół godziny i zastanawiałyśmy się, jak to w ogóle ogarnąć, jeśli do polskiego biura musimy oddać oryginały, a nie ma nam kto ich podpisać. Ba, u mnie był jeszcze jeden problem. Moja uczelnia daje dwa tygodnie na oddanie papierów, a przecież ja zaraz wyjeżdżam do pracy i nie będę miała, jak ich dostarczyć. Postanowiłyśmy wrzucić papiery do specjalnych skrzynek, a później prosić mailowo o przesłanie naszych papierów na adres biura. Przynajmniej ja wybrałam taką opcję. Wygodne rozwiązanie, nie będę musiała brać wolnego w pracy, jechać trzysta kilometrów do domu tylko po to, żeny przejechać do Gdańska z kilkoma karteczkami – mam nadzieję, że polska poczta nic nie zgubi.

Co w tej kopercie musi się znaleźć? Po pierwsze Transcript of Records – wykaz przedmiotów i ocen. Po drugie Confirmation of Study Period – potwierdzenie pobytu. I to chyba tyle. Do tego zestawu musimy dorzucić jeszcze Learning Agremment z wszystkimi podpisami (niekoniecznie oryginał). W sumie nie wiem, po co wam to piszę, hym... może kiedyś komuś te informacje się przydadzą, może.

Niby to tylko sprawa papierów, niby zawsze wszystko można przesunąć – daty, godziny. Tak, ale jeśli chodzi o pieniądze, to wiecie, jak to bywa. Gdybym nie rozliczyła się w odpowiednim czasie, możliwe, że ktoś mógłby mi kazać oddawać ponad sześć tysięcy złotych – od dawna nie mam takiej kasy. Więc lepiej, żeby wszystko poszło sprawie. Jutro jadę do biura oddać LA, później już tylko zostanie mi wierzyć w sprawne działanie poczty czeskiej i polskiej, zrobienie testu językowego i odebranie reszty stypendium (już teraz chciałabym być szczęśliwą posiadaczką siana, za które kupię bilety na Maltę).

To już, wyjeżdżamy!

Oczywiście, że dzień przed wyjazdem nie mogłam zasnąć. O drugiej w nocy przypomniały mi się różowe flamingi, długo zastanawiałam się, co robią z nogami, gdy latają. Wiedziałam, że muszą je jakoś podgiąć – przecież nic im nie zwisa – ale problem zaczynał się wtedy, gdy myślałam, w którą stronę to robią. Obstawiałam, że do przodu, ale jakoś mnie to męczyło, nie miałam pewności. Zapytałam Ewunię, też była tego zdania, co ja – och, jakie głupie byłyśmy. Już w samochodzie, jadąc do Bydgoszczy moja najmądrzejsza współokatorka sprawdziła na Google, w grafice, jak to wygląda. Ha, byłyśmy w błędzie! Te różowe ptaki zginają nogi do tyłu.

Dopiero, co zasnęłam, a już musiałam wstawać i iść na uczelnie. Weszłam do sali, spisałam pytania. Spojrzałam dwa razy na kartkę – boże, to jest egzamin? Stwierdziłam, że chcę odpowiadać z marszu. Powiem wam, żebyście mogli się pośmiać, z tego, co pojawia się na egzaminach u czeskich studentów. Pierwsze pytanie – styl naukowy. Drugie pytanie – książki (data wydania, nazwisko autora i tytuł), w których znajdziemy spis form skodyfikowany. Trzecie... Nie pamiętam. I co? Komedia, nie? Każdy wie, co to jest styl naukowy. Dobra, śmieję się, ale z gabinetu wyszłam z oceną cztery. Widzicie, na tym polega problem. Gdy coś jest łatwe, to nie sposób rozwijać wypowiedzi – przynajmniej, ja tak mam. Gdyby ktoś kazał ci podać definicję skarpetki, to ile czasu by ci zajęło, jej stworzenie i wypowiedzenie? Trzydzieści sekund, minutę? Widzicie, to jest właśnie ten problem. Ja najchętniej na pytanie o styl naukowy odpowiedziałabym – styl naukowy, to styl o cechach naukowych. Niestety, tyle nigdy nie egzaminie nie wystarczy.

wrolam-wyjezdzam-polska-074f69b0878a149e

Ja męczyłam się z najprostszymi pytaniami świata przy ulicy Grochovej, a w tym samym czasie Ewunia miała załatwiać nasze sprawy papierkowe. No cóż, to, że miała, nie oznaczało, że zrobi. O którejś tam godzinie do naszego pokoju wpadł recepcjonista i poinformował moją wspaniałą, jeszcze ubraną w piżamę współlokatorkę, że mamy piętnaście minut na wyprowadzkę. Nooo, a bagaże leżały w pół spakowane... Cieszę się, że mnie tam nie było. W czasie, gdy Ewa biegała z naszymi gratami po pokoju, ja zdawałam egzamin, a następnie wybierałam prezenty dla bachorów mojej siostry, niczego nieświadoma. Ewunia pakowała, nasze papiery zaniosła Kamila. Cóż, wszystko mnie ominęło. Wróciłam już na gotowe. Spójrzcie na zdjęcie, ile tego było...

wrolam-wyjezdzam-polska-f25df6f9c2d27e2c

Graty do samochodu i ruszyłyśmy w trasę zapakowane niczym ciapaki z ranku.

Boisz się kierownicy?

Pierwszą moja dłuższą podróż samochodem, jako kierowca odbyłam, wyjeżdżając w lutym do Brna. Łącznie zrobiłam około tysiąc kilometrów. Rodzice panikowali, że nie dojadę. Chyba ze sto razy przed opuszczeniem podwórka usłyszałam „jedź wolno, nie szalej, prześpij się gdzieś w hotelu, nie jedź tyle kilometrów na raz”, blaaa, blaaa, blaaa.

Nie rozumiem osób, które zdają prawo jazdy i boją się jeździć. No ej, przeszliście kurs, zapoznaliście się ze znakami, możecie jeździć! Boicie się, że nie dojedziecie, bo nie znacie trasy, tak? Przecież mamy nawigację, Google Maps, czy inne wynalazki. Wystarczy wpisać nazwę miejscowości, ulicę i raz na jakiś czas spojrzeć na mapkę. Serio, to nic trudnego. Nie mamy w Polsce takich miast, jak Londyn i Nowy Jork. Ruch nie jest szalenie wielki. Wiadomo, zdarzają się idioci na drogach, ale przecież takich spotkamy wszędzie, i na wsi, i w mieście. Zresztą, przez ile miast będziemy przejeżdżać? Teraz, na powrocie (zrobiono już autostradę przy Łodzi) wjechałam chyba jedynie do Częstochowy. Łódź minęłam bokiem, Malbork to raczej wiocha, patrząc pod względem ruchu drogowego. Czyli co? Droga raczej opustoszała, prost i równa.

Gdzie jest dom?

Mój Tata zawsze mówi, że nieważne, jaka jest rodzina, jak często z kimś się kłócimy, czy wyprowadzamy. Liczy się to, że chcemy wracać do domu, za czymś tęsknimy. Faktycznie, coś w tym jest. Od dwóch lat nie mieszkam z rodzicami. Przeprowadzałam w tym czasie cztery razy, wszędzie było mi dobrze, ale zawsze tęskniłam. Rozumiecie? Nie wyobrażam sobie mieszkania pod jednym dachem z mama i tatą na stałe, chociaż mam tutaj – w domu rodzinnym – swoją mała kawalerkę zrobioną na innym piętrze, nie muszę patrzeć na twarze innych współlokatorów, to wiem, że czasy wspólnego mieszkania już minęły. Czemu? Nie wiem, możliwe, że ja chcę już za bardzo rządzić, a rodzice przecież nie będą słuchać moich rozkazów. Hym... to chyba nie wszystko. Wydaje mi się, że w życiu każdego przychodzi taki moment, że musi się uwolnić spod spojrzeń rodziców (pomijając moją siostrę), a w sumie, to nawet i nie o to chodzi... Przecież oni nas wychowali, oddali pół swojego życia, kiedyś w końcu muszą odpocząć (w miejsce własnych dzieci przychodzą wnuki, no cóż... odpoczynek się przełoży).

Mam mały problem z domem. Nie, nie tym rodzinnym. Wiecie, chciałabym już mieć takie swoje miejsce, gdzie zawsze chętnie wrócę, gdzie będę miała własne meble, ubrania i szczoteczkę. Tęsknię za czymś, co zawsze będzie moje. Ciągle się pakuję, rozpakowuję. To mnie męczy. Kocham te swoje podróże, jeżdżenie, poznawanie nowych ludzi, ale czasami chcę się zatrzymać. To właśnie mój problem, wewnętrzny paradoks. Chcę żyć w jednym miejscu, ale nie potrafię. Chcę nawet z kimś być, wracać do domu, gdzie ktoś czeka, ale tego tym bardziej nie umiem. I tak się ostatnio zastanawiam, czy tak będzie zawsze, czy ciągle będę rezygnować ze stabilizacji na rzecz podróży, wykształcenia, a później kariery...

Za czym będę tęsknić, a za czym nie...

Za akademikiem zatęsknię, szoczek, co? Przywykłam strasznie do mieszkania z kimś w pokoju. Trochę to śmieszne, bo właśnie dzielenia z obcą osobą małej przestrzeni najbardziej się bałam. Wiecie, nieznajoma laska miała patrzeć na mnie, jak śpię, robić kupę w pomieszczeniu obok, jeść tymi samymi sztućcami, co ja. Miała mnie widzieć o każdej porze dnia, w najgorszym wydaniu, na kacu, podczas choroby z gilami... I co? No i chyba to wszystko się działo, ale nie było żadnego skrępowania. Ba, chyba pierwszy raz w życiu miałam współlokatorkę, która nic mi nie przeszkadzała, nie wkurzała. Chociaż wcześniej wynajmowałam z różnymi ludźmi całe mieszkania i każde z nas miało swój pokój, to czasami nie mogłam ich znieść, a tu? Pełen luzik. I tak teraz sobie myślę i trochę mi smutno. Już nie będę mogła pogadać o każdej porze dnia z Ewunią na temat pingwinów, nikt mi nie przyniesie kanapeczki z recepcji, gdy będę tak pijana, że ledwo będę mogła chodzić. Nikt już za mnie nie umyje naczyń, nie powyzywa hiszpańskich kretynek, nie powie „nie idź na zajęcia, wyśpij się”. Boże, tyle teraz będę tracić...

wrolam-wyjezdzam-polska-0cf18a3c88529f3a

Chyba powinnam napisać, że zatęsknię za Ewunią, nie akademikiem. Przecież za hałasem o drugiej, czy trzecie w nocy ciężko tęsknić. Nawet wtedy, gdy człowiek już się przyzwyczaił do krzyków, to jednak woli ciszę. Czego jeszcze nie będzie mi brakować z tamtego budynku? Zdecydowanie górko, która jest przed nim. Pokonywanie trasy od przystanku tramwajowego do pokoju numer trzy męczyło bardziej niż biega truchtem przez godzinę. Ale co tam wspinanie się pod górę, smród na korytarzu przy recepcji, to również niezbyt miłe wspomnienie i coś, czego nie chciałabym mieć na co dzień.

Obrzydliwe pieczywo, niesmaczne wędliny, brzydcy i niekulturalni Czesi – nie, tęsknić nie będę. Wolni, nigdzie się nie śpieszący ludzie? Niech sobie są dalej w Brnie, wolę tych szybkich, energicznych. Sklepy Albert, drogerie DM i kluby ze słabą muzyką? Nie potrzebujemy tego w Polsce, bo to wszystko, nazwać można syfem i malarią. Dobrze zorganizowane uczelnie i komunikacja miejsca? Tak, to mogłabym przyjechać ze mną do Polszy. Spójrzcie na to zdjęcie niżej...

wrolam-wyjezdzam-polska-8d48dbc79469ab86

Co przedstawia? W sumie to nic ciekawego, zwykła ulica – Czeska. Ale już trochę mi jej brak, tego klimatu małomiasteczkowego (Brno nie jest małe, przypominam, ma tylko taką atmosferę). NA zdjęciu widać ładną pogodę, tego chyba będzie mi najbardziej brakować. Jestem drugi dzień w Polsce. Pierwszy był znośny, dziś leje i grzmi. Przez cały pobyt w Brnie padało może z dziesięć razy. Tam jest cieplej, słoneczniej i ogólnie pod tym względem pogodowym (dziwnie brzmi to słowo) lepiej.

Polskie Google i reklamy, boże, kocham je. Przez najbliższe pół roku nie będę słuchać żadnego zagranicznego skrzeczenia przy odpalaniu muzyki na YouTubie – tyle wygrać.

Świat jest mały

Żeby trochę zaoszczędzić wystawiłam propozycje przejazdu na Blablacarze dla obcych ludzi. Najpierw napisałam do mnie dziewczyna, która chciała jechać do Katowic. Co się okazało? Kamila, to erasmusa z tego samego akademika na Viniarskiej. Później odezwał się chłopak ze śląska. I co? Dawny znajomy z Martąga (wiocha, na której kiedyś mieszkała). Skompletowałam sobie samochód (bagaże plus ludzie) samymi znajomymi twarzami. Chyba dzięki temu ta trasa jakoś szybko minęła. Niby dziesięć godzin jazdy, ale przy ciągłych rozmowach szybko zleciało. Nie dość, że się nie nudziłam, to nie musiałam martwić, że przysnę (przecież spałam jakieś maksymalnie cztery godziny dzień wczesniej). Sama w sumie pokonałam jakieś dwadzieścia kilometrów. Co najlepsze, gdzieś za Częstochową zadzwonił do mnie tata. Pytał się gdzie jestem. Niespodzianka! Stoimy w tym samym miejscu. Ja wracałam z Brna, oni z gór i dziwnym trafem zrobiliśmy przerwę w tym samym miejscu – ten świat serio jest mały! Przywitałam się z najmniejszą bachorzycą. Jakie to jest uczucie... gdy mały potwór rzuca się na ciebie i ściska szyję tak mocno, że ledwo oddychasz. Uczuciowa zbytnio nie jestem, ale takie przywitania zawsze mnie rozczulają.

Opuszczony dom

Po krótkim przystanku w Malborku, po kilku spojrzeniach na zamek, znalazłam się w Lichnowach. Ej, halo! Jestem w domu! Co mnie przywitało? Przed bramą wjazdową rozłożył się jeż. Wysiadłam z samochodu, przesunęłam nogą dalej i nagle pod nogami zgromadziła się cała kociarnia. Ciągle mnie to zastanawia, jak to jest zwierzętami. Jak one zapamiętują człowieka? Mają tak, jak my jego obrazy w głowie? Może zapach albo dźwięk głosu człowieka? Całość? Pewnie tak. Jeśli by nie widziały mnie przez pięć lat, to też z taką łatwością by rozpoznały? Nie ma, co się zastanawiać. Cała czwórka od razu podbiegłą i zaczęła się łasić. Pies za to był na tyle leniwy, że nie wyszedł nawet ze swojej miejscówki. A ludzie mówią, że koty to fałszywe stworzenia...

wrolam-wyjezdzam-polska-ff55359d36f81e78

Pootwierałam drzwi, wniosła walizki. Weszłam do kuchni, a tam to:

wrolam-wyjezdzam-polska-403a2cf57598615c

Dziura w suficie. Mania moich rodziców na ciągłe przerabianie domu dalej nie ustała. Trzy miesiące wcześniej przyjechałam w odwiedziny i zobaczyłam nową kuchnię, tym razem nie byli tak innowacyjni, zrobili jedynie ogromną dziurę w podłodze piętra.

Coś miałam porobić, ale sił zabrakło

Planowałam sobie w samochodzie, że rzucę torby, wezmę prysznic i wyjdę na piwo. Nic z tego nie wyszło. Poczekałam na powrót rodziców, wypiłam lampkę wina i zasnęłam. Obudziłam się zdezorientowana. Za oknem rozmawiał dwóch mężczyzn. Moja pierwsza myśl – jaki to język, gdzie ja jestem? Chwilę potrwało, aż zrozumiałam, że to dom, jestem u siebie.

wrolam-wyjezdzam-polska-8a0ff5ed54e6e70e

Do południa miałam ogarnąć wszystkie sprawy papierkowe, posprzątać mieszkania (podczas mojej nieobecności wspaniałe gołębie zrobiły sobie chatę na parapetach – wystrzelam je wszystkie, jak tylko wrócę z Rewala). Nic praktycznie nie zrobiłam, plany zostały planami. Musiałam nacieszyć się towarzystwem bliskich.

wrolam-wyjezdzam-polska-074c23519b91f8ae

A dziś co? Miał być Gdańsk, miała być Gdynia. Jest godzin dwudziesta czterdzieści, a ja siedzę i piszę notkę. Obowiązki na pierwszym miejscu, następnie imprezy – zmieniam swoje myślenie, moi drodzy. Poza tym, zaraz mamy mecz. Komu kibicujecie? Walii? Taką mam nadzieję!

Ściana mi się rozrasta

Pisałam już kiedyś, że rzadko kupuję w obcych krajach pamiątki (względy finansowe). Jedyne, co przywożę ze sobą to kratki. Co z nimi robię? Spójrzcie, jak ściana mi się rozrasta:

wrolam-wyjezdzam-polska-154a0237ff9f1b22

wrolam-wyjezdzam-polska-0db91f7625a70551

Zdjęcie pierwsze przed przyklejaniem, drugie po. Wiem, że nie wygląda to zbyt ładnie, a to są wspomnienia. Wolę patrzeć na flagę z kebaba, która wisiała przez pół roku w moim brneńskim pokoju, pocztówki z krajów, w których byłam, niż na kupione w sklepie obrazy. Chcę się rano uśmiechać po spojrzeniu na straszną świnię, która przyjechała ze mną z Madrytu, chcę widzieć to, co już w życiu zrobiłam. Głupie pamiątki mają mnie napędzać do dalszego działania... Takie szczegóły, a tyle robią...

Dopiero, co się witaliśmy, a już musimy się żegnać

W każde wakacje pracuję. Najpierw, jako bachor z podstawówki jeździłam w ogórki, później roznosiłam ulotki, następnie byłam pomywaczką, sprzątaczką, kelnerką i wszystkim, kim można być w nadmorskich ośrodkach, pensjonatach. Stanęłam na wychowawcy kolonijnym. O tym ostatnim zawodzie chcę napisać dłuższą notkę, ale to nie dziś.

Jutro o tej godzinie prawdopodobnie będę siedziała nad morzem w Rewalu. Widzicie, i tak to jest. Przyjeżdżam, wyjeżdżam. Wracam, obiecuję sobie, że posiedzę na dupie jakiś czas, ale nie wytrzymuję i znowu zbieram graty, pakuję do bagażnika i znikam. Te spontany, wycieczki, wyjazdy stają się rutyną...

Ps. jeśli wytrwaliście do końca, to jeszcze teraz wybaczcie mi błędy interpunkcyjne, ortograficzne i powtórzenia – zaczyna się mecz, nie mam czasu na edycję.


Galeria zdjęć


Komentarze (0 komentarzy)


Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?

Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!

Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →

Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się.

Proszę chwilę poczekać

Biegnij chomiku! Biegnij!