Wielki powrót! - Ostatni dzień we Wrocławiu, pierwsze dni w Gdańsku: dlaczego nie warto jechać na wymianę!
Na samym wstępie przepraszam za moją długą nieobecność. Jak się pewnie domyślacie wróciłam już do Trójmiasta. Ostatnie dni we Wrocławiu były dla mnie bardzo stresujące. Miałam zaliczenia i egzaminy w przyśpieszonym tempie, by wrócić do Gdańska jak najszybciej. W poniedziałek, na przykład miałam rano ważne kolokwium z kultury języka, kilka godzin później egzamin z teorii literatury… Miałam zamiar wyjechać w środę rano, jednak niestety ostatnie zaliczenie miałam tego dnia o godzinie dwunastej. Ostatecznie z Wrocławia wyjechałam około piętnastej… W domu byłam przed dwudziestą drugą. Dzięki Bogu polowe trasy spędziłam na autostradzie, więc nie było tak źle. Byłam jednak bardzo zmęczona, gdy już weszłam do mieszkania. Rozpakowałam się i położyłam spać w własnym łóżku, by pierwszy raz od tygodnia się wyspać. Jednak rano nie było wcale lepiej niż we Wrocławiu… Nie pozbyłam się stresu, wręcz przeciwnie – powrót przysporzył mi więcej stresu niż się spodziewałam. Okazało się, że bardzo możliwe, ze nie skończę studiów w tym roku. Czemu? Bo uczelnia nie sprzyja ludziom, którzy studiują na wymianach. Powiedzcie mi, po co są wymiany, skoro po powrocie stresujecie się czy zaliczycie w ogóle rok? Ale po kolei…
Atmosfera stresu na korytarzu Uniwersytetu Wrocławskiego przy sesji egzaminacyjnej...
Co czeka cię, gdy pojedziesz na MOST?
Jeśli wyjeżdżasz ze swojej uczelni na inną, poważnie się nad tym zastanów. Ja chciałam zrezygnować, jednak w ostatniej chwili nie było to możliwe. Było fajnie, ale czy warto? Co cie czeka, gdy zdecydujesz się zmienić uczelnię na jeden semestr (ewentualnie dwa)?
- prawdopodobnie nie będziesz mógł zrealizować wszystkich zajęć na uczelni przyjmującej, bo siatka i plan zajęć różnią się od tych na uczelni macierzystej. Na Uniwersytecie Gdańskim powinnam była zrealizować zajęcia z Młodej Polski. Niestety, takie odbywają się na Uniwersytecie Wrocławskim tylko w semestrze letnim, więc nie miałam jak ich zaliczyć. Przed wyjazdem zostałam poinformowana, że różnice programowe będę zaliczać po powrocie. Podobnie było, gdy rok temu wróciłam z Budapesztu. Wtedy bez problemu w ciągu tygodnia zaliczyłam wszystkie zaległe przedmioty. Tym razem grozi mi niezaliczenie semestru. Czemu? Bo tak i już. Jeśli decydujesz się na wymianę, sprawdź najpierw, czy na pewno warto jechać, bo możesz mieć rok w plecy.
- Nikt ci nie pomoże. Żaden wykładowca, nauczyciel, koordynator nie stanie po twojej stronie. Pojechałeś na wymianę? Było zostać na miejscu i się uczyć jak inni studenci. To nic, że na uczelni przyjmującej zdałeś wszystkie egzaminy w pierwszym terminie, a nawet wcześniej. Że porozumienie stron, które było podpisane przez twoją uczelnie, spełniło się w stu procentach. Przed wyjazdem było ok, po powrocie nie jest.
- Niektórzy wykładowcy nie odpiszą ci na maile, ani nie przyjdą na konsultację. Bo po co? Nieważne, że bez ich zgody nie możesz zaliczyć praktyk. A co to kogo obchodzi? Mogłeś zrobić to wcześniej. Owszem, wcześniej… tyle że nie odpisywali ci na maile przez cztery miesiące.
Zastanawiam się, czy nie lepiej studiować na prywatnej uczelni? Publiczne traktują studenta, jakby był nikim. Okej, jest kilku naprawdę w porządku wykładowców, nie chcę uogólniać, ale kilku tych, którzy nie chcą pomóc… ech. Szkoda słów i moich nerwów. Zupełnie nie wiem, jak powiem Tacie, ze nie skończyłam studiów i to nie z mojej winy. Gdybym mogła cofnąć czas, zostałabym w Gdańsku. Nie żałuję wyjazdu, ale naprawdę chcę mieć już za sobą studiowanie, ten stres, te wkurzające baby z dziekanatu, egzaminy i humorki prowadzących. Ile razy zostałam potraktowana nie fair na tej uczelni - nie zliczę. Uniwersytet Wrocławski jest o niebo lepszy niż Uniwersytet Gdański. Tyle dała mi ta wymiana. Wiem, że moja uczelnia nie jest poważna i nie traktuje studentów z godnością. Jutro idę załatwiać praktyki, we wtorek próbować coś zdziałać u pani prodziekan. Chciałabym się nie stresować i normalnie w świecie cieszyć się powrotem… Wychodzi jednak na to, ze co najmniej dwa tygodnie spędzę na ciągłym stresie… Już nie mogę się doczekać, kiedy odbiję sobie wszystko i przeczytam jakąś dobrą książkę, na przykład „Króla” Twardocha. Albo gdzieś pojadę, na przykład do mojej Any do Leuven, a później do Amsterdamu, bo nigdy wcześniej tam nie byłam. Teraz jednak muszę skupić się na zaliczeniu roku. Oh wait, sorry, zaliczyć rok bym i zaliczyła. Poprawka: teraz muszę skupić się na ubłagiwaniu wykładowców o pozwolenie na zaliczenie roku. Jakie to upokarzające…
Budynek mojego wydziału Uniwersytetu Gdańskiego (już nie tak ładny jak Uwr, co?) i różowy flaming.
Wróćmy jednak do przyjemnych rzeczy (by nie tracić zdrowia).
Ostatni dzień we Wrocławiu
Nie spałam zbyt długo ostatniej nocy we Wrocławiu. Stresowałam się zaliczeniami, które mi zostały, tym czy dam radę zdobyć wszystkie potrzebne przed wyjazdem podpisy i oczywiście też drogą. Miałam do przejechania około pięciuset kilometrów i to w nocy, gdy słabiej widzę (mam wadę wzroku). Bałam się, że rozpada się śnieg. Uważam, że jestem dobrym kierowcą, ale kto lubi jeździć, gdy pada śnieg? Na szczęście jazda samochodem jednocześnie mnie uspokaja, więc gdy już wyjechałam spod mojego bloku, poczułam się zrelaksowana. Uśmiechnęłam się od ucha do ucha i pojechałam do domu, do Gdańska.
Ostatnia kawa we Wrocławiu przed wyprowadzką.
Zanim jednak wyjechałam przespacerowałam się ostatni raz rynkiem. Kupiłam sobie kawę w papierowym kubku i ruszyłam by popatrzeć na piękny ratusz i inne budynki w centrum Wrocławia. Będzie mi brakowało mieszkania na rynku (i moich super współlokatorek, z którymi świetnie się dogadywałam przez te cztery miesiące mieszkania razem). Nie będę już mogła w nocy wyskoczyć do fast fooda, którego nie będę już miała pod nosem (dzięki Bogu). Na uczelnie też nie będę szła już tylko dziesięć minut. W zamian za to, będę musiała przejechać dziesięć kilometrów. Uczelnia moja, nie będzie już tak urokliwa, jak ta wrocławska. Nie ma porównania między budynkiem Uniwersytetu Wrocławskiego, a tego gdańskiego.
Budynek mojego wydziału Uniwersytetu Wrocławskiego, w którym miałam zajęcia przez ostatnie cztery miesiące.
Ale w zamian za to będę mieszkać u siebie, zawsze bez problemu zaparkuje auto (viva parkingi w Trójmieście!) i będę miała swoją siostrę i swojego chrześniaka pod nosem!
W przerwie między zaliczeniami poszłam po raz ostatni do Dinette na ulicy Świdnickiej. Kocham śniadania tam. Zamówiłam jajka na toście (przepyszne!!!), lemoniadę. Po śniadaniu, siedziałam tam i kończyłam pisać mój reportaż, za który dostałam pozytywną ocenę i pochwałę. Wrocławski wykładowca od Twórczego pisania powiedział mi, że mam talent do pisania reportaży. Ucieszyło mnie to, jak dawno nic innego. Zawsze chciałam pisać, nie sądziłam jednak, że ma szansę pisać coś więcej niż bloga. Wykładowca zasugerował, że powinna próbować to wydać! Może jak załatwię sobie praktyki dziennikarskie, zostanę na zawsze w tej pracy? W sumie, czemu nie? Może w przyszłości uda mi się pisać felietony do wysokich obcasów? Spełnieniem moich marzeń byłoby pisanie felietonów do tej gazety i robienie do nich ilustracji. Perfekcyjne połączenie! Może mi się kiedyś uda? Trzymajcie kciuki.
Po zaliczeniu reportażu wróciłam do domu, by szybko przenieść swoje graty do auta i ruszać do domu. Moja współlokatorka Ola, jednak zmieniła nieco moje plany. Obiecała wcześniej zabrać i mnie i moją drugą współlokatorkę Paulinę w ciekawe miejsce. Wcześniej jednak nie znalazłyśmy na to czasu. Nie chciała nam powiedzieć, gdzie idziemy. Nie miałam zbyt wiele czasu, ale zgodziłam się na krótki spacer. W końcu nie wiadomo kiedy będę znów we Wrocławiu. Postaram się przyjechać w kwietniu, ale nigdy nic nie wiadomo, zwłaszcza że szykują się mi wyjazdy do Belgi i Poznania i różnych innych miejsc (jeszcze dom rodzinny przecież!). Poszłyśmy w stronę mojej uczelni (a myślałam, że idąc na zaliczenie idę tą drogą ostatni raz). Przeszłyśmy przy Hali Targowej i po minięciu mostu i rzeki, weszłyśmy do kościoła na Piaskach. Pisałam o nim kiedyś w jednej z poprzednich notek. To jeden z tych kościołów, które najbardziej podobały mi się w mieście. Jego fasada nie jest zachwycająca, ale ma piękne wnętrze oświetlone światłem słonecznym przedzierającym się przez czerwone witraże. W tym kościele pod wezwaniem najświętszej Marii Panny, znajduje się ruchoma szopka Bożonarodzeniowa. Domyśliłam się w połowie drogi, gdzie idziemy. Ola myślała, że wcześniej nigdy tam nie byłam. Ale to nic. Z chęcią zobaczyłam szopkę kolejny raz. Wy nie zobaczycie jej przez najbliższe kilka miesięcy, bo została już złożona. Przed kolejnymi świętami pojawi się z pewnością raz jeszcze. Jest to widok dosyć creepy. Szopka zbudowana jest z wielu świecidełek i ruchomych zabawek. Zapomniałam (też nie wierzę, ze to się zdarzyło) wziąć ze sobą telefonu. Pożyczyłam jednak telefon z aparatem od Oli i zrobiłam kilka zdjęć. Sami zobaczcie, jak przerażające były niektóre zabawki. Całość wygląda jednak niesamowicie.
Gdy wprowadziłam się do Wrocławia, przygotowałam listę miejsc, które chciałam zobaczyć. Udało mi się zobaczyć większą część. Pominęłam niektóre punkty z nadzieją, że kiedyś przyjadę jeszcze na Dolny Śląsk i będę miała okazje je zobaczyć. Zanim z moimi współlokatorkami dotarłam do Kościoła na Piasku, nieplanowanie zobaczyłam jedno z miejsc z listy, które zostawiłam sobie na później. Nie wiem, czemu wcześniej nie zobaczyłam Ossolineum, które mieści się na placu uniwersyteckim, zaraz wydziału, na którym miałam zajęcia.
Ossolineum to polski instytut naukowy i kulturalny. Znam nazwę Ossolineum z książek, które często są na listach lektur na moich studiach. Czerwony budynek to wielka biblioteka. My z dziewczynami poszłyśmy na jej dziedziniec. Miejsce to chciała pokazać mi już wcześniej Paulina. Jest tam tak bajkowo. I ten bluszcz! Ciekawa jestem, jak wygląda to wiosną. Muszę sprawdzić! W zimę wygląda tak:
Spodobało mi się tam i chciałam poznawać więcej miejsc. Niestety, nie mogłam zbyt długo biegać po Wrocławiu i podziwiać miasta. Musiałam przecież wsiąść w obładowany samochód i wrócić do siebie, do domu. Sprawdziłam olej, ilość płynu chłodniczego i poczekałam na Justynę, która chciała się ze mną jeszcze pożegnać i specjalnie jechała do mnie na Rynek.
Ja z moją współlokatorką z Wrocławia Pauliną.
Wyjechałam z Wrocławia o piętnastej. Najgorsza możliwa godzina. Poprawka: wyjechałam spod domu o godzinie piętnastej. Z Wrocławia wyjechałam jakąś godzinę później. Dlaczego? Przez piekielne korki, które są normalką w tym mieście. Jak ja kocham Gdańsk! W nim też są korki, owszem, to nieuniknione w większym mieście, ale jakby mniejsze niż we Wrocławiu i łatwiejsze do zniesienia. Dobrze, że nie muszę jeździć z Gdańska do Gdyni, więc się nie martwię ruchem samochodów na obwodnicy.
Wyruszyłam do Gdańska! Najpierw dziwnymi drogami (mam niezaktualizowane mapy w mojej starej nawigacji), później od Włocławka moją ukochaną autostradą A1. Tak się ucieszyłam na jej widok, że wcale nie przeszkadzało mi, że muszę płacić za przejazd nią trzydzieści złotych. Komfort jazdy jest wynagrodzeniem na opłatę. Przynajmniej tym razem. A1 nigdy mnie nie zawiodła, nie wiem jakie doświadczenia mają inni kierowcy.
Jestem w Gdańsku!!!
W końcu! Przyjechałam do mieszkania około godziny dwudziestej drugiej. Nie byłam leniwa, jak zdarzało mi się zazwyczaj. Zabrałam wszystkie rzeczy z samochodu (biegałam w tą i z powrotem sześć razy) i nie położyłam się spać dopóki ich wszystkich nie rozpakowałam. Nie poznałam sama siebie! Ale dzięki temu, komfortowo mi się żyje od kilku dni w mojej małej, pozbawionej mebli sypialni. Już nie mogę się doczekać, aż pomaluję ściany i urządzę ten pokój do końca. Ale to nieistotne. Wracając do tematu: powrót do Gdańska był taki, jak to sobie wyobraziłam. Tęskniłam za tym miastem, moimi znajomymi, moim mieszkaniem, pięknym Starym Miastem. Gdańsk jest zupełnie inny niż Wrocław, ale to nie znaczy, że jest gorszy. To dwa zupełnie inne miasta. Gdybym miała wybierać pomiędzy nimi, oczywiście wybieram Gdańsk. Morze, klimat i wszystko – jest tu super. Nie wiem, czemu zawsze chciałam stąd wyjechać. Czuję, że teraz zostanę na dłużej i szybko się nie ruszę (no chyba że do Kalifornii!).
Pierwsze chwile w swoim mieście
Pierwszy wieczór spędziłam na pakowaniu, a pierwszy dzień na załatwianiu formalności. Nie chcę pisać o tym, że spędziłam pół dnia na uczelni tylko po to by się wkurzyć, prawie niczego nie załatwić i stresować się tym całym bajzlem, który wynikł nawet nie z mojej winy, a z winy tego, że uczelnia traktuje mnie jakbym nie chciała jej skończyć. Nieważne, nie mogę o tym wszystkim pisać, bo się stresuję, a to niedobre dla mojego zdrowia. Zdarzyła mi się jednak śmieszna historia, gdy w przerwie między konsultacjami by nie siedzieć w miejscu, pojechałam do Galerii Bałtyckiej, która jest niedaleko mojej uczelni.
Rozmawiałam z Aną przez telefon siedząc na ławce między sklepami centrum handlowego. Gdy moja przyjaciółka musiała się rozłączyć, ja zostałam na ławce i czekałam aż oddzwoni. W tym momencie podszedł do mnie młody chłopak. Od razu wiedziałam, że jest dużo młodszy ode mnie. Gdy zapytał mnie o plany na walentynki, zaśmiałam się w duchu. Wiecie, przez cały ten chaos w moim życiu, nie zdążyłam nawet pomyśleć o tym, że zbliża się dzień zakochanych i że nie mam żadnych planów na czternastego lutego. Zgodnie z prawdą powiedziałam mu, że o tym nie myślałam. Chłopak zaprosił mnie do kina na Greya… Tak, na Greya. I wiecie co? Zgodziłam się! Jestem pewna, że to jakiś internetowy prank i będę na youtubie. Ale byłam miła dla tego dwudziestolatka (tak, pięć lat młodszy koleś zaprosił mnie na greja). Nie wiem właściwie po co wam o tym piszę. Może jeśli szukacie planów na walentynki, powinniście udać się do Galerii Bałtyckiej, a plany same was znajdą?
Historyjka z pierwszego dnia w Gdańsku. To był jedyny miły i zabawny akcent tego dnia. Cała reszta skupiała się na potwornym budynku mojej uczelni i potwornym wkurzeniu. Ech, znowu stres…
Czas dla rodziny!
Jutro odwiedzają mnie rodzice, co niezmiernie mnie cieszy. Stęskniłam się za nimi. Tak samo jak stęskniłam się za moim chrześniakiem. Chciałam odwiedzić go i moją siostrę (za nią też tęskniłam) od razu pierwszego dnia, niestety, uczelnia zabrała mi cały czas. Pojechałam do niej od razu w piątek, zaraz po tym, jak załatwiłam sobie możliwość jednego zaliczenia i gdy znowu nie zastałam wykładowcy na konsultacjach. Spędziłam u nich osiem godzin! Patrzcie, jakiego mam super chrześniaka! Najlepszy dzieciak na świecie:
Czas dla znajomych!
Wróciłam do domu, tylko po to by się ogarnąć, wziąć prysznic i się przebrać. Umówiłam się ze znajomymi, których dawno nie widziałam. Poszliśmy na drinka do Stacji Delux, ciekawej miejscówki na Wrzeszczu. Nigdy wcześniej tam nie byłam. Mają tam spoko klimacik. Muzyka rockowa w tle, piwo za ósemkę i świetne wnętrze, takie z klimatem. Nie zrobiłam zbyt wielu zdjęć, bo powoli się odzwyczaiłam od używania telefonu. Musicie sami zobaczyć tą miejscówkę.
Traficie tam jeśli pojedziecie tramwajem z dworca głównego i wysiądźcie na przystanku Miszewskiego. Z okna tramwaju zobaczycie miejsce, o którym piszę. Obok pubu stoi autobus, który jest częścią tej miejscówki, ale podobno w środku jest zimno. Nie wiem, nie sprawdziłam. W każdym razie polecam miejscówkę na wypad ze znajomymi. Brakowało mi tam tylko tańczących ludzi na parkiecie. Mi się ciągle chciało tańczyć, nikt nie chciał jechać na techenko do Sfina w Sopocie, więc wróciłam do domu bez tańczenia tej nocy.
Spacery po Gdańsku!
Znowu mogę spacerować Gdańskiem i dostrzegać jego urok i piękno. Fajnie jest wyjechać ze swojego miasta, po to by do niego wrócić i znowu się nim zachwycić. W sobotę nie wyszłam zbyt daleko, tylko do swojej ulubionej pizzerii na ulubioną w mieście pizzę z podwójnym serem. Weszłam po drodze do sklepu, który odkryłam, gdy byłam pierwszy raz w Gdańsku, gdy odwiedzałam siostrę. Jest to sklep Lohaah na ulicy Pańskiej, naprzeciwko Hali targowej. Sprzedają w nim wszystko! No dobra, nie wszystko, ale różne duperele. W środku pachnie kadzidełkami, sklep wygląda jak indyjski. Ja podjarałam się tanimi chokerami w cenie od jedenastu do sześciu złotych. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym zaszła tam tylko popatrzeć na asortyment. Kupiłam dwa chokery i wyszłam zjeść, by nie kupować nic więcej.
Po drodze odkryłam też, że przy Starych Młynach jest nowa, brązowa, mała rzeźba przedstawiająca lwa. Lew to symbol Gdańska. Figurka ta od razu skojarzyła mi się z wrocławskimi krasnalami. Myślę, że byłoby fajnie, gdyby w Gdańsku powstało więcej takich lewków, na wzór wrocławskich krasnali. Trochę byłoby to ściągawą, ale co z tego? Wrocław ma krasnale, Gdańsk mógłby mieć Lwy. Nie wiem, skąd wziął się ten, którego odkryłam wczoraj. Byłam zbyt głodna, by to sprawdzać. Następnym razem się zorientuję. Było mi też za zimno, by chodzić dłużej po Gdańsku. Zostawiłam resztę na dzisiejszy spacer. Dziś jednak też nie zobaczyłam wszystkiego. Jestem trochę leniwa i zestresowana. Ale poszłam na Stare Miasto i byłam zachwycona, kolejny raz! Uświadomiłam sobie dziś, że w mieście jest tyle do zwiedzenia! Mimo że znam Gdańsk dobrze i widziałam wiele miejsc, wiele razy, chętnie odwiedzę je wszystkie od nowa i o tym tu napiszę.
Dziś przeszłam się tylko po ulicy Długi Targ i okolicach. Nie wchodziłam do żadnego muzeum i nigdzie do środka. Chciałam, pierwszy raz od czterech miesięcy, spojrzeć na piękne miasto. Stanęłam przy Motławie, pogapiłam się na Żurawia i rzekę i stwierdziłam, że znów muszę iść coś zjeść na mieście. Chciałam pójść do mojej ulubionej restauracji meksykańskiej Pueblo. Niestety było w niej zbyt wiele osób i na wolne miejsce trzeba by było czekać. Wygrał więc bar mleczny, bar Turystyczny. Zamówiłam szwajcara z ziemniakami i surówkami i sok pomarańczowy. Zapłaciłam za to dwadzieścia złotych. Zanim wyjechałam do Wrocławia, uważałam, że to dobra cena. Od kiedy znam wrocławskiego Misia i Bazylię, nie będę nigdy miała już tego samego zdania. W Bazylii jest i taniej i smaczniej. W Misiu dużo taniej, ale już nie tak smacznie. No nie ważne.
Spróbuję odkryć nowe miejsca w Gdańsku, w których da się tanio i smacznie zjeść. Bar Turystyczny (bardzo popularny swoją drogą) już sobie odpuszczę. Wiecie dlaczego? Obsługa. Starsze kobiety na kasie nigdy nie były tam miłe, teraz stwierdziłam, że przesadzają ze swoim chamstwem. Nie lubię takiego traktowania. Wolę dopłacić, ale być traktowana jak człowiek. W niektórych nawet tańszych miejscach, ludzie zachowują się inaczej. To w końcu jest praca, za którą dostaje się pieniądze. Gdy pracowałam w sklepie, byłam mega miła dla klientów, mimo że chciałam wrócić do domu i leżeć na kanapie, nie ich obsługiwać.
Spacerując tak miastem, zrobiłam kilka zdjęć. Potraktujcie to jako wprowadzenie, do tego co tu opublikuję w przyszłości. Oczywiście musiałam zrobić fotę Neptuna, jak na prawdziwą turystkę przystało. Szkoda tylko, że nie miał kto mi zrobić fotki na tle Neptunka. Wiecie, czego najbardziej w Gdańsku nie znoszę? Tak, prawidłową odpowiedzią jest: turystów robiących sobie fotki przy fontannie Neptuna. Co w niej takiego wyjątkowego? Może wy mi powiecie? Jest to jakiś symbol miasta, ale żeby strzelać sobie pod nią fotki? Okej, wiem że to normalne, ale do cholery nie da się przez ulicę Długi Targ przejść bez obijania się o turystów robiących sobie tam pamiątkowe zdjęcie. Ciekawe, na ilu turystycznych zdjęciach jestem, bo przez przypadek weszłam komuś w kadr? Pewnie na milionie. Neptun wygląda tak:
Fontanna ta powstała w miejscu dawnej studni. Zaczęto ją budować w 1606 roku, a skończono w 1633. Projekt Neptuna stworzył Abraham van den Blocke, a samą rzeźbę Piotr Husen. Zrobili dobrą robotę, skoro tylu ludzi chce robić sobie na tle tego dzieła fotkę.
Moim zdaniem ciekawszy od fontanny jest Dwór Artusa, który mieści się za nią. Jest to budynek, w którym władcy spotykali się z innymi odpowiedzialnymi osobami w celach politycznych. Kiedyś (całkiem niedługo zapewne) tam pójdę i zdam wam relację z tego wyjścia.
Stara Zbrojownia - Arsenał
Minęłam dziś też piękny budynek, w którym mieści się moja dawna uczelnia Akademia Sztuk Pięknych. Jest to wybudowany w 1605 roku budynek dawnego Arsenału. Kiedyś składowano tam broń, dziś uczą się tam przyszli polscy artyści. Budynek moim zdaniem jest jednym z najpiękniejszych w mieście. Sami to oceńcie.
A na koniec moje ulubione miejsce. Mały port w rozgałęzieniu Motławy. Uwielbiam tu przychodzić i gapić się na jachty. Marzę wtedy, że kiedyś jeden z nich będzie mój. Będę nim tu parkować i chodzić na sushi do pobliskiej restauracji. Lubię sobie pochillować na ławkach w okolicy. Gdańsk jest super! Tęskniłam. A teraz doceniam mój powrót. Nie mogę się doczekać, aż zakończę batalię z moją uczelnią i będę ze spokojnym duchem, miała dużo czasu na zwiedzanie (kolejne). Ech, trzymajcie kciuki za mnie i powodzenie akcji! Ja tymczasem uciekać pisać podania i stresować się dalej!
Galeria zdjęć
Chcesz mieć swojego własnego Erasmusowego bloga?
Jeżeli mieszkasz za granicą, jesteś zagorzałym podróżnikiem lub chcesz podzielić się informacjami o swoim mieście, stwórz własnego bloga i podziel się swoimi przygodami!
Chcę stworzyć mojego Erasmusowego bloga! →
Komentarze (0 komentarzy)